106-letni powstaniec: "Polacy butelką wody się dzielili. A jak się skończyło, Targowica..."

Daria Różańska-Danisz
– Powiedziałem im, że na wojnie się ginie, a oni do mnie: "niech pan powie, jak się zabija, ja jeszcze w życiu nikogo nie zabiłem" – opowiada 106-letni pułkownik Kazimierz Klimczak, najstarszy żyjący uczestnik Powstania Warszawskiego. 1 sierpnia '44 miał 30 lat, dowodził nawet o połowę młodszymi chłopcami. – Oni stale powtarzali: "wywalczymy wolność, wywalczymy wolność". Wielu z nich zginęło, ten najmłodszy 12-letni chłopaczek też...
Pułkownik Kazimierz Klimczak w dniu wybuchu Powstania Warszawskiego miał 30 lat, dziś - 106. Walczył na Ochocie i Woli. Fot. Stefan Ronisz / naTemat
– Pani nie prowadzi? To niech się pani napije mojej naleweczki. Ma smak porzeczki. Dodałem czarnej i czerwonej – zachęca Kazimierz Klimczak "Szron".
– Jest za słodka, tato – odpowiada jego córka, właśnie przyjechała z Berlina.
– Słodka, ale bardzo dobra – chwalę. I zaraz piję na drugą nóżkę. Moje tłumaczenia, że jestem w pracy, że mam słabą głowę, na nic się zdają. Z żołnierzem trzeba się napić i nie można się upić – słyszę. W powstaniu o alkoholu nie było mowy, problem był nawet z wodą. I odwieczny dylemat: umyć się czy ją wypić.

Siedzimy w mieszkaniu Klimczaka na warszawskiej Pradze. Za kilka dni miną 74 lata od wybuchu Powstania Warszawskiego. 1 sierpnia 1944 roku sierżant Kazimierz Klimczak miał 30 lat, najpierw walczył na Ochocie, później na Woli (oddział IV Obwód "Grzymała" i III Obwód "Waligóra"). Był doświadczonym żołnierzem, ale do dziś pamięta strach w oczach chłopców, którymi kierował. Najmłodszy miał 12 lat, najstarszy 23 lata. Pytali go jak strzelać, jak zabijać. Bali się. Ale na zbiórkę na warszawskiej Woli "zlatywali się jak ptaki". Stale powtarzali: "wywalczymy wolność, wywalczymy wolność".
Pułkownik Kazimierz Klimczak ma 105 lat.Fot. Stefan Ronisz / naTemat

– Jak tylko wpadli, to powtarzali "W", "W". Nie znałem ich, to byli ochotnicy – mówi Klimczak. Pytał, czy wiedzą, co ich może spotkać. – Jeden podniósł rękę do góry i mówi: "proszę pana, pojechał Bierut do Lublina i powiedział, że nasz wielki ojciec będzie rządził Polską, a Polska będzie 17. Republiką (Radziecką – red.). I pana nie będzie, i mnie nie będzie. Nas wszystkich wywiozą na nieznaną ziemię. Niech pan nami dowodzi – mówi z dumą. Wszyscy podnieśli ręce, gdy zapytał, czy będą mu wierni.
Pułkownik Kazimierz Klimczak naTemat
– Powiedzieli: "poszlibyśmy za panem w ogień" – dodaje poruszony pułkownik. I szli za nim w ogień i na śmierć. Ten mały chłopaczek ("strasznie bystry i sprawny, przeciskał się i przynosił wiadomości") nie przeżył. – Bolało, kiedy odchodzili. Czasami nie spałem. A jeszcze jak się ich chowało. Wszędzie się ich chowało, na skwerkach... – urywa.

3 dni, które zamieniły się w 63 dni

Tego dnia w Warszawie było bezwietrznie i bardzo słonecznie. Lato w pełni. Mocno dojrzałe mirabelki z lekkością rozjeżdżały się pod ciężkimi butami. Wielu młodych ludzi wyszło z domów nie mówiąc rodzicom, dokąd idą i kiedy wrócą. Choć byli pewni, że wrócą. Przecież ten zryw, wybuch zbiorowego gniewu im wszystkim miał przynieść tylko upragnioną wolność.
Fot. Stefan Ronisz / naTemat
– Ta młodzież była pewna, że wszystko się uda. Niektórzy opowiadali: "trzy dni, my wiemy, gdzie są siedziby niemieckie" – powtarza pułkownik. Młodzi nie chcieli patrzeć, jak na ich oczach są bestialsko mordowani niewinni ludzie. Mieli dość niemieckiej okupacji.


