To, co spotkało posłankę PO po pożarze mieszkania, przywraca wiarę w ludzi. "Nigdy nie byłam tak silna"
– Nagle ktoś się pojawił z busem i robotnikami i wynosili resztki moich rzeczy ze spalonego mieszkania. Koledzy mojego syna przekopywali zgliszcza. Przyjechała koleżanka z Pińczowa, która przywiozła kurę rosołową. Była posłanka przyjechała specjalnie ze Szczecina – opowiada w rozmowie z naTemat posłanka Marzena Okła-Drewnowicz. 14 stycznia doszczętnie spłonęło jej mieszkanie w Skarżysku-Kamiennej. – Ten pożar oczyścił moje życie – przekonuje.
Przygniotła mnie dobroć, którą otrzymałam od ludzi po pożarze. Tak była wielka i niesamowita. Spowodowała, że nagle czuję się tak, jakbym miała góry przenosić. Nagle zobaczyłam jak wielu mam przyjaciół. Dostaję telefony, ludzie do mnie piszą. To daje taką siłę, że to jest coś niesamowitego. Każdego dnia widzę, jak ktoś mi pomaga. Czegoś takiego w życiu nie przeżyłam. Nigdy w życiu nie byłam tak silna, jak jestem teraz.
Jak ludzie chcieli Pani pomóc? Co proponowali?
Wszystko. Zawsze wspierałam bale charytatywne, na które przychodziło mnóstwo ludzi. Wielu z nich dzwoniło do moich przyjaciół, którzy je organizowali i pytali, co trzeba. Nagle ktoś się pojawił z busem i robotnikami i wynosili resztki moich rzeczy ze spalonego mieszkania.
Koledzy mojego syna przekopywali zgliszcza. Założyli rękawiczki i przekładali gruz po gruzie. Mikołaj miał niedawno 18. urodziny. Dostał pieniądze, których nie zdążył wpłacić na konto. Część schował do puszki. Nagle ktoś krzyczy: "Proszę pani, my już znaleźliśmy 600 zł!."Znaleźli dokładnie 980 zł.
Przyjechała koleżanka z Pińczowa, która do tego mojego spalonego mieszkania przywiozła kurę rosołową. Była posłanka, Renata Zaremba, przyjechała specjalnie ze Szczecina. Z Warszawy przyjechała Monika Wielichowska. Obie chciały zabrać na ferie moje dzieci. Przyjaciele chcieli nawet wynająć moje spalone mieszkanie, żebym mogła za te pieniądze wynająć inne.
Bo ja niczego nie potrzebuję. Mam rodzinę, wszyscy żyją, to jest najważniejsze.
I szkoła, i znajomi chcieli organizować zbiórkę. Prosiliśmy, żeby nie. Mówiłam: "Nie możecie nam tego zrobić, bo będziemy się źle czuli. A jeśli wpłacicie, to my przekażemy je dalej, na inny cel charytatywny". Jedną z pierwszych osób, która do mnie zadzwoniła, był ojciec proboszcz, redemptorysta. To dla mnie bardzo ważne. Jestem osobą wierzącą, praktykującą. Chodziłam na pielgrzymki piesze, z moim kościołem organizuję pielgrzymki rowerowe.
Kościół bardzo nas wspiera, ale tu też prosiłam, żeby nie było żadnych zbiórek.
Jakoś sobie poradzimy, powoli odbudujemy mieszkanie, to są tylko rzeczy materialne. Poza tym zaraz pojawi się hejt. I na niedzielnej mszy była modlitwa powszechna za tych, którzy ucierpieli w tym pożarze. To było piękne i wystarczające.
Było zalane, śmierdzące, całe czarne. Pokój syna, który znajdował się na drugim poziomie, na poddaszu, spłonął doszczętnie. Tam nie ma kompletnie nic. Przez to pierwszy poziom nie ma sufitu, bo jest przepalony. Nie ma dachu. Najbardziej ucierpiał mój syn, bo on stracił wszystko, wszystkie pamiątki. W tym roku zdaje maturę, wszystkie testy, zeszyty spłonęły.
