Miała być reklama Coli, powstał świąteczny przebój. Martin Stankiewicz: "Niektórzy wchodzą drzwiami, ja wchodzę piwnicą"

Ola Gersz
Dawno nie było tak energetycznego hitu świątecznego, jak "Jak Mikołaj". Piosenka bożonarodzeniowo rozgrzewa Polaków, którzy tańczą, śpiewają i ubierają choinkę w rytmie "niegrzecznej gitarki". Youtuber Martin Stankiewicz nie spoczywa jednak na laurach. Nam mówi o tym, dlaczego odczuwa niedosyt, o kondycji polskiego You Tube'a i cyferkowym niewolnictwie oraz o tym, dlaczego youtuberzy zachowują się jak narkomani.
Świąteczny film Martina Stankiewicza podbija serca widzów Fot. Marta Bijan
Idąc tu, cały czas nuciłam Twoją świąteczną piosenkę "Jak Mikołaj". Wiedziałeś, że to będzie hit?

Szczerze mówiąc, miałem duże obawy.

Dlaczego?

Głównie dlatego, że to dla mnie coś nowego, bo nigdy wcześniej nie pisałem piosenek. Prawie wszyscy youtuberzy próbują muzycznych karier, najczęściej w szeroko rozumianym rapie, hip-hopie czy jakkolwiek to nazywają. Jestem ignorantem w kwestii tego gatunku (śmiech). A ja powiedziałem sobie: "Kurczę, nie chcę rapować, nie chcę się wygłupiać". Bardzo chciałem jednak współpracować z moim dobrym kolegą z liceum Szymonem Żurawskim (szymonmówi), z którym jakoś w ostatnich latach się ciągle mijałem. I udało się, ale na początku nie było łatwo.


Bo?

Inne piosenki Szymona są dużo bardziej nostalgiczne i na początku skomponował on dość spokojną melodię. Ze smutnym tekstem (śmiech)! I powiedziałam mu: "Kurde, stary, to nie jest to, ja potrzebuję czegoś energicznego, żeby ludzie śpiewali, skakali i tańczyli". Nasza piosenka miała przypominać trochę świąteczne hity z lat 80. W tej chwili nie ma bowiem świątecznych przebojów z energią. Teraz króluje Michael Bublé, melancholia, ballada. A ja zawsze pragnąłem takiej świątecznej żywiołowej piosenki, w rytm której biegamy po sklepach.

I Twoja piosenka z Szymonem taką świąteczną energię daje.

Dzięki! Kompletnie nie znam się na muzyce, nie znam żadnych chwytów i reszty. Nawet teraz jak o tym mówię, to nie wiem, jak to się nazywa (śmiech)! Ale ja konsumuję emocjami. Wiem mniej więcej jakich instrumentów użyć i jak coś powinno wybrzmieć, żeby wzbudzić określone emocje. Także jestem bardzo dumny, bo to mój muzyczny debiut! Teoretycznie jestem autorem w większym stopniu niż ci wszyscy ludzie, którzy śpiewają profesjonalnie. Oni często mają sztab producentów i tekściarzy, w zasadzie to nawet nie ich piosenka, bo oni ją tylko śpiewają. A ja nie śpiewałem, ale aktywnie ten utwór tworzyłem.
I nie zapominajmy o teledysku.

Tak, piosenka jest tylko dodatkiem do teledysku. To od klipu wszystko się zaczęło. Jakiś czas temu zobaczyłem, że teledyski mogą być sztuką samą w sobie i nie są już tylko dodatkami do popularnych piosenek. W teledyskach nie ma też żadnych ograniczeń, mogę wykreować taki świat, jaki chcę. A że na początku miałem obawy co do tej kampanii z Colą, bo nie miałem pomysłu na kolejny film o świętach, to pomyślałem sobie: dlaczego by nie zrobić właśnie teledysku?

Skąd czerpałeś pomysły?

Przychodziły one znienacka, jak puzzle, które dopełniały układankę. Kiedy Szymon zagrał mi tę pierwszą, smutną wersją piosenki, podczas grania refrenu rzucił żartem "i wchodzi chór małych dzieci", a ja nagle miałem wizję sceny finałowej, w której na scenie pojawia się tłum ludzi i tańczy. I już nie mogłem odkleić od siebie tej myśli.