– Przez pięć lat, 12 godzin w domu! Każde wyjście do miasta było ryzykiem. Nigdy nie wiedziałeś, czy wrócisz. Co rusz łapanki, kula w łeb albo więzienie – wspominał na łamach "Polska The Times" profesor Witold Kieżun, który sam walczył w powstaniu.

Wzięli sprawy w swoje ręce. Ale tak naprawdę większość z nich nigdy wcześniej w tych samych dłoniach nie trzymała pistoletu, karabinu, a nawet granatu. Nie umieli zabijać. Skąd 9-latek czy ciut starszy 12-latek mieliby wiedzieć, jak to się robi.

Żołnierz z krwi i kości

Kazimierz był od nich o połowę straszy. Od niektórych jeszcze więcej. Urodził się parę miesięcy przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Jego bracia walczyli w wojnie polsko-bolszewickiej, wiedział wszystko o najważniejszych polskich powstaniach. W '44 był już prawdziwym żołnierzem, po szkole podchorążych w Koninie. Potrafił strzelać, i to celnie. Zabijał już wcześniej Niemców. Brał udział w kampanii wrześniowej 1939 roku. Został wtedy ciężko ranny.

Ale po pięciu latach zdążył dojść do siebie, choć aż dwa spędził w szpitalu ujazdowskim. Już tam z innymi rannymi żołnierzami utworzyli konspiracyjną organizację, "Służbę Polsce". Najpierw zaczęli werbować żołnierzy, którzy walczyli w '39. Przypominali im, że choć noszą cywilne ubranie, to przecież przysięgę złożyli. Szykowali się do buntu.
Fot. Stefan Ronisz / naTemat
Tym bardziej, że w szpitalu coraz częściej były rewizje. Podczas jednej z nich aresztowano pielęgniarkę – Prusównę. W kieszeni białego fartucha miała ulotki. Już nigdy nie wróciła. Okupacyjnym władzom zależało na tym, żeby jak najszybciej zlikwidować szpital. A powracających do zdrowia żołnierzy wysłać do jenieckich obozów wojskowych.

Po dwóch latach Klimczak wyszedł ze szpitala, plątał się po Warszawie, pomieszkiwał to tu, to tam. Z okna mieszkania przy Złotej (siódme piętro) widział i czuł, co się dzieje w getcie. Spaliny leciały prosto na jego dom, "zapach był brzydki". – Strzelali tych Żydów, pakowali na wozy, kupy wywozili wozami gdzieś. Widziałem, jak policja żydowska pomagała Niemcom – wspominał. Sam zresztą ukrywał jedną Żydówkę – Marysię. Już w Polsce Ludowej chciała mu się za to odwdzięczyć posadą dyrektora UB. Nie skorzystał.

Jesienią '43 roku zatrzymano go na ulicy. Miał pecha. W kieszeni trzymał metalowy znaczek z godłem Państwa Polskiego i symbolem ZWZ. Od razu trafił do siedziby gestapo. Na ścianach widział narzędzia tortur, na podłogach plamy krwi. I jęki, ciągłe jęki. Myślał, że stamtąd już nie wyjdzie. Skłamał, że znaczki wziął od jakiegoś inwalidy bez nogi.

Zawieźli go na plac Kercelego, miał go odnaleźć. Handlarze mu pomogli. Powiedzieli, że przecież takich inwalidów to jest na pęczki. "Ja jestem inwalidą. Walczyłem w 1939 roku, jestem niegroźny dla państwa niemieckiego" – zaczął wymijająco. "Podpiszecie tę kartę, że jak wyjdziecie jako inwalida wojenny, nie będziecie szkodzić Niemcom i nie będziecie nosić żadnych znaczków i żadnych gazet" – rozkazano. Podpisał.

Skierowali go do pracy w Monopolu Tytoniowym przy Kaliskiej. Nalepiał naklejki na papierosy "Weichsel"("Wisła"). Pracował tam do czasu wybuchu Powstania Warszawskiego. Najpierw walczył na Ochocie. – Zaprowadzili mnie do szkoły. A tu przyszło pięciu czy sześciu chłopców. I mówią, że są z konspiracji. Zapytałem, jaką mają broń. Oni odpowiedzieli, że jeden granat. I to jeszcze nie obronny, ale zaczepny – wspomina dziś 106-letni powstaniec. Ale po kilku dniach z Ochoty przeniósł się na Wolę.

