Prowadząca "Rolnika" zdradza, ile dzieci urodziło się po programie. Stuprocentowa "skuteczność"

Sylwia Wamej
Gdy mówi o programie "Rolnik szuka żony", oczy jej się świecą, a uśmiech nie znika z twarzy. Marta Manowska, która prowadzi go już po raz piąty, nie wyobraża sobie życia bez swoich bohaterów, co nie znaczy, że nie ma dla siebie planu "B". W rozmowie z naTemat zdradziła, która z historii miłosnych jest jej ulubioną i czy była obecna na wszystkich ślubach, które odbyły się po programie.
Marta Manowska prowadzi program już po raz piąty Fot. Instagram/ Marta Manowska
Kilka lat temu, nie mówiąc nikomu, udała się na casting do programu TVP1, w którym rolnicy za pośrednictwem kamer poszukują miłości. Wygrała go i zdobyła zaufanie nie tylko producentów, ale również widzów. Marta Manowska po raz piąty jest gospodynią programu. I choć kocha to, co robi, uważa, że nie grozi jej łatka "pani z Rolnika".

Jakie jest twoje pierwsze wspomnienie z planu?

Pamiętam, że początki pracy w programie nie były łatwe. Pierwszy bohater, do którego pojechałam, na moje pytania odpowiadał tylko: "tak, nie, nie wiem”. Dopiero z czasem uczestnicy zaczęli "przełamywać lody". Zresztą odwiedzając naszych rolników miałam przygotowanych chyba ze sto pytań i wszystkie chciałam zadać. Praca na planie "Rolnik szuka żony" jest połączeniem bardzo dużej koncentracji i przygotowania z luzem i improwizacją. To jest pójście za człowiekiem. Clou tego wszystkiego to bycie ciekawym drugiej osoby. To wystarczy, żeby ona pozwoliła nam wejść w swój świat.


Piątą edycję "Rolnika" śledzi 4 miliony widzów. Jak myślisz, w czym tkwią największa siła i sukces tego programu?

Widzów przyciąga to, że wchodzą w historię człowieka, śledzą jego losy. W początkowych odcinkach obserwują poznawanie się uczestników i pierwsze impulsy. Potem to, co się dzieje w tych relacjach, wciąga i publiczność po prostu idzie za tym. Bohaterowie są zwykłymi, prostymi ludźmi w tym dobrym tego słowa znaczeniu. Czyli tacy, jacy my jesteśmy na co dzień. Mamy swoje problemy, potknięcia, radości, marzenia.

Poza tym nie widzę żadnej różnicy między miastem a wsią. Wszystko się zatarło. Myślę też, że jesteśmy tak przeładowani informacjami i pędem życia w mieście, że trochę dążymy do korzeni. Przecież tylu ludzi wyjeżdża na wieś, szuka spokoju, kontaktu z naturą, bo psychoterapie czy leki już nie pomagają. Uciekamy do sielskości, ponieważ jesteśmy zmęczeni ilością pracy i samotnością w tej miejskiej dżungli.
Marta nie wyobraża sobie życia bez prowadzenia programuFot. Instagram/ Marta Manowska
W programie nie brakuje wzruszających momentów, ale bohaterami są też osoby, które nie do końca wiedzą, czego chcą. Na planie są zafascynowane nową wybranką, ale potem brakuje im odwagi, żeby kontynuować znajomość. Widzów irytują takie osoby.

