"Twierdzono, że podczas okresu są skłonne do zbrodni". Morderstwa z rąk kobiet fascynowały Polskę międzywojnia

Ola Gersz
Guwernantka, która zabiła córkę kochanka. Księżna, która siedem razy strzeliła do narzeczonego. Matka, która utopiła ciało córki w sławojce. W dwudziestoleciu międzywojennym prasa żyła zbrodniami popełnianymi przez kobiety – robiła z nich sensacje i rozdmuchiwała je, a znudzeni już "męskimi" morderstwami ludzie czytali to z wypiekami na twarzy. "Łagodne" kobiety też mogły zabić.
Sprawy Rity Gorgonowej, która zabiła córkę swojego kochanka, była w Polsce po 1918 roku jedną z najgłośniejszych Fot. Wikimedia Commons
Kobiety nie są zdolne do zła.

Tak przynajmniej uważano do dwudziestolecia międzywojennego.

Panie są słabe i łagodne, ich ślicznych twarzyczek, delikatnych ciał i gołębich serc po prostu nie stać na okrucieństwo. Przemoc, morderstwa? To nie mieściło się w "kobiecej" naturze.

Teoria o słabej kobiecej naturze runęła jednak nagle jak domek z kart. Między I a II wojną światową w prasie na ziemiach polskich, która inspirowała się amerykańskimi bulwarówkami, w których morderczynie były na topie, zaroiło się od doniesień o przestępstwach popełnianych przez kobiety.

Zabójczyni na okładce
Jak tłumaczy w rozmowie z naTemat historyk Kamil Janicki, autor książki "Upadłe damy II Rzeczpospolitej", to nie było jednak tak, że po 1918 roku kobiety nagle zaczęły mordować. Robiły to już wcześniej. Chociaż faktycznie rzadziej.

– To, co się zmieniło, to działanie prasy. W dwudziestoleciu międzywojennym na te kobiece morderstwa była "moda” – gazety uwielbiały o tym pisać, a ludzie czytać. Prasa była wtedy niezwykle drapieżna i niezwykle amoralna – był boom na tabloidy, które miały krew na pierwszej stronie. Układano tytuły, od których dzisiejsze bulwarówki mogłyby się wręcz uczyć – opowiada Janicki.

Mimo że zbrodnie, których sprawczyniami były kobiety, statystycznie wciąż stanowiły ułamek wszystkich zabójstw, to je właśnie najbardziej rozdmuchiwano. To, że zdarzały się rzadziej, było dla bulwarówek tym atrakcyjniejsze.
Fot. Wikimedia Commons
– Wciąż pokutowało przekonanie, że kobieta to dobra matka i wierna żona, niezdolna do przemocy i wielbiąca pokój. Jeśli dodamy do tego fakt, że wielu wykształconych i nowoczesnych mężczyzn było z dzisiejszego punktu widzenia mizoginami i widzieli w kobiecie istotę "niższą" (Brzechwa w wierszyku dla dzieci pisał "Pchła, podobnie jak kobiety, rzadko zajrzy do gazety"), a więc np. niezdolną do planowania okrutnych czynów – to informacje o kobietach dopuszczających się przestępstw (im bardziej okrutnych, tym lepiej) jawią się jako doskonałe newsy – tłumaczy z kolei kulturoznawca Jerzy Stachowicz, autor napisanej wraz z Agnieszką Haską książki "Bezlitosne. Najokrutniejsze kobiety dwudziestolecia międzywojennego".

Stachowicz zauważa też coś innego: – Kobiety mozolnie, ale jednak efektywnie walczyły o swoje prawa i coraz silniej pojawiały się poza dotychczasowymi, stereotypowymi rolami społecznymi. Dotyczy to także przestępczości. Zaczęto je po prostu dostrzegać i widzieć w nich kogoś więcej niż potencjalne ofiary.

Winna macica
Na fali mody na kobiece morderstwa pojawiła się społeczna potrzeba, aby je wytłumaczyć. Ludzie lubią porządkować świat, a duet kobieta i morderstwo był tak niesłychany, że coś z tym trzeba było zrobić.

