"Za często krytykujemy Polskę. Nie doceniamy jej". Emigrantka o tym, czego nauczyło ją życie w USA

Michał Mańkowski
Pracowała w finansach, jej kariera pędziła, miała wszystko, czego potrzeba. Pewnego dnia postanowiła to rzucić i przeprowadzić się do Nowego Jorku. Magda Muszyńska-Chafitz od dekady mieszka w "stolicy świata" i choć czuje się bardziej Polką niż Amerykanką, do Polski już raczej nie wróci. Nam opowiada, czego Amerykanie mogliby nauczyć się od Polaków i dlaczego Polacy są zbyt krytyczni wobec swojego kraju.
Magda Muszyńska-Chafitz od 10 lat mieszka w Nowym Jorku. Na zdjęciu z mężem Robbiem i ich psem. Jest licencjonowaną przewodniczką i autorką bloga Little Town Shoes. Fot. naTemat
Przed chwilą widziałem na ulicy sikawkę dla psów z twarzą Donalda Trumpa i napisem "obsikaj mnie". W Polsce, choć politycznie jest gorąco, to raczej nie do przyjęcia.

Jest ich tutaj naprawdę sporo. Choć Donald Trump wywodzi się z Nowego Jorku, to liberalne miasto go nie popiera. Polityka jest bardzo obecna w życiu Amerykanów, zwłaszcza ostatnio. Mamy bardzo napiętą sytuację, podobnie zresztą jak w Polsce – kraj jest bardzo podzielony. Są bardzo duże emocje związane z polityką, nie ma odcieni szarości, wszystko jest albo czarne, albo białe. Pod tym względem niewiele się różnimy.
Gdzie ci się lepiej żyło?


Zawodowo na pewno miałam lepsza sytuację w Polsce. Pod względem wielkości mieszkania, samochodu też lepiej mieszkało mi się w Polsce. Natomiast w Nowym Jorku lepiej żyje mi się pod względem takiej samoakceptacji. Gdy tu ląduję, czuję taki powiew świeżości i otwartości. Amerykanie, a zwłaszcza Nowojorczycy są bardzo otwarci, bardziej tolerancyjni, mniej krytykują.

To, że ktoś jest inny jest tutaj czymś pozytywnym i pod tym względem życie w Stanach jest łatwiejsze. Gdy mój mąż pierwszy raz w wieku 8 lat był w Nowym Jorku, tata wyjął z torby majtki, założył je na głowę i tak spacerował. Absolutnie nikt nie zwrócił na niego uwagi. W ten sposób chciał pokazać mu ducha Nowego Jorku i tej otwartości. Tak długo jak kogoś nie krzywdzisz, możesz robić co tylko ci się podoba.

A dziś czujesz się bardziej Polką czy Amerykanką?

Polką, zdecydowanie czuję się Polką. No i Nowojorczanką. Jestem pomiędzy dwoma krajami. Jak jestem tutaj w Stanach, to tęsknię za Polską, idealizuję ją. Ale gdy jestem już w Polsce, to tęsknię za Nowym Jorkiem. I tak w kółko.

Czym zajmowałaś się w Polsce?

Pochodzę z Białegostoku, wiele lat mieszkałam w Warszawie. Przez całe życie siedziałam w finansach. Skończyłam SGH, później pracowałam w bankowości inwestycyjnej i relacjach inwestorskich.

Co jest najtrudniejsze w takiej emigracji na stałe do USA?

Było kilka rzeczy, które były bardzo trudne. Zwłaszcza pod względem zawodowym. To jest tak, że ja skończyłam SGH w bardzo dobrym momencie w Polsce. Jeśli ktoś znał język angielski i te podstawy ekonomii, to my wszyscy bardzo szybko awansowaliśmy. Nawet jeśli zmieniałam pracę, to bardzo szybko znajdowałam równie dobrą, więc pod tym względem byłam troszeczkę rozpieszczona.

Myślałam, że podobna sytuacja będzie tutaj w Nowym Jorku, bo jakby nie było jest to stolica finansów. Okazało się, że nie będzie tak różowo.

Wall Street nie czekało?

No właśnie niestety nie (śmiech). Okazało się, że ten mój dyplom z polskiej uczelni, choć bardzo dobry, tutaj się nie liczy. Moje doświadczenie też nie do końca się przekłada na tutejsze realia. To był w ogóle najgorszy moment dla finansisty szukającego pracy w USA, bo przełom 2008-2009 roku, czyli okres, kiedy całe finanse runęły, więc praktycznie nikt nie zatrudniał.