Wystąpili u Ciebie Twoi fani, prawda?

Widzowie, bo tak wolę ich określać, zatańczyli właśnie w tej końcowej scenie. Przecież nikt lepiej nie odda energii od młodych ludzi, którzy wierzą w Twoją pasję często bezgranicznie. Zresztą ja bardzo dużą wagę przykładałem do całej obsady i konfiguracji w jakiej Ci ludzie pojawiali się w scenkach.

To znaczy?

Facet, który przewraca się na chodniku, nie jest z Polski, podobnie dziewczyna z parasolem. Jest też mały chłopczyk i jego tata, by pokazać relacje pokoleniową oraz starsza pani, bo to taki klasyczny bohater do dobrych uczynków. W ostatniej scenie są i ludzie w różnym wieku, i pochodzący z różnych kultur i grup społecznych, czy wykonujący różne zawody. Zależało mi na różnorodności. Chciałem pokazać wszystkie możliwe relacje międzyludzkie, cały świat na jednej scenie. Chcę wszystkich łączyć!
Fot. Marta Bijan
A dało się połączyć tych wszystkich różnych ludzi?

Tak! Fajnym podsumowaniem tego projektu są filmy wysyłane do mnie przez ludzi, na których fani tańczą do mojej piosenki. Dzieci, starsi, wszyscy. To świetne przedłużenie tej ostatniej sceny, kiedy wszyscy wspólnie się bawią.

Połączyłeś też stałą ekipę z ludźmi z zewnątrz, prawda?

Tak. Moja kierowniczka produkcji Zofia Jezierska powiedziała mi: "Słuchaj, to nie będzie najtańsze, ale nie mogę dać Ci słabych ludzi". I faktycznie nie było to najtańsze, ale zrobili świetną robotę. Nie chciałem jednak robić tego projektu bez ludzi, z którymi tworzę na co dzień.

I wyszło to połączenie ekip?

To był taki bardzo fajny miks – my, "ludzie z YouTube’a" i profesjonalni filmowcy. Bardzo ciekawe doświadczenie, które naprawdę się udało. Zaraziliśmy zawodowców energią na planie, gdy drugiego dnia wyczuwało się zmęczenie, ja cały czas probówałem podtrzymywać ekipę na duchu. Może dlatego, że mieliśmy olbrzymie nadgodziny, a ja już tylko liczyłem, ile pieniędzy na te nadgodziny właśnie wydaje (śmiech).

Zdajesz sobie sprawę, że wyszła Wam naprawdę świetna rzecz?

Ja to nazywam wręcz swoim projektem życia. Ale nie ukrywam, że mimo ogromnego sukcesu, jestem trochę rozczarowany.

Rozczarowany?!

Powiem szczerze: troszkę liczyłem na większy feedback, a mówiąc wprost i po youtubowemu – na więcej wyświetleń. Boli mnie trochę, że widzowie "wolą" chociażby siostry Godlewskie. Gdyby ludzie ich naprawdę słuchali, to nie miałbym z tym żadnego problemu. Ale popularność sióstr bazuje na fali krytyki. To jest spirala hejtu – ludzie wyświetlają i udostępniają ich filmy, bo chcą się pośmiać, wyśmiać i obrazić. Nie chcę absolutnie zabrzmieć narcystycznie, ale naprawdę przykro mi trochę, że te kliki w imię hejtu przesłaniają lepsze treści.
Fot. Marta Bijan
Ale widziałam w internecie, że Ty i Twoi fani walczycie teraz o pierwsze miejscu na liście „Na czasie” na polskim YouTube?

Tak, tylko że najpierw wymyśliłem sobie taką akcję, a potem pojawił się problem. Najpierw mój film był na 45. pozycji, potem wskoczył na 35., później na 29., po czym nagle… zniknął (śmiech). To mnie trochę smuci. Motyw na walkę o świąteczny hit wziąłem z filmu "To właśnie miłość". Bohater był wypalonym rockmanem, ale wierzył, że jego świąteczny hit trafi na pierwsze miejsce listy przebojów. I tak tez się stało! I też wyobraziłem sobie coś takiego (śmiech).

Wyświetlenia wyświetleniami, ale dawno nie mieliśmy w Polsce takiego dobrego świątecznego hitu.