Nikt nie wpadł jednak na pomysł, że kobieta morduje, bo... jest człowiekiem, a ludzka natura jest skłonna do zła wszelkiej maści. Niezależnie od płci.

Nie wzięto też pod uwagę tego, że czasem nie chodzi wcale o "mrok w duszy". Jak zauważa Stachowicz, "sytuacja większości polskich kobiet była nie do pozazdroszczenia i w skrajnych przypadkach zbrodnia – zwłaszcza mężobójstwa, była ostatecznym aktem rozpaczy i jedyną drogą wyzwolenia z koszmaru przemocy domowej".
archiwum
Zamiast tego uznano, że kobiety są skłonne do morderstw, bo mają macicę. – Twierdzono, że kobieta podczas okresu jest naturalnie skłonna do zbrodni. Zdarzało się nawet, że przed sądami używano tego typu argumentów. Nawet prawnicy uważali, że jeśli kobieta ukradła coś podczas miesiączki, to nie powinno się jej osądzać – mówi w rozmowie z naTemat Kamil Janicki.

Nastała więc moda na "bulwarowy freudyzm", uproszczoną psychoanalizę dla ludu, która stała się wyznacznikiem niemal wszystkich sądowych spraw.

– W dwudziestoleciu międzywojennym kobiety postrzegano z natury jako istoty podejrzane, niebezpieczne, fizjologiczne skłonne do zbrodni. Uważano, że jeśli mężczyzna zabija, to w jakimś celu: albo żeby się dorobić, albo zemścić, albo dla honoru, natomiast kobieta ma w sobie mroczne ciągoty, których nie jest w stanie powstrzymać – mówi autor "Upadłych dam II Rzeczpospolitej".

Zbrodnie popełniane przez kobiety prasa przedstawiała więc w sposób tak sensacyjny, że czasem nijak się to miało do rzeczywistości, a Polki były nazywane przez dziennikarzy "zbrodniarkami", zanim zrobił to jeszcze sąd.

Siedem razy
"Ofiarą" fantazji prasy stała się chociażby księżniczka – chociaż jej rodzina straciła już majątek i prestiż – Zofia Zyta Woroniecka, która w listopadzie 1931 roku zastrzeliła w Warszawie swojego narzeczonego Jana Brunona Boya. Oddała siedem strzałów.

– Od razu zaczęto porównywać ją do Katarzyny Wielkiej i nazywać wampirem i nimfomanką. W bulwarówkach pisano, że zamordowała swojego biednego narzeczonego, bo ten nie chciał być przez nią gwałcony dzień w dzień, a ona drapała w drzwi pokoju, w którym on się zamykał, bo chciała go wykorzystać – mówi naTemat historyk Kamil Janicki.

W rzeczywistości sprawa wyglądała jednak kompletnie inaczej. Boy, właściciel sklepu „Boy i Spółka” w Warszawie przy ulicy Senatorskiej 31, z którym księżniczka zaręczyła się w lipcu 1931 roku, okazał się oszustem.
Fot. archiwum
– Chciał wziąć z nią ślub tylko dla pieniędzy. Kiedy okazało się, że rodzina Woronieckich żadnych pieniędzy wcale nie ma, natychmiast zaczął ją pogardzać i traktować gorzej niż zwierzę – opowiada Janicki.

Boy wyruszył na dalsze łowy posagów i związał się ze Stefanią Jennerówną, córką łódzkiego bankiera. Zakochana Woroniecka nie chciała jednak opuścić mężczyzny, mimo że była w coraz gorszym stanie psychicznym. Zachowanie narzeczonego wpędziło ją w ostre załamanie nerwowe.

Jak ustalili śledczy, kobieta zastrzeliła Boya podczas kłótni. Nagle wyciągnęła rewolwer i zagroziła, że zabije się, jeśli ten się z nią nie ożeni. Mężczyzna w odpowiedzi ... zachęcił ją do samobójstwa. Wtedy Woroniecka wystrzeliła. Ale wcale nie w siebie.

