Tutaj zmarli opowiadają swoje historie. Oto cała prawda o Katedrze i Zakładzie Medycyny Sądowej

Michał Jośko
Śródmieście Warszawy. Niepozorna uliczka imienia Wojciecha Oczki, XVI-wiecznego lekarza królów Polski. Można tu wypatrzeć pewien stylowy budynek, w którym od roku 1927 działa bardzo szczególna jednostka medyczno-naukowa: Zakład i Katedra Medycyny Sądowej.
Tak zbiera się próbki DNA w pracowni genetycznej Fot. naTemat
To miejsce wzbudza naprawdę duże emocje: nie tylko wśród osób, których bliscy odeszli w nietypowych okolicznościach, lecz także fanów książek, filmów i seriali kryminalnych oraz goniących za krwawymi sensacjami mediów.

Nic dziwnego, że pracownicy tego miejsca muszą podchodzić do obcych z dużą rezerwą. Świadczy o tym moja pierwsza wizyta na Oczki. Podchodzę do sekretariatu, przedstawiam się i wręczam wizytówkę, tłumacząc, że chciałbym stworzyć materiał poświęcony Zakładowi.

W odpowiedzi słyszę jedynie krótkie pytanie (będące raczej stwierdzeniem): a panu to pewnie chodzi o trupy, co?!
Na pewnej sennej uliczce w Warszawie...Fot. naTemat
Materiał udaje się zrealizować dopiero kilka tygodni później. Jak dowiaduję się później, w tym czasie prześwietlono dokładnie zarówno serwis "naTemat", jak i moją wcześniejszą działalność dziennikarską.


Stało się, mogę wejść do budynku i skierować się na pierwsze piętro, do gabinetu doktora Marcina Fudaleja, jednego z dziesięciu pracujących tutaj medyków sądowych.

Życie zaskakuje bardziej, niż fikcja
Wita mnie sympatyczny blondyn, który nijak ma się do wyobrażeń związanych z ludźmi, którzy na co dzień są otoczeni śmiercią.
Doktor Marcin Fudalej w swoim gabinecieFot. naTemat
– Fajnie, jeśli będziemy mogli obalić pewne mity, które towarzyszą naszej branży. Merytorycznie, bez pogoni za rewelacjami. Proszę zrozumieć, że to bardzo specyficzna gałąź medycyny, tak więc zazwyczaj stronimy od jakiegokolwiek szumu medialnego. Owa tematyka od jakiegoś czasu wzbudza naprawdę duże zainteresowanie. W naszym środowisku mówi się o czymś takim, jak "efekt CSI" – tłumaczy dr Fudalej, nawiązując do seriali opowiadających o amerykańskich laboratoriów kryminalistycznych.

Do Zakładu regularnie dobijają się nie tylko media. Ponoć zgłaszają się również pisarze kryminałów, chcący asystować lekarzom przy pracy, brać udział w sekcjach zwłok. Nie otrzymują na to zgody, choć – jak przyznaje Marcin Fudalej – przypadki, z którymi można się tutaj zetknąć, często bywają szokujące znacznie bardziej, niż wytwory wyobraźni najlepszych literatów i scenarzystów.

Czy medykowi sądowemu zdarza się sięgnąć po książkę kryminalną albo obejrzeć odcinek serialu, w którym pojawiają się jego koledzy po fachu? Tak, choć czasami ma wówczas na twarzy pobłażliwy uśmiech.
Zastosowanie większości z tych urządzeń jest dla laika nie do odkryciaFot. naTemat
– Futurystyczne urządzenia laserowe, chromatografy, wirtualne ekrany 3D, hologramy, tudzież inne kosmiczne technologie, dające równie kosmiczne wyniki – dr Fudalej wylicza to, co w literaturze i na ekranach nie zawsze ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością.

Jednak w większości przypadków na stronicach książek oraz ekranach przedstawia się prawdziwe metody diagnostyczne, w końcu pisarze i scenarzyści często korzystają z konsultacji ze specjalistami.

Główna różnica zazwyczaj polega na tym, iż prawdziwi lekarze mają świadomość ograniczeń technologicznych. Zaawansowane technologie mocno wpływają na medycynę sądową, lecz wciąż nic nie jest w stanie zastąpić starego dobrego lancetu, przy pomocy którego "otwiera" się ciało.

Lekarz sprawiedliwości
– W tym fachu raczej nie możemy liczyć na satysfakcję, jaką ma chirurg, który po opuszczeniu sali operacyjnej otrze pot z czoła i uśmiechnie się szeroko, bo właśnie uratował komuś życie. Efekty naszej pracy widać dopiero po jakimś czasie, na sali sądowej – mówi dr Fudalej, podkreślając, że z powodu ścisłej współpracy z wymiarem sprawiedliwości nie ma tutaj miejsca na jakiekolwiek domysły, spontaniczne "wpadanie na tropy", znane z literatury i kinematografii.

