Dziennikarze po tragedii w Gdańsku: "Nikt mnie nie sprawdzał, mogłem wnieść wszystko"

Adam Nowiński
Nie raz relacjonowałem mecze naszej kadry. Wchodziłem na stadion z torbą z laptopem, ale nikt nie sprawdzał co jest w środku – brałem akredytację i wchodziłem do środka. A co by było, gdyby mi coś odwaliło i zamiast laptopa miałbym nóż albo bombę? – mówi nam Karol, dziennikarz internetowy. Okazuje się, że nie tylko on ma takie odczucia.
Jak napastnik dostał się na scenę WOŚP w Gdańsku? Okazuje się, że to nie jest takie trudne. Fot. Agencja Gazeta / Bartosz Bańka
Prezydent Gdańska Paweł Adamowicz został zaatakowany przez nożownika na scenie, w świetle jupiterów, przez osobę, która przedarła się przez ochronę niezauważona.

Do końca nie wiadomo jak 27-latkowi udało się tam dostać i dlaczego nikt go nie zatrzymał. Media podawały, że mężczyzna mógł mieć plakietkę z napisem "media" i stąd nie został on uznany przez ochronę jako potencjalne zagrożenie.

Czy to możliwe, że mężczyzna podał się za przedstawiciela mediów i nie został zweryfikowany? W jaki sposób wniósł nóż – nikt go nie przeszukiwał? Okazuje się, że czasami wystarczy tylko wydrukowana legitymacja, której nikt nie sprawdza, żeby dostać się na teren danej imprezy. O tym opowiedzieli nam dziennikarze.


Nóż, pistolet, cokolwiek...
– Wszystko zależy od imprezy – mówi nam Karol, który na co dzień pracuje w newsroomie internetowym. – Nie raz relacjonowałem mecze naszej kadry. Wchodziłem na stadion z torbą z laptopem, ale nikt nie sprawdzał co jest w środku. Po prostu brałem akredytację, podpisywałem listę i wchodziłem do środka. A co by było, gdyby mi coś odwaliło i zamiast laptopa miałbym nóż, pistolet albo bombę, no cokolwiek?! – pyta dziennikarz.

– Inaczej wygląda jednak sprawa z imprezami wojskowymi, a już w ogóle, kiedy ma być na nich np. prezydent czy minister. Kiedyś w takiej uczestniczyłem. Musiałem zapisać się na tydzień przed wydarzeniem i zostałem dokładnie sprawdzony, bo dzwonili do mojego naczelnego. A to nie wszystko, bo przed wejściem na teren obiektu byłem przeszukiwany, więc nie było opcji, żebym cokolwiek niebezpiecznego wniósł do środka – dodaje.


– Wielokrotnie chodziliśmy jako akredytowani dziennikarze na mecze rozgrywane na Stadionie Narodowym. Wejście dla mediów jest z boku, bez kolejek, nie raz widziałem jak dosłownie parę metrów przed nami jechały kolumny rządowe z VIP-ami. Ochroniarze sprawdzają przepustki i profilaktycznie zaglądają do plecaków, ale naprawdę w ogóle nie trzeba się starać, by wnieść coś niepożądanego – opowiada nam Michał, dziennikarz.
Michał
dziennikarz

Nie raz zwracaliśmy na to uwagę w rozmowach podczas wchodzenia na stadion. Stamtąd wejście na murawę jest już bardzo proste, a i z samej loży widać wszystkich oficjeli. Są dosłownie pod dziennikarzami. Na meczu nie raz widać jak parę metrów obok nas stoi prezydent, ministrowie, byli prezydenci. Nie chcę myśleć, co by było, gdyby ktoś faktycznie chciał zrobić coś złego – mówi Michał, dziennikarz.

Podobne spostrzeżenia ma Piotr, również dziennikarz w portalu internetowym. Twierdzi, że sam wiele razy miał refleksje, że był tak blisko ważnych osób, a nikt go nie sprawdzał.

– Często byłem na meczach PZPN jako fotograf. Mogę powiedzieć, że kontrola była zdawkowa. W spodniach mógłbym spokojnie przemycić nóż, a jak odbierałem akredytację, to nikt nie prosił mnie o dowód. Kilka razy odebrałem ją podając tylko samo nazwisko – opisuje. – Jakbyś się uparł na zrobienie czegoś złego, to nie ma żadnych przeszkód. Mógłbyś wnieść nóż, wyskoczyć zza bandy reklamowej (bo na meczu to nawet nie są barierki) i zrobić największe show w Polsce: przykładając nóż do gardła stojącego na bramce np. Wojciecha Szczęsnego czy Łukasza Fabiańskiego. I nikt by tego nie powstrzymał, bo nie ma wykrywaczy metalu, a kontrola jest na zasadzie pobieżnego przejrzenia zawartości torby. Wystarczy zła wola... – zauważa dziennikarz.
Inaczej na koncertach?
Sprawa kontroli dziennikarzy wygląda trochę lepiej jeśli chodzi o duże koncerty. Tam stosuje się więcej ograniczeń i kontroli. Ale też nie jest idealnie.

– Na dużych imprezach typu Opener, gdzie cały teren jest ogrodzony, akredytacja prasowa ze zdjęciem powstaje na podstawie dowodu osobistego. Wszystko jest weryfikowane. Na bramce trzepią plecaki, więc raczej nie da się wnieść niczego niedozwolonego. Z kolei na imprezach miejskich wchodzisz na krzywy ryj. Wystarczy zdobyć ten kawałek plastiku (legitymacja prasowa), nieimienna akredytacja i wchodzisz – stwierdza Piotr. Na dużych imprezach także zdarzają się wpadki. Na nic zdaje się weryfikacja akredytacji, bo dziennikarze wchodzą oddzielnym wejściem, gdzie czasami nie są w ogóle sprawdzani.

– Jako "zwykły człowiek" nieraz na imprezie nie będziesz mógł wnieść litrowej butelki z wodą, ale z plakietką z napisem "media" można wnieść cokolwiek. To z pewnością ułatwia pracę dziennikarzom i pozwala na luzie zabrać ze sobą potrzebny sprzęt np. aparat lub laptopa, ale dosłownie otwiera furtkę dla przestępców – mówi nam Stefan, dziennikarz lifestylowy.

– Wniesienie alkoholu to niegroźny przykład, ale kiedyś przez przypadek wniosłem na teren festiwalu scyzoryk, który zawsze noszę przy sobie. Kompletnie nie mam i nie miałem złych zamiarów, ale to pokazuje jakie są możliwości. A podszycie się pod dziennikarza i załatwienie sobie akredytacji nie jest zbytnim problemem dla inteligentnego psychopaty – dodaje ze smutkiem Stefan.

To samo przyznaje Ewelina, dziennikarka portalu informacyjnego. Ona także chodzi na festiwale muzyczne z akredytacją dziennikarską i tylko raz była przeszukiwana.

– Generalnie albo tylko dotykają raz moją torebkę i tyle, albo po prostu mnie przepuszczają. A przecież mogłabym tam przemycić zgrzewkę wódki jak również z 10 noży i nikt by mnie nie zauważył.

Tragiczna sytuacja z Gdańska pokazała, jak bardzo nie jesteśmy świadomi zagrożenia podczas niektórych imprez masowych, a słowa dziennikarzy tylko to potwierdzają. Musimy coś zmienić, bo potem, tak jak w przypadku Gdańska, może być za późno.