Sąd uznał Woroniecką – która wcześniej spędziła trzy miesiące w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach, w którym uznano ją za poczytalną – za winną, ale wziął pod uwagę maltretowanie psychiczne Woroniecką przez Boya. Skazano ją na trzy lata więzienia, chociaż ludzie domagali się śmierci.

Pomocy, gdzie jest moje dziecko
W 1938 roku było też niezwykle głośno o sprawie Marii Zajdlowej, mieszkance Łodzi. Kobieta uważała swoją dwunastoletnią córkę Zosię za przeszkodę na drodze do jej szczęścia. Do tego zazdrościła jej młodości i zainteresowania, które za kilku lat dostanie od mężczyzn.
Fot. archiwum
Zajdlowa zamordowała więc dziewczynkę i utopiła jej trupa w ustępie na podwórzu w kamienicy. Nie przyznała się, wszystkim naokoło powiedziała, że Zosię porwano. Prosiła policję o pomoc, odbierała listy od porywaczy i rozpaczała. Jednak prawdę odkrył w końcu komendant łódzkiej policji Anatoliusz Elzesser-Niedzielski i Zajdlowa została skazana na dożywocie.

Zajdlowa stała się antybohaterką w całej Polsce. – Ta sprawa stała się niesamowicie głośna, ale wcale nie była aż tak niezwykła, bo dzieciobójstwo było jedną z największych plag przedwojennej Polski [o dzieciobójstwie z rąk służących pisaliśmy tu – red.]. Skala afery była olbrzymia – prasa podała dokładne dane osobowe całej rodziny i ludzie szturmowali dom Zajdlów, żeby zobaczyć, jak wygląda trup. który kilka dni przeleżał w szambie. Pogrzeb tej dziewczynki też był wielką atrakcją – opowiada Kamil Janicki.

A jednak dla pieniędzy
Jak dodaje historyk, w czasach bez telewizji i internetu takie morderstwa – a zwłaszcza fakt, że każdy mógł śledzić proces, a nawet zlinczować ofiarę – były dla ludu największa rozrywką.
Fot. archiwum
Ulica żyła więc również chociażby sprawą Julii Kucharskiej, żony adwokata, która w 1939 roku dla pieniędzy zamordowała swojego brata. Strzeliła mu w głowę i prawie jej się upiekło – policjanci... nie zauważyli bowiem rany postrzałowej i stwierdzili, że mężczyzna się otruł. Ranę zauważyli jednak pracownicy domu pogrzebowego, a Kucharska została skazana na 15 lat więzienia.

Dlaczego zabiła brata? Odpowiedź jest prosta: pieniądze.

Kobieta była bankrutką, a majątek rodziców miał odziedziczyć właśnie jej starszy brat. W przypadku jego śmierci, pieniądze przypadłyby jednak jej. Sprawa Kucharskiej była o tyle głośna, że uważano przecież, że kobieta nie morduje z żadnego konkretnego powodu. Mord dla pieniędzy? To domena mężczyzn – mówiono.

Jak widać nie.

Jednak sprawą, która najbardziej "grzała" w międzywojniu i "grzeje" do dzisiaj, jest ta Rity Gorgonowej. To jeden z najczarniejszych charakterów dwudziestolecia międzywojnia, ale jest jeden problem – wciąż nie ma pewności, że faktycznie jest ona morderczynią.

Śmierć nastolatki
W 1924 r. Rita Gorgonowa – zostawiona przez męża i wyrzucona na bruk przez jego rodzinę młoda Dalmatka (czyli dziś Serbka lub Chorwatka) – została guwernantką Lusi i Stasia Zarembów, dzieci znanego lwowskiego architekta Henryka Zaremby. Po pół roku 24-letnia Rita i 42-letni Henryk nawiązali romans.
Fot. Wikimedia Commons
Para żyła razem bez ślubu i doczekała się córki Romany, co zresztą niezbyt szokowało jednak ówczesny Lwów. Sielanka nie trwała jednak wiecznie. Po kilku latach Zarembie znudziła się kochanka, do tego coraz bardziej niechętna Ricie była Lusia. W końcu architekt podjął decyzję o rozstaniu.

