"Załatwiają kolegom, synom, córkom...". Te taśmy brutalnie pokazały prawdę o elitach

Katarzyna Zuchowicz
Taśmy Morawieckiego od kilku dni wałkowane są na kilka sposobów. I wszyscy skupiają się głównie na tym, jaki wpływ mogą mieć one na wizerunek premiera. Ale te nagrania pokazały coś jeszcze. Potwornie smutną i brutalną prawdę o tym, jak w Polsce można załatwić wszystko, jeśli zna się odpowiednie osoby. Bez względu na to, kto aktualnie rządzi Polską.
Mateusz Morawiecki na taśmach: – Pięć dych czy siedem, czy stówkę mu damy na jakieś badania czy na coś. Fot. Robert Górecki / Agencja Gazeta
Załatwiają pracę, fundusze, ustawiają dzieci. Wiadomo o tym nie od dziś. Kilka lat temu "Puls Biznesu" publikował listy działaczy PO i PSL oraz członków ich rodzin i znajomych na państwowym garnuszku i na każdej z nich było ponad 400 nazwisk.

A po pierwszym roku rządów "dobrej zmiany" okazało się, że tylko w jednym roku w taki sam sposób pracę znalazło ok. 1000 osób związanych z działaczami PiS. Mieliśmy wtedy wysyp Misiewiczów i nie tylko. Na przykład siostra minister Elżbiety Witek – salowa w placówce opiekuńczo-wychowawczej – została inspektorem w Agencji Rozwoju i Modernizacji Rolnictwa.


"Jak to się robi" nad Wisłą
Dlatego taśmy Morawieckiego to pewnie kropla w morzu, ale w ostatnich dniach to one szczególnie pokazały brutalną prawdę o tym, jak elity w Polsce potrafią zadbać o interesy swoich bliskich lub tych, na których im zależy. Namacalnie, zdanie po zdaniu, pokazując, "jak to się robi" nad Wisłą.

W najśmielszych snach pewnie byśmy nie przewidzieli, że to takie proste. W kraju, który należy do UE i NATO i zanim do nich dołączył, musiał mocno wykazać się najwyższymi standardami, a potem był wzorem dla innych. Transparentność to było jedno z ważnych haseł.

Latem ubiegłego roku mieliśmy słynną kopertę, którą były minister Aleksander Szyszko wręczał ministrowi Błaszczakowi. "To jest córka leśniczego. Prosiła, żebym to panu dał. Niech pan to przeczyta" – mówił. Gdyby nie kamery Polsatu, które wychwyciły całą sytuację i głos ministra, pewnie nigdy byśmy się o tym nie dowiedzieli. Potem było trochę oburzenia, ale więcej śmiechu, bo całość była kuriozalna.

Wpływ na wizerunek premiera?


Przypomnijmy te rozmowy.

"Pięć dych czy siedem, czy stówkę mu damy"
– Słuchaj, Aleksander Grad mnie poprosił, żebyś go do jakiejś rady OFE wrzucił. Nie masz jakiegoś OFE? – zwraca się do prezesa banku PKO BP, Krzysztof Kilian, współpracownik Donalda Tuska. Mówi, że musi jakoś pomóc byłemu ministrowi skarbu, że trzeba o niego zadbać i pewnie chodzi mu o pieniądze.

Gdy prezes PKO BP stwierdza, że "do OFE to on się nie nadaje", pada: "To daj mu jakąś inną propozycję". Finansowe rozważania o tym, że Gradowi można zapłacić "cztery dychy i koniec" przerywa pytanie obecnego premiera: "Ma jakąś fundację, stowarzyszenie albo firmę?". Mateusz Morawiecki najwyraźniej znalazł inne rozwiązanie. Każe zapytać go "tak po cichu".


Jeśli dołożyć do tego rozmowę Mateusza Morawieckiego z europosłem PiS Ryszardem Czarneckim na temat pracy jego syna w banku, wyłania się jeszcze pełniejszy obraz. Smutny i wstrząsający. Tu szef banku – firmy skarbu państwa – sam wręcz przyznaje, że synowi posła nawet zmienił CV, żeby "wyglądało normalnie".

I bardzo trudno to za normalne odbierać.