Pisze książki szybciej niż ty maila. Remigiusz Mróz w końcu doczekał się serialu [WYWIAD]

Michał Jośko
Remigiusz Mróz jest tytanem pracy, który skutecznie łączy rzeczy z pozoru sprzeczne: pisze i bardzo dobrze, i bardzo szybko. Jeżeli chcesz poznać jego zawodowe sekrety, dowiedzieć się, co sądzi na temat powstającego właśnie serialu "Chyłka" oraz czy japońskie futomaki górują nad śląskimi roladami z modrą kapustą, rozsiądź się wygodnie – zapraszamy do lektury.
Człowiek wyrzucający z siebie dobre pomysły z prędkością kartaczownicy Gatlinga. Fot. Mikołaj Starzyński
Wydaje pan książki w takim tempie, że opisywane w nich wydarzenia są bardziej aktualne, niż informacje podawane przez TVN24. Dlaczego inni pisarze tworzą tak powoli?

Wydaje mi się, że uderzam w klawisze raczej z taką samą prędkością, jak większość pisarzy (śmiech). Nie powiedziałbym więc, że piszę szybko, ale raczej wytrwale – mam swoją rutynę, która nie tyle pozwala, ile każe mi tworzyć codziennie po kilka godzin, choćby się waliło i paliło.

Jeśli nie mam pomysłu, nie uciekam od klawiatury – choć taki odruch dla każdego pisarza jest dość naturalny. Zamiast tego po prostu czekam, aż wszystko zacznie się w głowie układać. A potem piszę. Słowo po słowie, zdanie po zdaniu. Ot, cała tajemnica.
 
Ile kawy pochłania Remigiusz Mróz, ile godzin na dobę śpi, aby osiągać takie tempo pracy? A może po prostu sklonował się?


Kawy właściwie nie piję, bo nawet jedno espresso sprawia, że nabieram pewnego dystansu do świata. A to coś, na co nie mogę sobie pozwolić, kiedy pracuję. Pisząc, muszę siedzieć zatopiony w wykreowanym świecie – kofeina z jakiegoś powodu mi w tym przeszkadza.

Może właśnie dzięki temu sypiam całkiem nieźle, bo wystarcza mi sześć godzin dziennie. Nad sklonowaniem się wciąż pracuję – jedna kopia będzie redagowała, druga robiła research, a trzecia… będzie mogła spokojnie napić się kawy.

A może lepiej po prostu trzymać się słynnej plotki, że Remigiusz Mróz to nie jedna osoba, lecz cała grupa pisarzy? Fajna teoria spiskowa?

To była całkiem zgrabna teoria! Niestety, nie powstała żadna podkomisja sejmowa w jej sprawie, ale ktoś popełnił analizy, w których nakreślał stylistyczne różnice w kilku powieściach i dowodził, że nie mogła napisać ich jedna osoba. Piękny komplement dla każdego pisarza, który stara się zachować świeżość pióra. Właściwie najpiękniejszy!
 
"ASZdziennik" pisał niegdyś, że postanowił pan założyć tygodnik i wydawać w każdym numerze swoją kolejną powieść. Może czas podjąć to wyzwanie?

Pamiętam – przez moment myślałem nawet, że wydawca zapomniał mi o czymś powiedzieć i że będę musiał podkręcić trochę tempo. Ale poważnie mówiąc, przy tych trzech klonach moglibyśmy porwać się nawet na dziennik!
 
Pasjonuje się pan bieganiem. Czy powieści powstają nawet w trakcie wielokilometrowych przebieżek?

Staram się resetować i najczęściej mi się to udaje. Ale nie zawsze. Czasem bywa tak, że mimo dobrego tempa podczas biegu, dana historia ciągnie się za mną jak perspektywa przejścia do Realu Madryt za Lewandowskim.

Nie daje mi spokoju, namolnie przypomina o sobie i sprawia, że nie mogę skupić się na niczym innym. Tyle że w moim wypadku to dobry znak – znaczy bowiem, że faktycznie żyję swoją historią i jest szansa, że podobny rezultat wystąpi potem po stronie odbiorcy.
 
Pozostając w temacie wyzwań: zamierza pan zabrać Józefowi Ignacemu Kraszewskiemu pas mistrzowski w kategorii "płodność literacka"?

Trochę jeszcze mi do niego brakuje, bo Kraszewski przekroczył granicę sześciuset książek. Zajmował nawet zaszczytne miejsce w Księdze Rekordów Guinnessa, ale jakiś czas temu utracił je na rzecz przedstawicieli innych nacji.

Polska niewątpliwie odczuła ten cios, a ze względu na to, że na ojkofobię nie cierpię, patriotyzm każe mi podjąć rękawicę.
Każda sytuacja sprzyja przelaniu na papier kolejnej dawki mrożących krew w żyłach słów.Fot. Mikołaj Starzyński
Wielkimi krokami zbliża się serial "Chyłka", bazujący na powieści "Zaginięcie". Miał pan jakikolwiek wpływ na scenariusz i obsadę?