To ciężka, mozolna, analityczna praca z nieustannym pamiętaniem o pewnej bardzo ważnej prawdzie: żaden człowiek i jakikolwiek sprzęt nie są nieomylni.

– Opinie, które będą miały kluczowe znaczenie podczas śledztw i procesów, muszą być jak najbardziej pewne. Nie kreujemy się na wszystkowiedzących mędrców. Jeśli pojawiają się jakiekolwiek wątpliwości, lepiej przyznać się do nich otwarcie, zamiast "strzelać". Świadomość ograniczeń nie jest żadną ujmą, tak więc lepiej powiedzieć "nie wiem", pozostawiając sprawę do rozstrzygnięcia prawnikom albo… czasowi – mówi Fudalej.
Aby wykryć sprawcę, trzeba przeanalizować mnóstwo elementówFot. naTemat
Gdy współcześni medycy analizują dawne protokoły sekcyjne, sprawy wówczas nierozwiązywalne, są dla nich banalnie proste do wyjaśnienia. Podobnie rzecz ma się z przypadkami zgonów, które w świetle dzisiejszej wiedzy nie są jasne: za kilka bądź kilkadziesiąt lat będą do rozgryzienia w kilka minut.

Uważni słuchacze
– Mawia się, choć może to zabrzmieć nieco patetycznie, że prosektorium jest miejscem, w którym zmarli opowiadają swoje historie. A my jesteśmy od tego, aby ich wysłuchać. Czyli odtworzyć jak najwięcej uwarunkowań towarzyszących śmierci, mechanizmu urazów, pewnych patologii – opowiada Marcin Fudalej, tłumacząc specyfikę pracy lekarza, który z założenia nie może już pomóc "pacjentowi", gdyż ten jest martwy.

Na szczęście owo wysłuchiwanie opowieści zmarłych ułatwia naprawdę dynamiczny postęp technologiczny w tej dziedzinie medycyny. Jako przykład Fudalej pokazuje tomograf komputerowy, który warszawska jednostka posiada od czterech lat.

To urządzenie odpowiada za niesamowity skok w przód, jeśli chodzi o badanie ludzkich zwłok; od lokalizacji pocisków, po uszkodzenia kośćca u ofiar wypadków komunikacyjnych. Co będzie dalej? Zapewne sprzęt do rezonansu magnetycznego, którego na razie – ze względów budżetowych – nie posiada żaden polski zakład medycyny sądowej.
Tomograf komputerowy w stołecznym Zakładzie i Katedrze Medycyny SądowejFot. naTemat
To właśnie kierunek, w którym zmierza powoli świat: tzw. badania obrazowe, z mniejszą ingerencją fizyczną w zwłoki. Lecz, jak podkreśla mój tutejszy przewodnik: choć nowoczesne możliwości diagnostyczne są coraz lepsze, to dzień, w którym lekarz będzie mógł stwierdzić więcej dzięki zaawansowanym maszynom, niż dzięki "otwarciu" ciała, jest bardzo, bardzo odległy.

Podobną pieśnią przyszłości jest moment, w którym nauka będzie mogła stwierdzić, że poznała już wszystkie procesy pośmiertne, choć bada je od tysięcy lat. Jak zaznacza dr Fudalej, nawet szacowanie czasu, jaki minął od zgonu, bardzo często jest tematem-zagadką.

W tym pojawiają się skojarzenia ze słynną książką "Trupia farma", opowiadającą o (istniejącej naprawdę) placówce naukowej z amerykańskiego Tennessee, założonej przez prof. Billa Bassa. To miejsce, w którym prowadzone są empiryczne badania nad tym, co dzieje się z martwym ciałem w różnych warunkach; jak rozkłada się w bagażniku samochodu, jak zakopane w ziemi, a jak zanurzone w wodzie. Czy podobna placówka mogłaby powstać w Polsce?

– Nie. Po pierwsze: wiązałoby się to z olbrzymimi nakładami finansowymi; zorganizowania terenu – odpowiednio dużego i oddalonego od skupisk ludzkich, lecz jednocześnie skutecznie zabezpieczonego przed osobami niepowołanymi. Do tego doszłaby kwestia pozyskiwania zwłok. Jednak kluczową przeszkodą byłyby zapewne uwarunkowania społeczne i kulturowe, zbyt wielkie emocje – mówi warszawski naukowiec.
Sala sekcyjna – miejsce czyste i wręcz schludneFot. naTemat
Miliony ku chwale ludzkości
Ciemne piwnice, trzeszczące jarzeniówki, a na podłodze lepka krew i biegające szczury… To wyobrażenia, które nijak mają się do rzeczywistości, którą zobaczyłem. Przemierzam kolejne pomieszczenia Zakładu i każde z nich przypomina sterylnie czyste, nowoczesne laboratorium. W ogóle nie czuć tu grozy i mroku.