Amerykanie są specjalistami i skupiają się na wąskich dziedzinach, a u nas rynek nie jest tam głęboki, więc miałam umiejętności z wielu dziedzin, co było tutaj postrzegane, że skoro znam się na wszystkim, to naprawdę nie znam się na niczym.

Przez pierwsze kilka miesięcy szukałam pracy i wysyłałam CV wszędzie. Absolutnie nikt mi na to CV nie odpowiedział. W Nowym Jorku, w Stanach, w ogóle gro pracy znajduje się po znajomości. Tutaj ten networking i koneksje są bardzo ważne. To, kogo znasz czy jaką uczelnię skończyłeś, ma kolosalne znaczenie.
"Sensowne" mieszkania na Brooklynie to wydatek rzędu nawet 2500-3000 dolarów miesięcznie.
Szału nie ma. W Warszawie złote góry, a w "tej cholernej Ameryce" amerykańskiego snu ani widu, ani słychu...

Dopiero po jakimś czasie ktoś mi podpowiedział, ja muszę zmienić swoje CV i opisać swoje umiejętności w sposób specyficzny, aby to przekonywało Amerykanów. Trafiłam w końcu do małego butiku inwestycyjnego na Manhattanie, gdzie dość choleryczny szef zatrudniał same imigrantki i płacił nam zupełne grosze. Nie było to najlepsze miejsce, ale przepracowałam tam dwa lata, myśląc europejskimi standardami tj. że nie jest mile widziane częste zmienianie pracy. Tutaj nie ma to takiego znaczenia.

W Warszawie pracowałam bodajże na 17. piętrze, gdzie miałam przepiękny widok na całą stolicę. I pamiętam, jak mój mąż mnie spytał, gdy już znalazłam tutaj pracę w NY, jaki mam widok z okna. Byłam tak przejęta, że nawet nie zwróciłam na to uwagi. Myślę, że po tygodniu już muszę to w końcu zobaczyć. Wchodzę do swojego pokoju i dopiero wtedy zauważyłam, że… tam nawet nie mam okien.

W tym pierwszym okresie nauczyłam się już takiego amerykańskiego podejścia, czyli dostosowywania siebie i swoich umiejętności do sytuacji.

Czego Polacy mogliby nauczyć się od Amerykanów?

Myślę, że zdecydowanie moglibyśmy nauczyć się amerykańskiego optymizmu i wiary w siebie. Amerykanie potrafią sprzedać swoje umiejętności i bardziej optymistycznie patrzą w przyszłość. Są bardziej życzliwi i uśmiechnięci. I tego uśmiechu na co dzień moglibyśmy się jako Polacy nauczyć.

Co natomiast ułatwia życie w Stanach, a czego nie ma w Polsce, to jest to, że Amerykanie bardzo wierzą w jednostkę. Bardzo wierzą w to, że wszystko zależy od ciebie samego. Nie czekają na pomoc innych, tylko sami są szalenie przedsiębiorczy i sami próbują znaleźć możliwości wyjścia. Chociażby taki wyprowadzacz psów, który nas minął przed chwilą. On za półgodzinny spacer z jednym psem dostaje 15 dolarów, w jednym momencie ma takich psów kilka. To naprawdę niezły pieniądz, a na Manhattanie płacą jeszcze więcej.

A Amerykanie od Polaków?

Zapobiegliwości. Polacy są bardziej oszczędni i lepiej przygotowani na takie trudniejsze czasy. W takich przypadkach ten ich optymizm paradoksalnie czasami może zafałszowywać obraz rzeczywistości. Żyjąc tutaj przekonałam się też, że my jesteśmy czasami zbyt krytyczni do tego, co się dzieje w Polsce, a z kolei Amerykanie są za mało krytyczni wobec swojego kraju.

Oni mają zakorzenione od małego, że Ameryka jest najlepszym krajem do życia. Gdy pytam swoich znajomych, każdy bez wahania odpowiada w ten sposób. I to powoduje, że tutaj bardzo trudno wprowadza się jakiekolwiek zmiany socjalnie. Bo w momencie, kiedy uważam, że coś jest najlepsze, to po co coś zmieniać.