Robiłem właściwie wszystko, by nie mieć żadnego. Ostatecznie serial powstawał więc bez mojego udziału, za to pod skrzydłami całej ekipy profesjonalistów. Występowałem od czasu do czasu w roli dobrego wujka, a producenci rozmawiali ze mną o tym czy innym pomyśle, chcąc znać moje zdanie.

Mimo że początkowo od całego procesu stroniłem, jestem im wdzięczny, bo dzięki temu czuję się też w pewnym sensie częścią tej ekipy. Koniec końców to jednak nie moje podwórko – znam się na pisaniu książek, nie na tworzeniu scenariuszy czy decyzjach castingowych.

Oprócz tego wychodzę z założenia, że ekranizacja to odrębne dzieło – powinna żyć własnym życiem i nie oddawać jeden do jednego wszystkiego, co znamy z książek.

W ilu procentach Magdalena Cielecka odpowiada pańskiemu wizualizowaniu sobie Joanny Chyłki?

Magda to sto procent Chyłki w Chyłce, bez dwóch zdań. Podobnie sprawa wygląda z jej towarzyszem niedoli – kiedy tylko producenci pokazali mi ich kandydata do roli Kordiana (Filip Pławiak – przyp. red.), wiedziałem, że to strzał w dziesiątkę. Szybko podpisałem się pod tym wszystkimi kończynami.
 
W trakcie pisania pojawiają się w głowie twarze konkretnych aktorów, którzy byliby idealni do ewentualnej ekranizacji? Np. w odniesieniu do w syna biznesmena z "Kasacji" myśli pan np.: Sebastian Fabijański, bądź inny aktor?

Na Langera pasowałby mi ktoś, kto do tej pory grał spokojniejsze role – i którego zdolności aktorskie są tak duże, że nie miałby problemu ze wcieleniem się w wyjątkowo przebiegłego psychopatę (śmiech). I na takiego padł wybór.

Podobnie zresztą sprawa ma się z resztą obsady – myślę, że nie mogliśmy lepiej wybrać, a kiedy zobaczyłem duet Żelazny & McVay, pożałowałem, że nie mam żadnego prequela w szufladzie, bo nadawaliby się na oddzielną historię.

Kiedy jednak pisałem kolejne tomy, nie miałem przed sobą żadnych znanych mi z kina czy telewizji twarzy. Postacie w książkach są dla mnie zazwyczaj tak realne, że mają własny fizys.
 
Jest pan pasjonatem seriali. Czy jest jakiś, który mógłby być idealną inspiracją dla tego, jak powinna wyglądać "Chyłka"?

Trudno powiedzieć, bo w tej serii łączy się sporo elementów, które zazwyczaj razem nie występują. Wszystko dlatego, że w telewizji wypadałoby przede wszystkim określić target group – inny będzie przy "Ostrych przedmiotach”, inny przy "Suits”. W powieściach możemy pozwolić sobie po prostu na to, by pisać to, co sami chcielibyśmy przeczytać.

W "Chyłce" dość obrazowe, czasem makabryczne wątki kryminalne łączą się ze sferą obyczajową, humorem, podtekstem społecznym czy trudnymi tematami, o których teoretycznie mało kto powinien chcieć czytać.

Myślę, że znalezienie równowagi między tym wszystkim będzie czymś, co wyróżni ten serial – i być może sprawi, że otrzymamy prawdziwe novum.
 
Nad Wisłą lubujemy się w porównaniach typu: TVN-owska seria "Belle Epoque" to odpowiedź na zachodnie "Tabu". Czy "Chyłka" również zostanie okrzyknięta rodzimą wersją "czegoś tam"?

Przypuszczam, że tak będzie – bez względu na to, czy serial w istocie będzie podobny do któregoś z zagranicznych, czy nie. Z jakiegoś powodu czasem potrzebujemy takiego drogowskazu, choć chyba każdy z nas się na takie chwyty zżyma.

Przerabiałem to przy "Wotum nieufności", na którego okładce znalazła się informacja, że to "polskie House of Cards”. Nie przeszkadzało mi to, bo wysyłało jasny sygnał: bez względu na to, czy moja seria choćby stała obok twórczości Michalea Dobbsa, wiadomo od razu, z czym mamy do czynienia.

I jest to chyba nie tylko wymowniejsze, ale też konkretniejsze niż informacja "polski thriller polityczny”. Jak dobrze pójdzie, może sytuacja kiedyś się odwróci?
 
W swoich thrillerach prawniczych przedstawia pan nieco zafałszowany obraz branży. Dlaczego znęca się pan nad studentami prawa, roztaczając przed nimi takie wizje?

Tak jak George R. R. Martin nie opisywał prawdziwych doznań towarzyszących lataniu na smoku, tak Grisham nie opisuje prawdziwego świata amerykańskiej palestry. A ja nie robię tego w przypadku polskiej.

