Zastraszana dziennikarka z Głogowa: "pokazał, że mnie zabije. Już nie żyjesz s*ko – krzyczał"

Adam Nowiński
Danuta Bartkowiak od wielu lat pracuje w dwóch lokalnych gazetach w Głogowie. Jak przyznaje grożono jej już niejednokrotnie sądem, czy policją. Ale czegoś takiego nie przeżyła jeszcze nigdy. Wszystko zaczęło się, gdy stanęła na drodze lokalnemu biznesmenowi Jarosławowi G. Jego ojciec Janusz posiada składowisko chemikaliów pod Głogowem. We wtorek doszło tam do pożaru. Cała rodzina musiała tłumaczyć się przed prokuratorem, który wszczął śledztwo w tej sprawie.
Danuta Bartkowiak usłyszała groźby po tym, jak zrobiła to zdjęcie przed Głogowską prokuraturą. Fot. Facebook.com / danuta.bartkowiak.1
Czekała pani przed prokuraturą na ojca Jarosława G. – Janusza i chciała mu pani zrobić zdjęcie do artykułu?

Tak, przyjechałam tam na chwilę, zrobić trzy zdjęcia i z powrotem do redakcji.

Co było potem?




Zauważyłam poruszenie w środku auta. Nie spodobało się im, że robię zdjęcia. I wtedy zobaczyłam, że G. wykonuje w moim kierunku charakterystyczny gest podcinania gardła. Groził mi i to bardzo obrazowo.

I na tym się skończyło?

Nie, potem było jeszcze gorzej. Wysiadł z samochodu. Byłam przestraszona. Wie pan, wiele razy mi już grożono w taki czy inny sposób. Często bywało, że ktoś chciał wzywać policję, czy odgrażał się sądem. Ale nigdy tak, nigdy czegoś takiego nie przeżyłam. Podszedł do mnie, a to bardzo rosły facet i zaczął swój monolog.

"Czego tu chcesz ty k**wo? Wyp***dalaj stąd ty sz**to, zaj***e cię. Już po tobie. Już nie żyjesz, słyszysz? Za***ie cię" – krzyczał. W pierwszej chwili mnie zamurowało. Bałam się. W końcu odpowiedziałam mu, że przecież "ja mam prawo tu stać". Nie dotarło to do niego. Zaczął wymachiwać rękami i dalej krzyczał. Postanowiłam, że wezwę policję. Ręce mi się trzęsły. Zadzwoniłam też po mojego szefa.
Youtube.com / Portal GPI
A jego matka nie reagowała?

Nie, wręcz przeciwnie, krzyczała do mnie, żeby "zostawić ich w spokoju", że "oni są przecież niewinni, że ich puścili". W międzyczasie przyjechał radiowóz z 72-letnim Januszem G. Funkcjonariusze mieli go doprowadzić do prokuratury. A wie pan co jest najgorsze?

Co takiego?

Że to wszystko działo się kilka metrów od prokuratury! Urzędnicy mieli otwarte okna. Nie wiem, czy któryś słyszał te krzyki. Ale wynika z tego, że ten człowiek czuje się bezkarny. W biały dzień tuż koło prokuratury wykrzykuje takie rzeczy. I ja wiem, że to nie były groźby, których on nie mógłby zrealizować...

A jak przyjechała policja, to G. był dalej koło pani?

Nie, zanim przyjechał patrol oboje z matką odjechali. Pojechałam do komendy i złożyłam zeznania i zostałam poinformowana, że będą wzywali G. na komendę, żeby złożył wyjaśnienia. Chciałam, żeby dostał policyjny zakaz zbliżania się do mnie. Miałam dowieźć jeszcze płytę ze zdjęciami, które zrobiłam, bo monitoring prokuratury nie sięgał tego miejsca, w którym mi grożono. Nic się nie nagrało, choć to zaledwie kilka metrów.

I przywiozła pani te zdjęcia dzisiaj, tak?

Dokładnie. I byłam świadkiem żenującej sceny w tej sprawie. Przy mnie zadzwonił telefon. Policjant, który spisywał i odbierał wszystko ode mnie, rozmawiał z osobą oddelegowaną przez Jarosława G., która miała przekazać, że mężczyzna nie zjawi się na komendzie o 12 (tak jak miał to zrobić), bo nie może o tej godzinie. Policjant odpowiedział tej osobie, żeby przyszedł kiedy będzie mógł...

To bulwersujące!



Czyli pozostało pani teraz czekać, aż G. pojawi się na komendzie i na decyzję prawną w sprawie tego zakazu?

Niestety tak, a on ma się zapewne dobrze...

A jak wygląda sprawa ze składowiskiem. Może chociaż tutaj coś się wyjaśniło?