My bardzo często krytykujemy Polskę. Nie zdajemy sobie sprawy, nie doceniamy do końca tego, co mamy. Czasami myślimy, że ta trawa jest zieleńsza po drugiej stronie płotu. Chociażby ochrona środowiska. W Polsce praktycznie nie ma już za darmo plastikowych torebek. Tutaj, nawet gdy kupuję jedną pastę do zębów, kasjerka pakuje mi to w dwie torebki.
Życie na Brooklynie płynie cicho i spokojnie.
Wasza historia z mężem nadaje się na scenariusz komedii romantycznej.

Moje życie zupełnie się zmieniło, w momencie kiedy poznałam Robbiego. To jest w ogóle fajna historia, bo pierwszy raz spotkaliśmy się na ślubie mojego ex-chłopaka i jego ex-dziewczyny, czyli jesteśmy połówkami nieudanych związków. To było takie fajne wesele na południu Francji.

Robbie mieszkał wtedy w Nowym Jorku, ja w Warszawie i lataliśmy do siebie przez kilka lat. Ja na pierwszą randkę zabrałam go do obozu Auschwitz, a on mnie do swojej psychoterapeutki (śmiech). Później doszliśmy do wniosku, że trzeba coś z tym zrobić. Po dwóch latach ustaliliśmy, że przeniesiemy się na stałe do NY. A żeby było śmieszniej, na naszym ślubie poznała się kolejna para znajomych.

Nie było problemów z formalnościami?

Jako żona Amerykanina otrzymałam dokumenty i pozwolenie na pracę, ale formalności i tak mieliśmy dość dużo. Jako że miałam dobrą pracę w Warszawie, zdecydowaliśmy, że na dokumenty będę czekała w Polsce, a Robbie w USA. Trochę to trwało, bo był to rok wyborczy, więc Amerykanie bardziej zajmowali się osobami ubiegającymi się o obywatelstwo, a nie Zieloną Kartę. Przez 8-9 miesięcy pierwszego roku małżeństwa musiałam czekać w Polsce.

Mieliście taki test znajomości swojego partnera, jak to często widać w filmach?


No właśnie niestety nie mieliśmy, a tak bardzo się na to nastawialiśmy. Miałam już wtedy bloga, myślałam, że to będzie świetny temat do opisania tych pytań i całego procesu. Okazało się, że nic z tego. Jedyne zdanie, które ja usłyszałam od konsula, to: "gratuluję ma pani Zielona Kartę". A my przygotowywaliśmy się do pytań o pastę do zębów itd, a to było rach ciach i po wszystkim.

Konsul zadał tylko jedno podchwytliwe pytanie, gdy zobaczył, że mąż jest z Nowego Jorku. Spytał, której drużynie baseballowej kibicuje: Yankees czy Mets. A Robbie odpowiedział, że Baltimore Aerials. Okazało się, że konsul był dokładnie z tego samego miasta, pół godziny wspominali sobie miejscowość i dzieciństwo.

Ale obywatelstwo też już masz?

Tak, jako żona Amerykanina mogłam się ubiegać o nie już po dwóch latach. Ale to jest tak, że ja jestem zakochana w Nowym Jorku, a nie do końca w tej Ameryce, także nie do końca chciałam mieć to obywatelstwo. Amerykanie są tacy pompatyczni, każą przysięgać i obiecywać miłość do kraju. To nie do końca mój klimat. Troszeczkę zmobilizował mnie prezydent Trump, kiedy okazało się, że ta Zielona Karta może nie wystarczyć. Że są jednak jakieś tam ograniczenia.

Zdawałaś test ze znajomości Stanów Zjednoczonych?

Dostaje się taką broszurkę, w której jest sto pytań o kraj, jego historię, urzędy i tak dalej. Tego można normalnie wyuczyć się na pamięć. Oprócz tego są wypisane słówka po angielsku, które należy znać, by formalnie być Amerykaninem. To bardzo podstawowe terminy, nie jest wymagana nawet znajomość wszystkich miesięcy w roku, ale było wymienionych bodajże sześć z nich. Ten egzamin może zdać też osoba, która nie zna języka.


Ile lat miałaś, gdy wyjeżdżałaś z Polski?


Miałam 30 lat, więc byłam już troszeczkę starsza. Także to pod tym względem było nieco trudniej. W momencie, gdy człowiek przenosi się do innego kraju i zaczyna budować swoją karierę od początku od razu po studiach i ma skończone te 20 lat, to jest dużo prościej.

