Pięć minut seksu za bochenek chleba. O tych kobietach nie chcemy pamiętać, bo psują nam "złotą epokę"

Ola Gersz
Młode, starsze, panny, żony, matki. Legalnie lub nie. Na ulicy, w bramie albo w restauracji. Prostytutki w międzywojennej Warszawie były wręcz elementem krajobrazu i to tym najbardziej zauważalnym. Czekały na klientów nawet w siarczysty mróz, cały czas rozglądając się, czy nie czyha na nie policja albo brutalny suteren. Bo za coś trzeba było jeść, a kobieta wielkiego wyboru zawodu wtedy nie miała.
Prostytucja była problemem, z którym międzywojenna Warszawa nie umiała sobie poradzić Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe (NAC)
Spokój, dobrobyt, kulturalni ludzie, "ą", "ę", futra, binokle, Eugeniusz Bodo. Dwudziestolecie międzywojenne kojarzy się z luksusem. "Kiedyś było lepiej" – myślą dzisiejsi Polacy o tych 21 złotych latach między dwiema wielkimi wojnami.

Prawda jest jednak taka, że wcale nie było lepiej. Kiedy myślimy o gwiazdach przedwojennego kina, warszawskim życiu nocnym i tych wszystkich pięknych budynkach, które zostały zburzone podczas okupacji, zapominamy o drugiej twarzy tej epoki.

Jaka to twarz? Nierówność społeczna, nędza, przemoc, upadek moralności. Piekło na ziemi. Brzmi patetycznie, ale to w dwudziestoleciu międzywojennym służące żyły jak niewolnice, biedacy zamarzali zimą na warszawskim Powiślu, a królową była prostytucja.

Tak jest, prostytutki, których często nie chcemy widzieć w naszej wizji cudownego dwudziestolecia i których raczej nie pokazaliby w serialach o Bodo, były stałym punktem w topografii wielkich miast.

A szczególnie Warszawy.

Za rogiem
Z prowadzonych przez stołeczną policję statystyk, do których dotarł Józef Macki w "Prostytucji", wynika, że w 1926 roku w Warszawie – w której mieszkało wtedy 1 028 982 osób – najstarszy zawód świata uprawiało 3 479 kobiet.

Tylko że to tylko prostytutki zarejestrowane, a nie wszystkie warszawianki, które zarabiały na chleb swoim ciałem, rejestrować się chciały. Było ich więc w mieście znacznie więcej.

Ile? Nie wiemy, ale popularna ówcześnie gazeta "Tajny detektyw" – której średnio można jednak ufać – mówiła o aż pięciu tysiącach.

To jeszcze nic. W samym 1927 roku w Warszawie działało aż 400 domów publicznych, z czego najwięcej w warszawskim centrum, na Marszałkowskiej, Chmielnej, Brackiej i ulicy Widok.
Plan Warszawy z 1929 rokuFot. domena publiczna
Teoretycznie były one od 1922 roku nielegalne, ale ich istnienie były tajemnicą poliszynela. O domach schadzek i prowadzących je "ciociach" wiedzieli wszyscy, o czym świadczy chociażby ten fragment z gazety ("Ilustrowany Kuryer Codzienny", 1925 rok):

Niemiła przygoda spotkała wczoraj wieczorem w znanym domu 'schadzek' Jadwigi Bitnerowej przy ulicy Widok nr. 11 kupca Jankla Herszla Zyskinda (Wronia 11). Ponieważ Z. w ostatniej chwili rozmyślił się i nie chciał zostać w osławionym domu rzuciły się na niego, oprócz Bittnerowej, jeszcze trzy jej pensjonarki: bojąc go pięściami i pogrzebaczem. Napadnięty zdołał wyrwać się, po czym stwierdził brak 1 dolara. O powyższej przygodzie Zyskind zameldował w X komisariacie.

Policja co jakiś czas przeprowadzała zresztą na te domy publiczne szturmy – w 1933 roku zlikwidowała aż 254 z nich. Problem był jednak taki, że od razu pojawiały się kolejne.