Ciężko się na nie denerwować. Jeżeli nagle okazuje się, że ktoś robi krok i chce się na coś odważyć, a potem jednak nie wie, albo nie był na to gotowy, to przecież to jest jak najbardziej ludzkie zachowanie. Trzeba pamiętać, że ten program nie ma takiego zamierzenia, że ma być pięć ślubów, wesel czy par. Zawsze jest cudownie, jak uczestnicy znajdują miłość na planie. A jeżeli coś się nie udaje? Takie jest życie. Wydaje mi się, że najpiękniejsza jest zmiana. Zbyszkowi z pierwszej edycji nie ułożyło się w programie, ale dzięki niemu bardzo się zmienił. Zaczął wychodzić do ludzi i ich poznawać. Cały czas ma wiarę, że mu się uda i kogoś jeszcze spotka. Wiadomo, że "Rolnik szuka żony" to program rozrywkowy, ale najważniejszy jest w nim człowiek i to, żeby coś się w nim zmieniło.

A ile ślubów odbyło się dzięki "Rolnikowi"?

Niedawno był szósty ślub i tak naprawdę szóste dziecko jest w drodze. Sześć na sześć (śmiech).

Byłaś na każdym z nich?

Nie, zaliczyłam tylko pierwszy ślub, który odbył się po programie. To była uroczystość Agnieszki i Roberta. Są parą, którą uwielbiam. Bez "Rolnika" raczej nie poznaliby się, bo dzieliło ich 600 kilometrów. Zresztą wspólnie byliśmy na ślubie innych uczestników - Małgosi i Pawła. Siedziałam obok Roberta, Agnieszki i ich syna Tomka, który trzymał mnie za rękę. I tak naprawdę byliśmy tam już jako znajomi i goście na kolejnym ślubie z programu. Dopiero po jakimś czasie dochodzi do nas, jaka jest moc tego programu, że jedziemy na ślub busem razem z całą ekipą i po prostu chcemy tam być. Ja tym żyję, żyć będę i nie wiem, co by się musiało stać, aby to się zmieniło.

Masz ulubioną historię miłosną wśród swoich bohaterów?

Moja ulubiona to historia Agnieszki i Roberta. Ja ich bardzo "czuję". Podoba mi się, w jaki sposób wychowują swoje dziecko i jak siebie nawzajem traktują. To, jak trafili na siebie i poznali się, to nie była taka prosta historia miłosna. Ale jak ktoś jest sobie pisany, to rzeczywiście będzie ze sobą. W Agnieszce i Robercie jest radość, szczęście i spokój. Żyją po swojemu.
Marta uwielbia podróżeFot. Instagram/ Marta Manowska
Czego się nauczyła praca na planie?

Zawsze byłam otwartą osobą, nie oceniającą i nie dającą rad, bo sama tego nie lubię, ale na pewno nauczyłam się jeszcze większej tolerancji na to, jak jesteśmy różni, jak patrzymy i jak się zachowujemy. Program jest sprzęgnięty z moim życiem. Emocjonalnie bardzo mnie pogłębił, ukształtował wrażliwość i myślenie. Poznałam też fantastycznych ludzi. Ale jeszcze bardziej niż do tej pory myślę o takich wartościach jak tolerancja, akceptacja, wolność, brak lęku, wrażliwość i emocje.

Chciałabyś, żebyśmy doczekali się formatu tego programu dla par homoseksualnych?


Mam w sobie dużą tolerancję i otwartość. Chciałabym, żebyśmy byli gotowi na programy, w których osoby homoseksualne znajdują miłość. W niemieckiej edycji "Rolnika" poznały się dwie kobiety, natomiast wydaje mi się, ze my pozostaniemy przy klasycznym modelu.

Zdarza się, że to ciebie podrywają bohaterowie?


Nie czuję, żeby mnie ktoś podrywał. My wszyscy wiemy, jakie są nasze role w tym programie i każdy wie, czego chce. Uśmiechniemy się do siebie, złapiemy za ręce, bo sobie przekazujemy siłę w tych trudniejszych momentach albo się przytulimy na powitanie. To są bliskie kontakty, bo przecież rozmawiamy o emocjach, uczuciach i takich sprawach, jakie porusza się z najbliższymi przyjaciółmi. Nigdy jednak nie czułam, że jestem adorowana przez moich bohaterów. Nigdy ja też nikogo nie adorowałam. Więc nasze relacje to jest przyjaźń, która rodzi się bardzo szybko, ale jest coraz głębsza.