Pewnie, czerpię z realiów, ale to wszystko przecież fikcja. Pierre Lemaitre w finale jednego ze swoich kryminałów przedstawia najpierw przesłuchanie oskarżonego, a po nim jego córki, która jest zarazem jego obrońcą. Taka kolejność jest niemożliwa z punktu widzenia prawa procesowego, ale gdy ktoś kiedyś mu to wytknął, odparł, że niespecjalnie go to interesuje – gdyby postąpił zgodnie z procedurą, cały dramatyzm sceny by się posypał.

I wydaje mi się, że warto o tej konkluzji pamiętać – czy to tworząc własne historie, czy to czytając cudze.
 
Co konsumuje pan w tym momencie? I gdzie najchętniej to robi?

W papierze czytam właśnie "W imię dziecka" Iana McEwana, a na czytniku i w samochodzie w wersji audio "Obserwuję cię" Teresy Driscoll, jako że mamy tę samą agentkę i to ona poleciła mi tę książkę.

Zazwyczaj staram się jednak czytać jedną pozycję – wszędzie, gdzie się da, ale najchętniej na swoim stanowisku czytelniczym, na który składa się fotel i podnóżek w salonie.
 
Jeżeli chodzi o współczesnych polskich literatów, to czy jest osoba, która wzbudza najwyższą formę podziwu, czyli reakcję "kurczę, dlaczego ja tego nie napisałem"?!

Wiesław Myśliwski, absolutny arcymistrz słowa. Właściwie dzięki każdej jego książce przypominamy sobie, kim jesteśmy. Nie wiem, jak to robi, ale potrafi połączyć ciężar refleksji z taką lekkością pióra, że zupełnie przepada się w lekturze.

I każdą można postrzegać zarówno jako dobrą rozrywkę, jak i przyczynek to przemyśleń. Nie ma drugiego takiego pisarza w Polsce.
 
Niegdyś spędził pan wakacje, zamykając się w domu na dwa tygodnie i poświęcając się czytelnictwu, zaledwie raz dziennie wychodząc do księgarni po nową książkę. "Prawdziwe" podróże nie kręcą?

O tak, tamte wakacje były naprawdę wyjątkowe. Jeszcze lepiej wspominam te, kiedy pisałem pierwszą książkę, całkowicie pochłonięty historią i magią kreatywności.

Samo w sobie sporo to o mnie mówi, ale od czasu do czasu muszę też dla świeżości bytu się gdzieś wyrwać. Całkowicie zadurzyłem się w Lizbonie, szczególnie w Alfamie, najstarszej dzielnicy, pełnych małych uliczek i staruszków popijających ginjinhę, lokalną wiśniową nalewkę.

I często powtarzam sobie, że jak tylko skończę daną książkę, nad którą pracuję, wyskoczę tam na parę dni. Na razie mi się nie udało.
 
Stawiam na stole wspaniałe futomaki oraz śląskie rolady z kluskami i modrą kapustą – czym pan wzgardzi?

Jeśli jestem po biegu, prawdopodobnie nie wzgardzę niczym – ale gdyby ktoś dał mi wybór, brałbym w ciemno futomaki, nawet nie wiedząc, co znajduje się w środku.
 
Czy, biorąc pod uwagę patriotyzm lokalny, jest pan fanem serii komiksów o Wilq, superbohaterze z Opola?

Właściwie nie. Ale dziwnym nie jest.
 
Wyobraźmy sobie konkurs męskiej elegancji. Kto zdobyłby nagrodę za najlepiej skrojony garnitur: pan czy Szczepan Twardoch?

Bezapelacyjnie Szczepan. W hipotetycznym rankingu za nim wskazałbym jeszcze kilka innych osób, zanim doszlibyśmy do mnie.
 
Czy Polska staje się już zbyt ciasna? Kiedy na dobre rozpocznie się globalna ofensywa Remigiusza Mroza?

Dwudziestego szóstego września wychodzi "Nenalezená", czyli czeska wersja "Nieodnalezionej" w przekładzie świetnego tłumacza, Petra Vidlaka, który przedstawił swoim krajanom między innymi Olgę Tokarczuk.

O ile mnie pamięć nie myli, potem czas na niemieckie, japońskie, węgierskie, bułgarskie i serbskie tłumaczenia. Madeleine Milburn, moja agentka z Londynu, działa za granicą cały czas, choć wciąż spotykamy się z podobnym problemem – brakiem odpowiednich tłumaczy.

Zagraniczne oficyny znacznie przychylniejsze są przekładaniu z wersji angielskiej, co z jednej strony zrozumiałe, z drugiej jednak wywołujące obawę, że z autora niewiele w tym podwójnie przełożonym materiale zostanie. Ale sprawy cały czas posuwają się naprzód, więc jestem dobrej myśli.
 
Czy jako mistrza suspensu nie kusi pana wymyślenie jakiegoś nieoczekiwanego zwrotu akcji pod koniec tego wywiadu?

Trochę. Ale obawiam się, że mogę mieć problemy, jeśli przyznam się, że to ja jestem autorem wszystkich artykułów w "ASZdzienniku".