Szukał oddziału, w którym dowodził Romuald Podwysocki "Ostoja". Znali się jeszcze ze szpitala. – Tam zaprowadziła mnie moja łączniczka Luśka. "Bóg z Tobą, Luśko" – mówi pułkownik. Rozerwało ją na dwie części na Dworcu Południowym. – Powiedziałem, żeby ją pochowali i dopasowali jej nogę, bo jednej nie miała. Luśka... – tłumi łzy. – Nie chcę o tym mówić, bo później mnie się to w nocy śni. Czasami nie śpię, bo mi się te obrazy przedstawiają.

9 ton ważyły ich prochy

Nad Wolą w pierwszych dniach sierpnia unosiły się kłęby kurzu i swąd palonych ludzkich ciał. Rzucano je – niektóre jeszcze żywe – na stosy. Te oblewano benzyną. Przymocowywano do nich deski, żeby lepiej i dłużej się paliły. Krzyki, jęki, płacz. Eksplozje, ruiny, kurz, dym. Strzały na oślep, krew i upadek. "Zdziczenie wojsk" i wyczerpanie obrońców Warszawy. Właśnie na Woli Kazimierz został dowódcą plutonu liczącego 60 żołnierzy (później było ich dwa razy tyle).

Prawie dziewięć ton ważyły ludzkie prochy – podał Jakub Szczepański na łamach magazynu "Polska The Times".

– Na Woli wymordowali 50 tysięcy Polaków – powtarza pułkownik. Zabijali nie tylko Niemcy, ale i Ukraińcy, osoby o "azjatyckich rysach twarzy". Ale to tylko mobilizowało młodych żołnierzy. – Działali z premedytacją – dodaje Klimczak. Widzieli, jak niemieccy żołnierze gwałcą, rabują, zabijają, strzelając na oślep.

Jeden Polak przyszedł do Kazimierza i poprosił, żeby go zabił. "Dlaczego mamy pana zabić?" – zapytał. "Bo nie chcę żyć" – odpowiedział. "Co to za przyczyna?" – ciągnął dalej Kazimierz. "Bo w tym domu przyszło takich dwóch pijanych, zabrali zegarki, pierścionki, wszystko zabrali i teraz gwałcą moją żonę i córkę, bo nie chciała naszyjnika oddać". Zapytałem, który ze mną pójdzie. Zgłosili się wszyscy. Wziął dwóch.
Fot. Stefan Ronisz / naTemat
"Słuchajcie, jak ja powiem: 'Rurki w wierch', a oni złapią za pistolet, to pamiętajcie, macie na pierwszym spuście sięgnąć po pistolet i bez mojego rozkazu strzelać". No i wszedłem – wspomina pułkownik. Żonę zdążyli zgwałcić, córce się udało. Kazimierz krzyknął "Rurki w wierch". – Oni tam ściągają pistolet, ale nasi posiali. Oddałem te pierścionki, to wszystko. Taka była rola moja…

Zabił pan wielu Polaków?
Kazimierz był "ostrym dowódcą". Zresztą wciąż tak o sobie mówi. Chociaż to człowiek o dobrym sercu. O tym mógł się przekonać chociażby Janeczko, pół Polak, pół Niemiec. Polscy żołnierze schwytali go i przyprowadzili do Klimczaka. Szybko okazało się, że pochodzi z Wrocławia. Przysięgał, że nie należy do żadnej hitlerowskiej organizacji. Ale nie miał większej nadziei: – Powiedział: "Niemcy zrobili tyle krzywdy, że pan mnie zabije" – opowiada Kazimierz.
Pułkownik Kazimierz Klimczak
fragment wspomnień

"Postawa moich żołnierzy i będących w pobliżu mieszkańców była dla niego wroga, a mnie sprawiała szczególne trudności w należących do w tym wypadku do mnie działaniach. Wyczerpanie ludności i emocje, jakich doznano w oblężonym i systematycznie nieszczonym mieście zaczynały już nieraz brać górę nad rozsądkiem".