Dlaczego jednak aż tyle kobiet decydowało się na najstarszy zawód świata? W większości przypadków... nie miały żadnego wyboru. Nie chodziło wcale o to, że były za leniwe na inną pracę, ale o to, że nie chciały umrzeć z głodu. Samotna kobieta w dawnej Polsce nie miała bowiem łatwo, żeby się utrzymać – jeśli straciła rodzinę, pracę i wpadła w długi, wyjście na ulicę było jej jedyną opcją. Znalezienie przez kobietę pracy w rozwijającej się Polsce czasem graniczyło z cudem.

Nie mówiąc o setkach młodych dziewczyn, 18-25-letnich (a często nawet młodszych) analfabetkach, które przyjeżdżały za lepszym życiem do Warszawy z aż skwierczących od biedy wsi, często z patologicznych rodzin. Marzyły o zostaniu służącymi, co wiązało się z wiktem i opierunkiem, ale nie zawsze nie udawało. Wtedy wpadały w ręce alfonsów lub suterenów, trafiały na ulicę, często umierały w nędzy.

Jednak za pieniądze oddawały się również żony bezrobotnych czy samotne matki. Znajdowały klienta, szły na róg i stać je było na chleb na obiad. Ale tylko tak można było czasem odciągnąć widmo śmierci głodowej od własnych dzieci. A był to częsty obraz na Powiślu (co opisywał chociażby Bolesław Prus w "Lalce") czy Nalewkach, gdzie nędza wręcz paraliżowała.

Umiera, ale i tak pracuje
Zawód prostytutki, tak jak całe polskie społeczeństwo, był maksymalnie zhierarchizowany. Były więc prostytutki lepsze i gorsze, co dokładnie opisał w swojej książce "Warszawa-miasto grzechu. Prostytucja w II PR” Paweł Rzewuski.

Zacznijmy od tych ostatnich. Najbiedniejsze prostytutki, tak zwane mamazele, obracały się w świecie żebraków, robotników czy szemranych kryminalistów. Do seksualnego aktu dochodziło często w krzakach albo pod murem i to często za śmieszne 50 groszy, czyli ówczesną cenę bochenka chleba. To ich zamarznięte i zagłodzone ciała najczęściej znajdowała policja.

Wyżej od nich stały "chustkowe", które spotkać można było na ulicach i w bramach na Nowym Świecie i Marszałkowskiej, a także w niektórych częściach Woli i na Muranowie. Dziewczyny koczowały na ulicy nawet w najbardziej siarczysty mróz, ogrzać nie pozwalał im się czuwający nad nim alfons czy jeszcze bardziej parszywy sutener.
Powiśle, 1928-1933Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe (NAC)
Los tych najuboższych opisywała w 1933 r. dziennikarka Wanda Melcer, która znana była z tego, że udawała bezdomną lub prostytutkę, aby poznać piekło biednej Warszawy od środka. Nie unikała również suteren dla biedoty. W "Kochanku zamordowanych dziewcząt" zamieściła taki przerażający fragment:

Na szerokim łóżku leży chora dziewczyna. Jak to, więc ona, taka chora, jeszcze przyjmuje gości? Tak, tylko co jeden wyszedł. Zwleka się z łóżka, tragiczna wymalowana śmierć, podnosi jedwabne szmaty i pokazuje wielki, czarny siniec na biodrze. Już rok temu tak jej się zrobiło, że wcale na jedną nogę nie może stąpnąć, a teraz jeszcze w nocy spadła z łóżka i gorzej jej jest. Noga spuchnięta jak bania, a na doktora nie ma pieniędzy. Innym dziewczętom jest przecież jeszcze gorzej w melinach złodziejskich, w spelunkach, w zaduszonych izbach, gdzie nocuje po dwadzieścia osób, śpią na ziemi, zaledwo okryte, bite przez swoich kochanków, jeżeli nie przyniosą dość zarobionych pieniędzy, poniewierane, niczem bydlęta. Więc trzeba wyjść na ulicę, choćby mróz dochodził do dwudziestu stopni.

Elita
Idziemy wyżej.

Dalej były "kapeluszowe", czyli dziewczyny pracujące w bogatszych dzielnicach: w Śródmieściu, na Woli i żydowskich częściach Warszawy. One były najładniejsze i najmłodsze, były więc w bardzo dobrej pozycji. Zwykle nie musiały wcale stać na ulicach, przesiadywały za to w kawiarniach i restauracjach i mrugnięciem albo uśmiechem zdobywały klienta. Mężczyzna, który szukał rozrywki, wiedział, gdzie je znaleźć.