To, że skończyłam w USA, to naprawdę przypadek, bo wcześniej omijałam Stany Zjednoczone szerokim łukiem. Zawsze kojarzyły mi się z komercjalizmem, plastikowatością, specyficznym podejściem do życia. Denerwowało mnie to, że potrzebujemy wizy, jest masa procedur. Po raz pierwszy przyjechałam tutaj na naszą drugą randkę.
Widok z mieszkania na Brooklynie. Zamach na WTC było widać stąd bardzo dokładnie.
Jak z rekina finansów w Polsce zostaje się przewodniczką po Nowym Jorku?

Potem pracując już w innej agencji reklamowej zaczęłam pisać blog o Nowym Jorku. Coraz częściej czytelnicy zaczęli mnie prosić, żebym ich oprowadziła po mieście. Na początku robiłam to weekendami "na boku", a z czasem stała się to moja praca na pełen etat. Zdałam specjalny egzamin i jestem licencjonowanym przewodnikiem z gwiazdką.

Trudno założyć firmę?

Bardzo łatwo i to się odbywa bardzo szybko. Tych kwestii proceduralnych czy biurokratycznych jest względnie mało. Minusem jest to, że muszę sobie sama wykupić ubezpieczenie i zadbać o emeryturę. Ale na podobnej zasadzie funkcjonuje też działalność gospodarcza w Polsce.

Często odwiedzacie Polskę?

Przynajmniej raz do roku.

Co było największym zaskoczeniem po przeprowadzce do Stanów?

Pierwsze takie największe zaskoczenie to, jak Amerykanie budują swoje CV, ubiegając się o pracę. To wygląda zupełnie inaczej niż u nas. W Polsce o wiele częściej używamy słowa "my", "nasz zespół". Takie mówienie, że to ja coś zrobiłem, czasami uważane jest za przechwałki.

To takie nasze polskie przechwalanie się jest czymś oczywistym w Stanach. Tutaj każdy sobie dodaje i podwyższa swoje umiejętności. Jeśli ktoś tego nie robi, to po prostu jest uznawane, że nie ma się czym pochwalić. Pojęcie skromności nie jest cenioną cechą charakteru w Stanach Zjednoczonych.

Bardzo ciekawy był też sposób, w jaki trzeba przedstawiać swoje umiejętności. Przykładowo w Polsce w moim CV było napisane, że przez tyle a tyle lat pracowałam w relacjach inwestorskich w spółce giełdowej. Natomiast tutaj nic to nie znaczyło. Trzeba napisać wprost, że gdy pracowałam w danym miejscu, kurs spółki wzrósł o X procent. Ważne są cyfry i konkretne osiągnięcia na danej pozycji.

I chyba najtrudniejsze dla mnie było to takie przechwalanie się. Mówienie pozytywnie o sobie i o swoich osiągnięciach: tak, jestem w tym dobry. W Polsce byłam przyzwyczajona do myślenia, że jeśli jestem dobra, to ktoś mnie zauważy i nie należy tego podkreślać. Tutaj raczej nikt cię nie zauważy i trzeba zawalczyć.

A w takiej zwykłej codzienności?

Tu było dużo głównie pozytywnych zmian.. Najbardziej pozytywnie zaskoczył mnie taki optymizm i uśmiech Amerykanów. To, jak bardzo są przyjaźni. W Warszawie w ogóle nie znałam swoich sąsiadów, tutaj w Nowym Jorku znam wszystkich. Każdy mówi dzień dobry, życzy miłego dnia.

To, że są tacy otwarci, jest bardzo fajne i podoba mi się w Amerykanach. Że w kolejce, w barze czy w kinie od razu ktoś zagada, zapyta jak się czujesz, doradzi ci. To mi się najbardziej podoba w Stanach i myślę, że najbardziej mnie zaskoczyło, jako osobę wychowaną w Polsce.

A jak jest z tą mityczną amerykańską opieką zdrowotną?


To właśnie kolejne duże negatywne zaskoczenie. To jest dla mnie coś strasznego. Do tej pory zawsze jak mam iść do lekarza, to muszę ćwiczyć medytację lub brać jakąś tabletkę uspokajającą. Służba zdrowia w większości jest prywatna i funkcjonuje troszeczkę tak jak u nas Luxmed itd. Tutaj ubezpieczeniem jest objęty szereg szpitali, ale nie ma stałej ceny usług medycznych.