Nie, nie, ja wiem (śmiech), dzięki, ale zawsze tak mam. Ciągle czuję niedosyt. Podziwiam zresztą mojego idola Woody’ego Allena za to, że potrafi zrobić film i później zupełnie odciąć się od opinii publicznej. Nie czyta recenzji ani komentarzy, robi po prostu kolejny projekt. A moim paliwem jako twórcy są niestety reakcje ludzi. Jeden negatywny komentarz przysłania mi setkę tych pozytywnych.

A tych jest dużo.

Słyszę historie o młodych nauczycielkach, które słuchają tej piosenki z dziećmi, czytam wiadomość od siostry, która mieszka w Kanadzie, że jej dzieci, mimo że nie znają polskiego, cały czas śpiewają piosenkę o Mikołaju i zachwycają się kolorowym teledyskiem. To takie małe ważne rzeczy i muszę się nauczyć je doceniać.

Czyli jesteś niewolnikiem cyferek?

Tak, przez środowisko, w którym pracuję. Muszę wyzbyć się tego cyferkowego kompleksu. Ale to trudne, bo cyframi mierzą sukces i widzowie, i marki. Był taki moment, kiedy martwiły mnie obcięte zasięgi na Instagramie i próbowałem dopalać to reklamami, ale to był błąd. Bo Facebook czy Instagram nie powie ci wcale, że kiedy dokupuje się reklamy, spadają organiczne zasięgi. A tak niestety jest – płacisz, oni obcinają zasięgi, ty znowu płacisz, oni znowu obcinają itd. Błędne koło, jesteś jak narkoman.

Ale walczysz z tym?

Powiedziałem sobie, że koniec tego, robię swoje. Jeśli nie chcą mnie pokazywać na Instagramie, to niech nie pokazują. Bo nie możemy dać się zwariować wyświetleniom. A wciąż dajemy. Zawsze też mówię swoim klientom – a oni są ważni, bo nie da się niestety wyżyć z reklam na YouTube: "słuchajcie, nie obiecuję wam klików, ale obiecuję, że i wy, i ja będziemy w stu procentach dumni z tego, co stworzę". Chcę nauczyć marki, że może nie jestem jak chłopaki z Abstrachuje i nie przyniosę dwóch milionów wyświetleń, ale mam inne rzeczy do zaoferowania.
Fot. Marta Bijan
Martwi Cię kondycja polskiego YouTube’a?

Uważam, że środowisko youtubowe idzie w złą stronę. I nie jest to problem twórców, ale w dużej mierze niestety widzów.

Jest aż tak źle?
Jest coraz większy nacisk na cyfry, miniatury to clickbaity. Sam zresztą kiedyś ustawiałem miniatury "na przynętę". Do tego lokowania produktów są coraz bardziej nachalne. Niektórzy twórcy w swoich kampaniach na siłę doklejają produkt. Marki naprawdę nie powinny za coś takiego płacić.

Jesteś bardzo wymagający.
Sam w tym roku zrezygnowałem z kilkudziesięciu propozycji współpracy, bo nie miałem na nie żadnego pomysłu. A dopóki ja sam nie jestem zadowolony z mojej koncepcji i całego projektu, dopóty nie jestem w stanie tego robić. Czuję zresztą też, że jestem na etapie, na którym mogę powiedzieć klientowi – "zróbmy to tak i tak, wyjdzie lepiej". Tak było zresztą i w przypadku współpracy z Colą, i z Ikeą, które mi zaufały.

Rezygnacja z kampanii, a więc z pieniędzy, z powodu braku weny to chyba rzadka postawa w tym biznesie?

W agencjach i u klientów dominuje takie przekonanie, że pomysł na film powinien powstać w jeden dzień, a samo wideo w kolejne trzy dni. A ja odpowiadam: „nie, nie, moi drodzy, chcę być z moją ekipą małym domem produkcyjnym, który stworzy wam jakościowy content, ale na to potrzeba czasu”. Teledyskiem "Jak Mikołaj" żyłem dwa miesiące.
Fot. Marta Bijan
Mam wrażenie, że jesteś trochę youtubowym hipsterem, który nie pasuje do końca do tego świata.