Jednak były też prostytutki najbardziej luksusowe, kobiety, które nie pracowały z biedy, ale które po prostu ten zawód wybrały. Bo można było zarobić najwięcej.

Były piękne i eleganckie, wykształcone i obyte w towarzystwie, a z ich usług korzystała elita: politycy, lekarze i artyści (usługi prostytutek były niezwykle w międzywojniu popularne). Ich rewirem były Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat i Aleje Jerozolimskie, a szczególnie najmodniejsze wtedy warszawskie lokale: Adria, Oaza czy Gastronomia.

Takie kobiety nie narzekały na biedę – tygodniowo zarabiały bowiem nawet 70 złotych. To nam, współczesnym, nic nie mówi, więc dla porównania: większość prostytutek w Warszawie w latach 30-tych zarabiała 15 zł tygodniowo. A inne zawody? Służąca – 7,50 zł, robotnica – 12,40 zł, a urzędniczka – 42 zł. Opłacało się więc być luksusową prostytutką.
Cafe AdriaFot. Narodowe Archiwum Cyflowe (NAC)
Tych biedniejszych (nie mówić już w ogóle o mamazelach) z trudem było w ogóle stać na życie. Z 15 zł połowa szła na mieszkanie, opał i żywność. A ta ostatnia nie była tania. Kilogram mięsa wołowego kosztował 1,53 zł, kilogram masła - 4 zł, litr mleka – 26 groszy, a paczka papierosów – 1,50 zł.

Uciec nie można
Wróćmy jednak do wspomnianej na początku rejestracji, czyli reglamentacji prostytutek. Prostytucja była bowiem w dwudziestoleciu międzywojennym legalna, a więc kobiety, które chciały wyjść na ulicę, musiały najpierw się zarejestrować. W tym celu musiały iść do tzw. obyczajówek, czyli jednostek policji zajmujących się prostytucją.

Jakie były wymogi? Dziewczyna musiała mieć skończone 21 lat i obiecywać, że będzie grzecznie się zachowywać, czyli nie stać na ulicach i w bramach, nie zaczepiać przechodniów i kończyć pracę o 23. Czego oczywiście żadna nie przestrzegała. Ulica był ich miejscem pracy, a noc – najbardziej dochodową porą dnia.

Oprócz tego przepis głosił:

Za zawodową nierządnicę poczytywana będzie osoba całkowicie czerpiąca środki utrzymania z uprawiania nierządu. Osoby te podlegają nadzorowi urzędów sanitarno-obyczajowych (pod względem zdrowia) i pragnąc uprawiać swój proceder winny posiadać wydane przez urzędy książki kontroli.

Książki kontroli, czyli tak zwane czarne książeczki, były zmorą wszystkich prostytutek. Nie dość, że każda kobieta była "oznaczona" (co wiązało się też z tym, że praktycznie odcinało jej to drogę powrotu na "dobrą drogę"), to musiała jeszcze przeprowadzać regularne badania. Wszystko to w ramach walki policji z chorobami wenerycznymi.

Jeśli policjant zatrzymywał więc kobietę stojącą w bramie albo na dworcu, pierwsze o co pytał, to książeczka. Jeśli badania były w porządku, dziewczyna szła wolno. Jeśli nie – na przykład była to wspomniana żona lub matka – mogła trafić do więzienia, do okratowanej celi w spartańskich warunkach, jak największy zbir.

Dodajmy do tego, że policja nie traktowała prostytutek przychylnie, a często wręcz – jak pisał warszawski doktor dr H. Rubinraut w "Wiadomościach Literackich" w 1933 roku – "gorzej niż bydlę".

Ówcześni publicyści zresztą nie zostawiali na rejestracji suchej nitki.

Reglamentacyjna prostytutka, zarejestrowana w poniedziałek jako zdrowa, od wtorku może, za pozwoleniem władzy, zarażać świeżo nabytą chorobą aż do dnia najbliższej kontroli. Gdyby nie miała przy sobie kartki ze stempelkiem wypisanej przez władze, może klient, przerażony ryzykiem, wyrzekłby się kupnej miłości, może użyłby środków zabezpieczających i uratował zdrowie. Zważmy także, że akcja „lekarska” nie obejmuje mężatek uprawiających nierząd jako zajęcie poboczne, ani tych wszystkich tajnych prostytutek, które mają własne mieszkania i dzięki pewnej zamożności mają sposoby zwabiania do siebie gości, nie chodząc po rogach ulic.