Trzy lata temu budynek, kosztem 26 milionów złotych, przeszedł metamorfozę: przeprowadzono wielki remont oraz dokupiono mnóstwo nowoczesnego wyposażenia, m. in. do pracowni histopatologicznej, genetycznej czy też toksykologicznej.

W tym ostatnim miejscu nie mogę powstrzymać się od pewnego pytania: czy medyk sądowy byłby w stanie popełnić zbrodnię idealną? Np. otruć człowieka w taki sposób, że zgon sprawiałby wrażenie naturalnego?

– Zarówno ja, jak i moi koledzy po fachu wierzymy, że – na szczęście – zbrodni idealnej nie ma. Zawsze może pojawić się jakiś szczególik, który pozwoli dotrzeć do winnego – uspokaja lekarz, zaznaczając, że istnieje całe mnóstwo szczegółów, które może przeoczyć zabójca. Co do trucizn: nawet jeśli powstają zupełnie nowe mordercze substancje, "dobra" nauka również nie zatrzymuje się, aby móc je wykrywać.
Tutaj nie ma miejsca na błędy – każda z próbek musi być szczegółowo oznaczonaFot. naTemat
Część ze wspomnianych wcześniej środków przeznaczono na kostnicę, która pozwala dziś przechować w optymalnych warunkach do 250 ciał. Dlaczego aż tyle, skoro w tym momencie jest ich jedynie kilkadziesiąt?

– Musimy myśleć przyszłościowo. To Warszawa, tak więc uwzględnijmy sytuację, w której na Okęciu rozbija się duży samolot pasażerski i gdzieś trzeba pomieścić mnóstwo zwłok, często rozczłonkowanych. W takim scenariuszu te pomieszczenia pozwalają uniknąć szukania rozwiązań alternatywnych, takich jak np. trzymanie ciał na lodowisku – tłumaczy dr Fudalej.

Lekarz, który musi wiedzieć wszystko
Stołeczny zakład co roku wykonuje około 1800 sekcji zwłok, w takim czasie każdy z dziesięciu tutejszych lekarzy rozcina nawet 200 ciał. Jak człowiek może radzić sobie z tak częstą stycznością ze śmiercią? Uciekając w nałogi, chadzając na psychoterapie?

– Tak, praca jest mocno obciążająca psychicznie, lecz najlepszą metodą jest po prostu umiejętność oddzielenia jej od życia prywatnego. Kluczem jest zostawianie obowiązków tutaj, nie zabieranie ich do domu. Przydają się też rozmaite hobby. Lecz nie obędzie się bez wrodzonych predyspozycji, nie każdy lekarz sprawdzi się w takiej specjalizacji – tłumaczy człowiek, który "sądówką" zainteresował się już na studiach medycznych.

Skończył je w roku 1996, a po zakończeniu stażu podyplomowego dowiedział o wakacie w tym właśnie zakładzie. Zgłosił się i został do dziś. Dlaczego pokochał właśnie tę specyficzną gałąź medycyny?

– Jest bardzo intrygująca: to grunt w znacznym stopniu jeszcze niezbadany, bo procesy pośmiertne nigdy nie przebiegają liniowo. Każde otwarcie ciała to wielka niewiadoma, nie ma dwóch takich samych przypadków. Do tego jest potrzebna niesamowita wszechstronność – mówi lekarz.
Lekarz naprawdę wszechstronnyFot. naTemat
Medycy sądowi mają przecież do czynienia zarówno z noworodkami (tak więc niezbędna jest ogromna wiedza z zakresu neonatologii) i nieco starszymi dziećmi (tutaj kłania się pediatria). Do tego dochodzą ciała osób dorosłych, czasami w wieku podeszłym (więc w grę wchodzą "interna" i geriatria) oraz znajomość rozmaitych urazów mechanicznych (czyli ortopedia czy chirurgia)… Można tak wymieniać naprawdę długo.

Jak wygląda typowy dzień pracy medyka sądowego?
– Większość obowiązków wykonuje się "stacjonarnie", w zakładzie. Dobrych medyków sądowych jest mało, tak więc ruszamy wyłącznie na najpoważniejsze zdarzenia. Oględziny na miejscu zbrodni to maksymalnie kilkanaście przypadków w tygodniu – opowiada Marcin Fudalej.