Został tylko garnitur na studniówkę, który wymagał poprawek i został w sklepie. Dziś po niego jedziemy, bo studniówka już w sobotę.
Jak to w ogóle się stało? Jak się pani dowiedziała?
To był poniedziałek. Byłam w Warszawie na marszu pamięci dla prezydenta Adamowicza. Dostałam telefon, gdy wyjeżdżałam z parkingu w Złotych Tarasach. Była godzina 19.15. Dzwoniłam do syna, który zawsze odbiera telefon, a teraz nie odbierał. To był najgorszy koszmar. Na szczęście, nie było go wtedy w domu.
Inne mieszkania też ucierpiały?
Spłonęło tylko nasze. Sąsiedzi pod nami mają zalany sufit. Inni naruszone boczne ściany, ale zabezpieczone i wszyscy oprócz nas mieszkają w swoich domach.
Ci, którzy tak piszą są po prostu mali. Wie pani, że był moment w moim życiu, że mówiłam moim przyjaciołom, że już mam dosyć bycia w polityce? To był czas, gdy musiałam też walczyć o swoją rodzinę i spotykałam się z ogromnym hejtem. To był czas, gdy nie wiedziałam co robić.
A teraz wiem, że będę walczyć 10 razy silniej niż kiedykolwiek w życiu. Ta dobroć ludzi, która mnie spotkała, mnie nakręca.
Podobnie mówił ostatnio Jerzy Owsiak, gdy wrócił do kierowania WOŚP.
Tak! Gdy z panią rozmawiam, zaciskam ręce, bo mam w sobie tyle energii i chęci do działania. Patrzę z politowaniem na tych, którzy tak komentowali. Mam tyle siły, że ona mnie wręcz rozpiera. Chcę walczyć i dalej robić, to co robię. Chcę robić naprawdę dobre rzeczy. Ten dom odbudujemy, ale jeszcze nie wiem czy w nim zamieszkamy, czy nie. Wiem jednak jedno, że moim fundamentem jest rodzina.
Wspomniała pani o hejcie. Co panią spotykało?
Do dziś dostaję maile z powodu tego, co zrobił mój mąż. Kilka lat temu żyły tym media, nie chcę już do tego wracać. Mnie się wtedy zawalił świat. Najpierw dostałam cios od męża, potem od ludzi. Hejt, który na mnie spadł, był straszny, choć o niczym nie wiedziałam. Spotykał mnie wszędzie, szczególnie gdy wychodziłam z TVP INFO.
Mąż do wszystkiego się przyznał i dostał wyrok. Po tym wszystkim wzięliśmy separację. Potrzebowałam czasu i przestrzeni, by to wszystko ogarnąć i chronić dzieci.
Jak jest teraz?
Podałam mu rękę. Dzieci bardzo go kochają. Te relacje powoli zaczęły się odbudowywać. Dziś wiem, że moim fundamentem jest rodzina. On wziął wszystko na swoje barki, pracuje bardzo dużo i chce naprawić swoje błędy.
Ja dziś wyglądam strasznie, ale w sobotę będę na konwencji kobiet i na studniówce syna. Zaczynam nowe życie. To, co było to jest moja przeszłość i ja ją zamykam. Ten pożar oczyścił moje życie. Pokazał mi, że najważniejsza jest rodzina.
Po tragedii w Gdańsku dużo mówi się o mowie nienawiści...
Trzeba mieć rodzinę, przyjaciół i czynić dobro, bo ono naprawdę wraca. Wtedy można sobie ze wszystkim poradzić. Nasze dobro musi być większe od hejtu, który nas zalewa. Musimy robić więcej, lepiej, iść do przodu. Mi ta dobroć daje siłę. Wiele przeżyłam, ale z taką pomocą, jak teraz, nigdy się nie spotkałam.