Wyobrażasz sobie, jak mogłoby się potoczyć twoje życie, gdybyś nie związała się z programem?

Myślę o tym czasem, bo gdybym na przykład dostała się do szkoły teatralnej w Krakowie, nie przyjechałabym do Warszawy. Zdawałam do niej dość późno, bo miałam 24 lata. Dostałam się do etapu finałowego. Od części profesorów dostałam bardzo dobre noty, a od drugiej z kolei bardzo złe. I wtedy to był ten moment, gdy przyjechałam do Warszawy z dnia na dzień. Czasem myślę, co by było, gdybym wtedy się dostała do szkoły. Czy miałabym jakąkolwiek szansę w aktorstwie? Przecież jest tylu utalentowanych ludzi.

Teatr przyszedł do Ciebie, gdy byłaś już prowadzącą "Rolnik szuka żony". Dwa lata temu debiutowałaś w spektaklu "Hawaje" na deslach teatru Capitol.

Tak, telefon z Capitolu dostałam, gdy już byłam w programie. Miałam ten zaszczyt, że grałam z najlepszymi aktorami, Darią Widawską, którą uwielbiam prywatnie i bardzo ją szanuję, Dominiką Ostałowską czy Przemkiem Sadowskim. Oni potraktowali mnie wspaniale, jak partnera, a nie jak uczennicę. Graliśmy ten spektakl dwa lata i jeździliśmy z nim po całej Polsce. Więc być może życie pokazuje, że dla mnie jest jakaś inna droga – dłuższa, okrężna.

Czyli jednak da się uniknąć tej szufladki z napisem: Marta Manowska. Prowadząca "Rolnik szuka żony”?

Nie czuję się zaszufladkowana. Czuję, że jestem Martą Manowską, a nie panią z "Rolnik szuka żony”". W programie pokazuję jedną stronę mojej osobowości, czyli wrażliwą i emocjonalną. Ta strona komediowa pojawia się na przykład w momencie żartów w listach. Ale ja mam też w sobie drugą Martę: silną dowcipną, muzyczną, która słucha ciężkiej muzyki, sama podróżuje i uwielbia szybkie samochody. Zagrałam w spektaklu, napisałam książkę i prowadzę imprezy. Dostaję co prawda dużo propozycji, ale nie są po tej linii, o której ja marzę. Podróże, motoryzacja to taka druga noga, która jeszcze czeka żeby ją postawić.
Program jest uwielbiany przez widzów, ale też hejtowany. Czy krytyka dotyka też twojej osoby?

Ekstremalnie szanuję sobie to, że mam przychylność ludzi, czuję, że są za mną. Nawet, jak ktoś próbuje napisać coś złego, inni mnie bronią. Nie wchodzę w pyskówki. Wydaje mi się, że jest tyle podziałów i tyle złych rzeczy, a ja bym chciała iść z stronę uśmiechania się do innych, pomocy, przełamywania barier. Negatywne komentarze w moją stronę traktują o rzeczach tak nieistotnych, że nie czytam ich za bardzo. Najbardziej cieszę się z tych wiadomości, które dostaję na Facebooku czy Instagramie, lub jak ktoś się uśmiecha do mnie na ulicy. Fajne też jest to, że ludzie zaczepiają mnie w środowiskach, w których bym się nie spodziewała. Idę na koncert Black Sabbath i ktoś sobie robi ze mną zdjęcie. Jestem na festiwalu w Jarocinie, gdzie gra Slayer i ktoś do mnie podejdzie. Albo na rocznicowym koncercie grupy Kaliber 44 słyszę, że mówią: "O, to ta dziewczyna z Rolnika”. Mnóstwo osób z różnych środowisk uwielbia ten program. To mnie cieszy i to są właśnie najbardziej radosne momenty.