Dystans to podstawa
– Chirurg to lekarz, który bardzo dużo może, ale działa tylko w ograniczonym obszarze wiedzy medycznej. Internista ma bardzo szeroką wiedzę, ale niestety niewiele może, przecież nie ma w ręku skalpela. My, patomorfolodzy i medycy sądowi, bardzo dużo wiemy i bardzo dużo możemy, ale niestety: dla pacjenta jest już za późno – słyszę żart, który pokazuje, że przedstawiciel tego zawodu może mieć autodystans i poczucie humoru."

Nota bene podobnie pogodną osobą okazuje się prof. Paweł Krajewski, kierownik Zakładu Medycyny Sądowej, a kolejne godziny w tym miejscu jedynie utwierdzają mnie w przekonaniu, że ci ludzie naprawdę świetnie odnajdują się w kontaktach z żywymi. Co ze stereotypem, przedstawiającym medyka sądowego jako ponurego odludka, który nie zna słowa "empatia"?
Tymi korytarzami przechodzą zarówno medycy sądowi, jak i studenciFot. naTemat
Okazuje się, że ta kalka nie sprawdziłaby się w rzeczywistości: jednym z istotnych elementów owej pracy są momenty, w których lekarz ma do czynienia z bliskimi ofiar, przychodzącymi po karty zgonu. Wówczas należy wziąć pod uwagę to, jak wielkie emocje towarzyszą podobnym tragediom.

Należy również pamiętać o poszanowaniu zasad dotyczących traktowania ciał już po wykonaniu sekcji zwłok, z uwzględnieniem tego, że inne obowiązują u chrześcijan, inne u wyznawców islamu, inne judaizmu

– Podkreślmy: nie chodzi o całkowity brak empatii i bezuczuciowość, lecz w tym zawodzie nie można przesadzić z emocjonalnością, bo ta zaburza osąd sytuacji, może źle wpłynąć na precyzję wyników badań – zaznacza dr Fudalej.

Na ratunek
– W tym miejscu warto zaznaczyć pewną kwestię: medycyna sądowa zajmuje się też opiniowaniem w sprawach dotyczących uszkodzeń ciała w wyniku pobić, obdukcjami sądowo-lekarskimi. Do tego dochodzą rocznie setki tzw. opinii aktowych, gdzie poddajemy analizie dokumentację medyczną, są to np. kwestie rekonstrukcyjne, dotyczące przebiegu wypadków drogowych. Mała dygresja: pamięta pan, jak wcześniej opowiadałem o satysfakcji chirurga po uratowaniu czyjegoś życia? Choć bardzo rzadko, lecz i nam zdarza się kogoś ocalić – mówi lekarz.
Tutaj dochodzi m. in. do szczegółowych oględzin dowodów rzeczowychFot. naTemat
Przytacza pewien przypadek ze swojej kariery: młody, dwudziestoparoletni człowiek został znaleziony martwy w domu. Na nic nie chorował, był aktywny fizycznie, do tego nie trafiono na jakiekolwiek ślady ingerencji osób trzecich. Wielka zagadka.

Dopiero podczas szczegółowej sekcji zwłok okazało się, że miał bardzo poważne zmiany w sercu, tzw. kardiomiopatię. Dodatkowe badania DNA pozwoliły stwierdzić, że to choroba dziedziczna. Na tej podstawie w ciągu kilku dni jego rodzeństwo, mające takie same obciążenia genetyczne, zostało zabezpieczone przed podobną śmiercią dzięki odpowiednim zabiegom.
Pracownia genetyczna, czyli miejsce, w którym o DNA wiadomo wszystkoFot. naTemat
Teraźniejszość w jasnych barwach
Panie doktorze, jak giną Polacy? Czy pod tym względem można zauważyć jakieś "trendy"? – pytam.

– Moja kariera trwa od lat 90. i na przestrzeni takiego czasu widać spore zmiany. W tamtej dekadzie, wiadomo, mieliśmy do czynienia z rozmaitymi Wołominami i Pruszkowami, szalejącą przestępczością, a co za tym idzie, dużą liczbą gwałtownych zgonów, zabójstw, najbrutalniejszych pobić. Dziś żyjemy w znacznie bezpieczniejszym świecie – analizuje doktor, wspominając także o poprawie w kwestii śmiertelności komunikacyjnej. Owszem, zestawiając polskie drogi z zachodem, jest wiele do polepszenia. Lecz jest znacznie lepiej, niż było.

– Powiem tak: choć nigdy nie pokonamy śmierci, to mówiąc z perspektywy medyka sądowego: kiedyś było gorzej, dziś na pewno żyje się bezpieczniej – muszę przyznać, że dr Fudalej kończy nasze spotkanie prawdziwie optymistycznym akcentem.