Te koszty są niesamowicie wysokie. Przykładowo my z mężem, czyli dwójka relatywnie młodych i zdrowych osób, płacimy 800 dolarów miesięcznie za ubezpieczenie jednej osoby. A i tak za każdą wizytę u lekarza musimy dopłacać po 20 dolarów u zwykłego lekarza lub 60 dolarów u specjalisty.
To jedna z najpopularniejszych wód w Stanach Zjednoczonych, ale nie ma nic wspólnego z Polską.
To prawda, że w Nowym Jorku można mieszkać przez lata i nie znać angielskiego?

Bardzo dużo osób, zwłaszcza emigracja z lat 80., która jest tutaj po 30-40 lat, nie mówi po angielsku. I to mnie zupełnie fascynuje, bo oni sobie bardzo dobrze radzą, mają firmy, mieszkania, domy. W NY można sobie bardzo dobrze radzić bez znajomości języka: mamy polskich lekarzy, prawników, gazety, jest polskie radio, polskie sklepy, które są super zaopatrzone, gdzie można dostać wszystko.

Czego najbardziej brakowało po przeprowadzce?

Wszyscy myślą, że jakichś produktów, ale tutaj mamy do nich pełen dostęp. Znajomi przez długi czas przywozili mi ptasie mleczko, myśląc, że tu go nie ma. Najbardziej oczywiście brakowało przyjaciół i rodziny. Faktu, że nie mogę wieczorem zadzwonić do ludzi, których znam od wielu lat i umówić się na kolację czy wino. Przeprowadzałam się będąc już starsza, więc nie mam tu znajomych, których miałam w Polsce od dziecka.

Na poziomie mentalnym brakuje mi za to czasami takiego typowego polskiego narzekania. Jeżeli tutaj narzekasz, to Amerykanie od razu podsuwają rozwiązania. Nie rozumieją, ze czasami trzeba sobie ponarzekać dla samego faktu. To zabawne jak z mężem czasami w zupełnie inny sposób patrzymy na tę samą sytuację.
Tak długo jak nie krzywdzisz nikogo, możesz robić tutaj co chcesz. Ta pani stała tak na przejściu dla pieszych przez dobrych kilkadziesiąt minut.
Jak z perspektywy osoby po polskiej szkole patrzysz na amerykański system edukacji?

Nasz system edukacji jest lepszy pod jednym względem. Jest równiejszy. Każde dziecko kończy szkołę i ma ogólne pojęcie o świecie. Amerykański z kolei jest lepszy pod innymi: Amerykanie bardziej skupiają się na tym, w czym jesteś dobry. Jeśli umiesz rysować, będą to rozwijać. Gdy wymiatasz w matematyce, będą ciebie pchać w tę stronę. Dobrze grasz w kosza? Pójdziesz tą drogą.

Amerykański system daje dzieciom więcej pewności siebie. To, że skupiają się na tym, w czym jesteś dobry, pozwala im łatwiej startować dalej. Nasz jest z kolei taki, że jesteś dobry we wszystkim, ale tak naprawdę jest skupiony na słabych stronach ucznia, a nie pozytywnych.

Ile kosztuje mieszkanie i życie w Nowym Jorku?


Ceny mieszkań to największa bolączka Nowego Jorku. Jeżeli chcielibyśmy wynająć jednosypialniane mieszkanie, czyli takie nasze dwa pokoje o powierzchni 50-60 metrów na Manhattanie, to trzeba liczyć wydatek rzędu 3500-4000 dolarów. Życie w Nowym Jorku nie jest łatwe. To jest drogie miasto, dużo się pracuje, jest bardzo duża konkurencja, ale to miasto też dużo daje. Liczyłam kiedyś na blogu, ile trzeba mieć pieniędzy, żeby żyć w Nowym Jorku, nie przeliczać od pierwszego do pierwszego, to wyszło mi 100 tysięcy dolarów rocznie.

Myślicie, żeby wrócić kiedyś do Polski?

Wydaje mi się, że będzie bardzo ciężko. Nowy Jork jest już dla mnie domem.

Magdalena Muszyńska-Chafitz od 10 lat mieszka w Nowym Jorku. Jest licencjonowaną przewodniczką po "stolicy świata" i autorką bloga Little Town Shoes. Niedawno stała się bohaterką jednego z odcinków programu Travel Channel.