Tuż przed jego wyprowadzką doszło jednak do morderstwa. W nocy z 30 na 31 grudnia 1931 r. zginęła Lusia. Pokój 17-latki był cały we krwi, jej czaszka była pęknięta, a śledczy ustalili, że uderzono ją dżaganem do rąbania lodu, którą znaleziono potem w basenie. Okazało się też, że przed śmiercią Lusia odbyła została pozbawiona dziewictwa.

Pozornie wszystko (rozbita szyba, gwałt) wyglądało na włamanie, jednak szybko główną podejrzaną stała się właśnie Gorgonowa.

Ciąża ratuje
Brat Lusi relacjonował, że na jego krzyk Rita przybiegła w futrze (futro w środku nocy?) i że widział ją chwilę wcześniej koło stojącej w salonie choinki. Do tego wcale nie szczekał pies Lux, który zwykle reagował na obcych. Nie zauważył mordercy?

Oprócz tego, mimo że okno w pokoju Lusi było otwarte, a szyba rozbita, na śniegu nie było żadnych śladów stóp, nie znaleziono też śladów spermy (uznano, że Gorgonowa zdeflorowała Lusię palcem dla pozoru). Do tego na futrze Rity była krew, a kobieta miała skaleczoną dłoń.

Prasa w całej Polsce, która dokładnie wyłuszczyła wszystkie te elementy, nie miała wątpliwości: to Gorgonowa zabiła. Społeczeństwo było żądne krwi i domagało się jej śmierci, mimo że sąd żadnej decyzji jeszcze nie podjął.

Kobieta jednak do końca utrzymywała, że jest niewinna. Jej obrońca odkrył też szereg niewyjaśnionych spraw, które jednak nikogo innego wydawały się nie interesować: na futrze Gorgonowej była krew innej grupy niż Lusi, a kilka dni później w podobnych okolicznościach zginęła w okolicy inna młoda dziewczyna.
Fot. archiwum/domena publiczna
Wszystko było wybitnie poszlakowe, ale ludzie tego nie widzieli – chcieli wieszać.

14 maja 1932 roku Rita Gorgonowa została decyzją 9 z 12 ławników uznana za winną i skazana na śmierć przez powieszenie. Życie uratowała jej jednak ciąża. We wrześniu urodziła córkę Ewę, a sprawa została potem wznowiona z powodu błędów w procesie.

W końcu obrońcy zgodzili się na ugodę – 8 lat więzienia za przyznanie się do morderstwa w afekcie. Rita wyszła z więzienia wcześniej o dwa lata z powodu amnestii, którą ogłosił polski rząd po inwazji Niemiec na Polskę.

Kula śnieżna
Kamil Janicki zauważa, że sprawa Rity Gorgonowej była matką wszystkich innych "kobiecych" zbrodni.

– Po Gorgonowej rozpędziła się ta prasowa kula śnieżna, mimo że ta sprawa wcale nie była aż tak niezwykła. Była tragiczna, ale takich morderstw były dziesiątki i setki. Innych nie rozdmuchiwano, wyciągano pojedyncze – mówi historyk.

Zauważa zresztą, że podobnie jest dziś. – Coś się dzieje i nagle cała Polska mówi o jednej sprawie, jak było chociażby w przypadku małej Madzi. Takich historii jest jednak zawsze dużo – dodaje.

Janicki zaznacza jednak, że w dwudziestoleciu międzywojennym zbrodni było znacznie więcej niż dziś. Były więc kobiety, które oblewały kwasami niewiernych kochanków, dzieciobójczynie, mordercze agentki. Zabić mogła i ziemianka, i uboga matka kilkorga dzieci.

Dwudziestolecie wcale takie sielskie więc nie było.