Włodek Markowicz powiedział mi kiedyś, że on się źle czuje na YouTube. Ale nie chodzi o treść, ale o środowisko. Czuję się podobnie. Jednak z drugiej strony YouTube jest świetnym narzędziem do szerzenia swojej twórczości. Tylko, że konsumpcja jest tam dość płytka i większość ludzi ogląda te filmy na telefonie w autobusie.

Widzę, że naprawdę Cię to wszystko boli.

Tak. Bardzo mnie boli chociażby to, że kiedy Lord Kruszwil stał się popularny, ludzie – nawet ci, którzy nie do końca zgadzali się z jego youtube’ową polityką – crossowali się z nim tylko dla lepszych zasięgów. Wystarczyło, że Lord Kruszwil pojawił się w ich filmach przez sekundę, a oglądalność windowała w górę. Ja powiedziałem sobie, że nawet gdyby mi proponowali 20 milionów dodatkowych wyświetleń, to się na to nigdy nie zgodzę. Moja moralność mi na to nie pozwala – Lord Kruszwil zaczynał fajnie, ale to co robi teraz jest dla mnie nie do zaakceptowania. A na YouTube panuje zmowa milczenia. Nikt nic nie mówi, bo wszyscy boją się, że Lord Kruszwil tupnie nogą.

Ty sam jesteś chyba lubiany?
Na pewno staram się być lubiany, bo nie wyznaję zasady „nieważne co mówią, ważne by mówili”. Ostatnio staram się zresztą reprezentować sobą tylko pozytywne wartości i mówić o ważnych rzeczach, jak przyjaźń czy samoakceptacja. Opowiadam proste historie, ale z morałem, dostępne dla wszystkich. Mówię nawet o sobie, że stałem się Pixarem YouTube’a (śmiech).

Ale nie zawsze tak było?
W "Ślepej kliszce" w "To się wytnie" byłem bardzo kontrowersyjny, bo takiej postaci chciał ode mnie szef. Więc ludzie ze strony głównej Wirtualnej Polski klikali w te filmy, a ich oczom ukazywał się oszołom i hejter, który dziwacznym głosem mówił o wpadkach filmowych. Ludzie niemiłosiernie mnie hejtowali, a ja nie rozumiałem, dlaczego. Przecież to był tylko mój wizerunek. W późniejszych czasach często inspirowałem się też czymś, co było popularne na YouTube, mimo że to nie było do końce zgodne ze mną.
Fot. Marta Bijan
Teraz jesteś sobą?
W końcu stwierdziłem, że dlaczego ludzie mają lubić moją ironiczną czy chamską kreację, skoro ja wcale taki nie jestem. Kiedyś zastanawiałem się też często, co powiedzieć, a czego nie mówić. Teraz od razu to mówię i nagrywam.

Czyli widzowie widzą prawdziwego Martina?

Chcę być wobec nich szczery. Zrozumiałem też, że nie muszę się dostosowywać ani do widzów, ani do nikogo. Jeśli chcę nagrać piosenkę, to nagrywam piosenkę, a jeśli chcę zrobić "Czarne Lusterko" – które było totalnie w innym klimacie niż moja dotychczasowa twórczość – robię "Czarne Lusterko". Ostatnio w ogóle bardzo doceniłem mikroskalę moich widzów – cenię fakt, że są ludzie, którzy chcą mnie oglądać takim, jakim jestem i lubią mnie za to, co robię. Wchodzę teraz z nimi w dialog, buduję fajną społeczność. Wolę mieć relację z konkretną grupą wiernych widzów niż bawić masę.

Czujesz się youtuberem?

Zawsze mówię, że moim marzeniem od ósmego roku życia było bycie filmowcem, a nie youtuberem. Dlatego nie mówię już, że jestem youtuberem, bo – z całym szacunkiem dla moich kolegów, którzy tworzą na YouTube – uważam, że jest to dla mnie bardziej lub mniej krzywdzące. Nazywam się internetowym twórcą filmowym, bo w tej chwili robię już rzeczy, które są quasi-filmami krótkometrażowymi. A na przyszły rok mam jeszcze większe ambicje.

Na przykład?

