Mieć prywatne przedszkole za sąsiada to istne tortury. "Nawet zatyczki do uszu nie pomagają"

Ola Gersz
Hałas, brak miejsc parkingowych, trzaskanie drzwiami, stukot plastikowych samochodzików po kostce brukowej. Zapytaliśmy ludzi, którzy mieszkają w sąsiedztwie niepublicznych przedszkoli i żłobków, jak to jest mieć kilkanaścioro dzieci za ścianą. To często koszmar.
Prywatne przedszkola i żłobki są ułatwieniem dla rodziców, ale prawdziwym utrapieniem dla sąsiadów takich placówek Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Gazeta
O tym, że jest problem z zapisem dziecka do przedszkola, wiemy nie od dzisiaj. Te publiczne są przepełnione, rodzicom często więc ratują życie te prywatne. Przedszkola i żłobki jak grzyby po deszczu powstają więc na osiedlach mieszkalnych i w blokach.

My postanowiliśmy przyjrzeć się drugiej stronie medalu. Jak to jest mieszkać z gromadką małych dzieci za ścianą?

Plastik kontra kostka brukowa
Dom wolnostojący, w którym mieszka Monika z rodziną, sąsiaduje z budynkiem, w którym mieści się przedszkole. Domy łączą się ze sobą podwórkami, Monika ma więc pod swoim oknem przedszkolny plac zabaw.


– To jest jakaś niezła ściema. Nikt nie pytał nas o zgodę, nie mówił nam, że w naszym sąsiedztwie będzie przedszkole. Ten budynek miał być zwykłym domem rodzinnym, tak nas wcześniej zapewnili właściciele. Ale w trakcie budowy stwierdzili, że jednak zrobią przedszkole – nie ukrywa irytacji nasza rozmówczyni.

Monika wykłócała się z właścicielami, była nawet w urzędzie miasta. Na nic się to jednak nie zdało.

– Dyrektorzy tego przedszkola są mili. Wysłuchują pretensji, mówią, że się wszystkim zajmą. Ale nigdy nie ma żadnych zmian – skarży się.

Czego dotyczyłyby te zmiany? Przede wszystkim trzymania dzieci w większych karbach, przecież naokoło mieszkają ludzie. A tu krzyki, wrzaski, płacz.

– Ja rozumiem, że dzieci muszą się wybiegać i wykrzyczeć, też byłam dzieckiem, ale to wszystko się dzieje tuż pod moim nosem. Między moją ścianą a ich podwórkiem nie ma zachowanej żadnej odległości, nie ma drzew, niczego, co by ten hałas wyciszyło – opowiada Monika.
Monika

Dzieciaki biegają i krzyczą, a ich opiekunki nie zwracają na to w ogóle uwagi. I tak jest jest cały czas, od godziny 7 do jakiejś 17.

Prawdziwym wyzwaniem są … plastikowe samochodziki. – Te przedszkolaki ciągle na nich jeżdżą. Po kostce brukowej. Ten dźwięk jest nie do wytrzymania, a do tego dzieci ciągle trąbią klaksonami – mówi.

Oczywiście najgorzej jest wiosną i latem, bo zimą dzieci mniej wychodzą na dwór i w sąsiedztwie Moniki jest spokojniej. – Ale lato to naprawdę koszmar. Najlepiej jest nie otwierać wtedy okna, ale wtedy prawie się duszę w tym upale – wyznaje.

Niepubliczne przedszkole koło domu Moniki kilka razy w roku organizuje też specjalne festyny, a to z okazji Dnia Matki, a to Dnia Babci, a to początku wakacji. – Instalują wtedy nagłośnienie, zapraszają gości z zewnątrz i ten chaos trwa do wieczora – opowiada.

Te imprezy są uciążliwe jeszcze pod innym względem. Chodzi o parkowanie, które już na co dzień – rano, kiedy rodzice odwożą dzieci i wieczorem, kiedy je odbierają – jest dużym problemem.

– Jest tłok, cała ulica jest zajęta. Wcześniej rodzice stawiali nawet auta pod naszym domem i nie można było zaparkować. Tłumaczyli się, że przecież było wolne, to stanęli. Teraz właściciele przedszkola bardziej tego pilnują i mówią o tym rodzicom – opowiada Monika.

Czy jeśli sąsiedzi spytaliby ją wcześniej, czy mogą otworzyć przedszkole, otrzymaliby zgodę? Monika nawet się nie zastanawia i odpowiada od razu: – Oczywiście, że nie, litości. Ja jestem momentami bliska choroby nerwowej.

Remont non stop
Podobnie twierdzi też pani Maria, która mieszka wraz z mężem i dziećmi na osiedlu w jednym z większych polskich miast. W domu obok jest żłobek, a budynki są połączone nie tylko ogródkami, ale również ścianą.

Jej i męża też nikt nie pytał o zgodę. – Sąsiad nas w ogóle nie powiadomił, nic nie powiedział. Nagle zobaczyliśmy, że malują ściany we wzorki i z dnia na dzień otworzyli żłobek – opowiada.