Podkreślali, że nie dość, że zostawia na kobietach piętno hańby na długie lata, to dodatkowo odwraca uwagę społeczeństwa od problemu.

– (...) Nie może istnieć reglamentacja, która pozwala korzystać bezkarnie z łask prostytutki, wypuszczanej jak gołąb (...) na zabawę dla mężczyzn, ażeby w chwili, kiedy zbytnio zapachnie jej wolność, strącić ją na dno klatki, strzeżonej przez policję, najeżonej karami. Prostytuowanie się jest hańbą, korzystanie z łask prostytutki jest rzeczą haniebną. Obie strony muszą ponosić ryzyko i konsekwencje swego postępowania – pisał Rubinraut.

W rzeczywistości ponosiła je jednak tylko jedna strona i to ta najsłabsza.

Pokój tanio wynajmę
"Marysia skarży się na ciężkie czasy: po pierwsze, ludzie nie mają pieniędzy, a po drugie, co dzień większa konkurencja. Służące żyć nie dają dziewczynie fachowej. Chociaż mają dom i utrzymanie, dorabiają sobie na mieście. Żona bezrobotnego, matka dzieciom, idzie na róg, żeby coś zarobić, to jest zrozumiałe, ale żeby taka służąca odbierała ludziom chleb na łachy…" – cytuje spotkaną prostytutkę dr. H. Rubinraut.

Oprócz konkurencji, biedy i przemocy ze strony alfonsów i suterenów (w melinach przetrzymywali oni często kilkanaście dziewcząt, które bili i gwałcili, a następnie wysyłali na mróz w bramy) prostytutki miały też inny problem. Miejsce na spotkanie z klientem.
Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe (NAC)
Zgodnie z prawem mogło się ono odbywać tylko w prywatnym mieszkaniu, w którym nie było więcej niż dwóch prostytutek. Inaczej uznawano takie miejsce za nielegalny dom publiczny. Sęk jednak w tym, że tylko te luksusowe panie do towarzystwa miały swoje lokum. Biedne prostytutki mieszkały często w kilkanaście osób w dwóch pokojach.

Co wtedy? W grę wchodziły nie tylko krzaki i ciemne uliczki, ale również hotele. Takich najwięcej było na Chmielnej. To się jednak mało opłacało, bo ze swojej płacy kobieta musiała oddać znaczną część za pokój. Zbędny wydatek.

Była jednak inna opcja, która dziś może nie mieścić się w głowie. Istniały rodziny, które... wynajmowały pokoje w swoich mieszkaniach na godziny. Takich ogłoszeń było pełno w lokalnych gazetach. Dawały je głównie kobiety, porządne warszawianki, które przyjmowały pary, kiedy dzieci i mężów nie było w domu.

Zostawał też dom klienta. To jednak było ryzyko, przed którym dziewczyny się ostrzegały. Można było zostać brutalnie zgwałconą, pobitą, zdarzały się nawet morderstwa.

Zawsze zależna
Czy była droga ucieczki? Po likwidacji czarnych książeczek, kiedy kobieta nie musiała już mówić o swoim dawnym zawodzie, mogła spróbować innej pracy. Ale jakiej? Gdzie? W ówczesnej Warszawie opcji nie było dużo. Nie wszystkich przyjmowano do fabryk, a do sklepów odzieżowych brano te schludne i zadbane.

Wanda Melcer pisała w swoich reportażach:

Ich przyszłość? Krótkie życie. Obłęd. Samobójstwo. Ciągnienie zysków z innych młodych dziewcząt. Kucharowanie w domach publicznych. W każdym razie zawsze prawie pozostają w branży.

Ratunkiem był również mężczyzna. – Sprowadzić ją na prostą drogę może jedynie mężczyzna, który tego naprawdę zechce, bywają wtedy dobrymi żonami i matkami. Są to jednak wypadki rzadkie – opisywała dziennikarka.

W dwudziestoleciu międzywojennym kobieta była bowiem cały czas zależna od mężczyzny. Od ojca, męża, alfonsa, urzędnika, klienta.

Oto koszmar II Rzeczypospolitej, o którym tak często zapominamy.