Chcę postarać się o dofinansowanie projektów, tak aby ktoś zgodził się być mecenasem projektu – bo wierzy w młodego twórcę i – dał mi pieniądze. Ja wstawiłbym logo firmy na początku, ale nie byłoby żadnego lokowania. Chcę też zrobić film festiwalowy, krótkometrażowy. Chciałbym zatrudnić do niego profesjonalnych aktorów, namówić do roli w epizodach większe nazwiska. Film obiegłby festiwale, a potem wrzuciłbym go w grudniu na YouTube. To takie moje marzenia, ale zobaczymy co z tego wyjdzie. Chcę też robić więcej filmów dokumentalnych, wyszukiwać kreatywnych ludzi i prezentować ich sylwetki. Bo w internecie jest naprawdę za dużo chłamu.

To trochę brzmi, jakbyś był pracoholikiem.
Nie mogę się zatrzymać. Był taki moment, w którym zastopowałem i odcinałem kupony. Wpadłem wtedy w totalną frustrację przechodzącą w lekką depresję. Mam ochotę na życie, kiedy tworzę. I muszę cały czas się rozwijać. Podziwiam kolegów, którzy dają radę przez kilka lat robić ciągle to samo. Oglądam czyjś film z 2018 roku i on wygląda tak samo jak ten z roku 2014.
Fot. Marta Bijan
Z kolei jak widzę Twoje filmiki sprzed lat i te dzisiejsze, to pierwsze co ciśnie się mi na usta to słowo "rozwój". Ale spotykam się z opiniami, że "Martin ciągle robi to samo". Ty też?

To mój kolejny problem, z którym próbuję walczyć – szufladkowanie. Ludzie wciąż kojarzą mnie z rzeczami, które wstawiałem na YouTube na samym początku, chociaż poszedłem do przodu. Kiedy zresztą robiłem te filmy, byłem z nich bardzo dumny i wciąż je cenię, mimo że teraz nagrałbym je inaczej. Po prostu w pewnym momencie uznałem, że mnie to już nie interesuje i chcę iść dalej.

Rozwijasz się także na Instagramie. Twój profil jest optymistyczny, kolorowy, zupełnie inny niż wszystkie konta, na których każde zdjęcie ma ten sam blady filtr w VSCO. Skąd pomysł na bycie kolorowym chłopcem?

Zawsze miałem potrzebę wyrażania się kolorami. Od dziecka próbowałem ubierać się inaczej niż inny. Może to proste myślenie, ale kiedy widzę kolorową osobę, nie potrafię o niej źle pomyśleć. Uważam, że Polacy za bardzo ubierają się w szarości, neutralne kolory. A ja idę w totalnie innym kierunku – jak widzę w sklepie coś kolorowego, od razu muszę to mieć. Moim idolem estetycznym jest reżyser Wes Anderson.

Czyli koloryzujesz Polskę?

Tak, ale szaro jest nie tylko na zewnątrz – chcę pokolorować ludzi również w środku. To widać zresztą w moim świątecznym teledysku, który jest hołdem dla koloru. Mikołaj zmienia w nim ubrane na czarno, czyli złe postacie w osoby kolorowe i dobre.

A o czym marzysz?

Marzę o nakręceniu filmu kinowego. Chciałbym pójść w kierunku, w jakim poszedł Woody Allen. On nigdy nie był mainstreamowy, ale miał swój styl i stworzył swoją markę. Chciałbym być więc niszowy i docierać do ambitnych, wrażliwych i fajnych ludzi, rozmawiać z nimi i nie przejmować się cyframi.

Brak wykształcenia filmowego nie stoi na przeszkodzie?

Jeszcze niedawno mówiłem sobie, że nie mam studiów reżyserskich, nie znam fachu, więc gdzie ja się pcham, ale potem pomyślałem: dlaczego wszyscy musimy wchodzić drzwiami? Przecież jest tyle różnych wejść. Można chociażby wejść piwnicą (śmiech). I właśnie tak zamierzam zrobić, bo jestem już stary na studia filmowe. A najwięcej człowiek uczy się na planie.

Zaraz kończysz 28 lat, masz jeszcze na ten film czas.

Tak, najmłodszy reżyser w historii, który dostał Oscara, czyli Damien Chazelle, twórca „La la Land”, ma 33 lata, więc jeszcze trochę tego czasu jest (śmiech).

Cały dochód z reklam, jaki w grudniu wygeneruje świąteczny teledysk, zostanie przekazany na rzecz podopiecznych projektu.