"Panie szefie, zabił pan wielu Polaków?" – zapytał porucznik. Janeczko przysięgał na Boga, że ani jednego. I jeszcze pokazał zdjęcie żony i córek. Klimczak uległ: – Odpowiedziałem mu: "panie szefie, nie zabiję, tylko proszę oddać pistolet, jesteśmy na wojnie". Potem zastanawiałem się, co z nim zrobić – wspomina. Wysłał go do kuchni, gotował żołnierzom "dobre obiady". – Ale niewiele wtedy było w Warszawie do jedzenia i niemal wszystko smakowało – odnotował we wspomnieniach. Po wojnie próbował go znaleźć, ale nie było po nim śladu.

Polacy pili wodę z jednej butelki

"Jak kule nieprzyjaciela świszczą w powietrzu, to nie są groźne, ale naprawdę niebezpieczne stają się dopiero wtedy, kiedy wydają taki przeciągły dźwięk, jakby przeciągłe 'tsssyyt'. Oznacza to, że koło uszu przelatują"– mówił w rozmowie z dziennikarzem "Kombatanta".

Kazimierz bronił barykady przy Działdowskiej. – Poszedłem po chałupach i mówię do lokatorów: słuchajcie, musimy zbudować tę barykadę, to dla was i dla mnie ochrona. I jak ci ludzie się rzucili, przynosili lodówki, pralki, ze skwerków ściągali piasek – opowiada.

Była tak bezpieczna, że można było przy niej spać. Ludzie sobie pomagali, jak tylko mogli: przynosili jedzenie, zupy, placki z otrębów. Ktoś przyniósł kiedyś "na diabła hitlerowskiego" butelkę z benzyną. – Ludność była tak zjednoczona w powstaniu. Polacy to się jedną butelką wody dzielili w dziesięć osób, żeby każdy mógł zamoczyć usta. A jak się skończyło, to tak każdy taki... teraz Targowica. W nieszczęściu Polacy są zjednoczeni – mówi Klimczak. Barykada wytrzymała wiele, ale wreszcie 6 sierpnia polscy żołnierze musieli się wycofać, gdy Niemcy rozpoczęli ostrzał artyleryjski.
Pułkownik Kazimierz Klimczak

Kiedy odchodzili (żołnierze – red.) to bolało. Czasami nie spałem. A jeszcze jak się ich chowało. Wszędzie się ich chowało, na skwerkach.

Po upadku powstania wywieziono go pociągiem towarowym z ludnością cywilną. Uciekł z tego transportu. Chciał nadal walczyć o wolność. Więc jak tylko pociąg zwolnił, wyskoczył z wagonu. W lesie przetrwał zimę i wrócił do Warszawy. Poznał żonę Celinę. Pobrali się po wojnie, w '48. Rok wcześniej Kazimierz jako inwalida wojenny został zwolniony ze służby wojskowej. I zatrudnił się w Gospodarce Wodnej. Niedługo potem na świat przyszła dwójka ich dzieci.
Fot. Stefan Ronisz / naTemat
Kazimierz od 38 lat jest na emeryturze. I ciągle stara się robić, co nakazał mu jego dowódca. –"Hal" (Wacław Stykowski – red.) wezwał mnie do siebie przed śmiercią i powiedział: "Kolego, jak przeżyjecie, to idźcie do szkół". I chodzę do tych szkół i z młodzieżą się wykłócam – przyznaje.

– Jak tak z nimi rozmawiam, z młodzieżą, to myślę, że poszłaby walczyć. Pytają mnie: "A pan myśli, że jakby była mobilizacja, to byśmy nie poszli?". Myślę, że by poszli, bo w nieszczęściu to się łączą. Polska w nieszczęściu się łączy, a po nieszczęściu to każdy sobie rzepkę skrobie. A wolność nie jest dana raz na zawsze, trzeba ją pielęgnować – zaznacza pułkownik.
Fot. Stefan Ronisz / naTemat
Bohaterem się nie czuje, "inni zrobili więcej". Ale przynajmniej już nie musi słuchać, że był "bandytą" czy "karłem zasmarkanym rządu londyńskiego". Kiedy pan poczuł, że Polska jest naprawdę wolna? – dopytuję. – Poczułem, wtedy (podczas powstania warszawskiego – red.), gdy ta młodzież była zjednoczona – odpowiada niby twardo, ale głos mu się łamie.

*Przygotowując tekst korzystałam ze wspomnień pułkownika Kazimierza Klimczaka a także z materiałów Muzeum Powstania Warszawskiego.