Jak wyznaje pani Maria, do dzieci można się przez lata przyzwyczaić i da się jakoś przeżyć. Zwłaszcza, że popołudnia i weekendy są już spokojne. Ale nie ukrywa, że utrudnienia są duże, szczególnie te dotyczące parkowania, o którym mówiła też Monika.

Do tego warszawianka często pracuje w domu, wtedy płacz i krzyki dają się jej więc we znaki najbardziej. – Rano dzieci płaczą pod oknami, szczególnie we wrześniu, kiedy rodzice zabierają je tam po raz pierwszy. Zresztą płaczą i później. Jak muszę wykonać jakiś ważny telefon, bo często pracuję w domu, muszę wyjść do innego pokoju, żeby tych dzieciaków nie było słychać – relacjonuje.

Ale najgorsze są remonty. – W wakacje właściciel, nasz sąsiad, często ten żłobek remontuje, odświeża. Wiadomo że takie pomieszczenia szybciej się brudzą, niszczą się meble, a takie żłobki muszą być czyste i spełniać normy sanepidu. Ale trzeba przecież o tym uprzedzać – mówi pani Maria.
pani Maria

Raz taki remont trwał kilka miesięcy! Non stop wiercenie, dzieci mi się nie mogły uczyć do matury!

Pani Maria zaznacza, że lubi dzieci, a zabawa maluchów nie jest dla niej jakimś koszmarem. Ale podkreśla, że przecież dom powinien być spokojnym miejscem. – Jak ktoś już ma ten własny dom, a nie mieszkanie, to chce mieć w nim większy komfort, niż w bloku, gdzie są sąsiedzi za ścianami – zauważa.

– Domy na osiedlach czy bloki to nie są dobre miejsce na przedszkola i żłobki. U nas w Polsce jest jakaś partyzantka w tym temacie. Komuna komuną, ale kiedyś były jakieś zasady, na przykład bloki nie mogły być zbyt blisko siebie, żeby ludzie nie mieszkali okno w okno. Teraz tego nie ma. Budują gdzie chcą, robią co chcą – żali się pani Maria.

Ale jak podkreśla, już woli żłobek niż na przykład hostel. – Nie wiadomo, kto w takim hostelu się zatrzyma i tam głównie jest hałas wieczorami i w nocy, kiedy robią imprezy. Już wolę dzieci i w dzień – deklaruje.

Trzeba walić w ścianę
Monika i pani Maria mieszkają we własnych domach, jednak Helena ma problem z gromadką hałasujących dzieci w bloku. Ona i jej współlokatorka, dwie studentki, wynajmują mieszkanie na jednym z warszawskich blokowisk, a w mieszkaniu obok niedawno powstało przedszkole.

– Kiedy jesteśmy w domu słyszymy dosłownie wszystko. Dzieci walą plastikowymi zabawkami, często takimi piszczącymi, stukają, wrzeszczą, biją się, jedno drugie uderzy i znów krzyk – opowiada.
Helena

Dzieci mają też rytmikę i po jakimś czasie nauczyłam się wszystkich piosenek na pamięć. Ile można słuchać piosenek o myciu ząbków.

Dla Heleny i jej współlokatorki najcięższy jest czerwiec, kiedy nie mają już zajęć i uczą się do sesji. – Raz poziom hałasu był tak wysoki, że zaczęłyśmy walić w ścianę i krzyczałyśmy, żeby były ciszej. Byłyśmy już totalnie wyprowadzone z równowagi – wspomina Helena.

Studentka próbowała rozmawiać z sąsiadką, ale ta rozmawiać nie chciała. – To przykre, bo to pokazuje, jak mało jest życzliwości i zrozumienia – zauważa.

I tak jak pani Maria podkreśla, że do samych dzieci i przedszkoli nic nie ma. – Ale muszą być do prowadzenia takiej działalności odpowiednie miejsca – zaznacza Helena.

Zgoda sąsiada nie jest wymogiem
Jednak rzeczywistość wygląda tak, że polskie prawo nie wymaga, żeby właściciele przedszkoli czy żłobków pytali o zgodę sąsiadów. Takiego wymogu nie ma wśród tych określonych w rozporządzeniu Ministra Edukacji Narodowej z dnia 31 sierpnia 2010 r., które dotyczy działalności przedszkoli.

A jakie to wymogi? Między innymi takie, że lokal powinien być zgodny z gminnym planem zagospodarowania przestrzennego, właściciel musi mieć akt notarialny, umowę najmu lub użyczenia lokalu, mieszkanie czy dom musi spełniać wszystkie kryteria związane z bezpieczeństwem i higieną, a także otrzymać pozytywną opinię Sanepidu i Straży Pożarnej.

Jeśli twój sąsiad uzyskał dla swojego przedszkola czy żłobka wpis do rejestru prowadzonego przez gminę czy urząd dzielnicy, prawnie nie można mu więc raczej nic narzucić.

A więc co zrobić, kiedy kilkanaścioro dzieci drze się wniebogłosy za własną ścianą? Niestety chyba tylko... przetrwać albo się wyprowadzić.