Nie znosi porównań do Rutkowskiego. Ale to właśnie detektyw Weremczuk przejął w Polsce najbardziej medialne sprawy

Katarzyna Zuchowicz
Tajemnicze zaginięcie Grażyny Kuliszewskiej, którym od paru dni żyją media. Zaginięcie studenta Michała Rosiaka w Poznaniu, wcześniej Radka Zalewskiego, który zniknął w sylwestrową noc. To tylko niektóre sprawy, którymi zajmuje się agencja detektywistyczna Bartosza Weremczuka. Młody detektyw coraz bardziej przykuwa uwagę. Niektórzy żartują, że staje się drugim Rutkowskim. Sam słyszy takie porównania. – Bardzo ich nie lubię – mówi naTemat.
Detektyw Bartosz Weremczuk zajął się sprawami kilku głośnych zaginięć. Fot. Screen https://youtu.be/7kXZ1FwytwY
Jest bardzo aktywny w mediach społecznościowych. Nagrywa filmiki, na których opowiada o postępach w śledztwach. Pojawia się w telewizji, chętnie wypowiada się w mediach, co niektórzy już zauważają. "Nie wziął pieniędzy od rodziny, ale za to chętnie pojawia się w mediach" – wspomniała o nim poznańska "Wyborcza".

Sporo razy, jako ekspert, był zapraszany do studia Superstacji, TVP i innych, na co sam zwraca nam uwagę. Jakby mimochodem rzuca, że niedługo zaplanowana jest emisja materiałów z innych głośnych spraw, którymi również się zajmuje.
Bartosz Weremczuk.Fot. Bartosz Weremczuk
Mocno jednak podkreśla, że nie jest i nie zamierza być celebrytą.


– Ale ostatnio ciągle pojawia się pan w mediach – próbuję zwrócić uwagę.

– Nigdy do tego nie dążyłem. Nasza aktywność w mediach to jest celowe działanie operacyjne. Niektóre sprawy wymagają nagłośnienia, jak te zaginięcia. Nagłaśniam je, żeby szybciej móc rozwiązać sprawę. Czasami prowokujemy do konkretnych zachowań poszukiwanych przez nas przestępców. Przecież nie będę opowiadał w mediach o zdradach celebrytów czy polityków, a takie sprawy też prowadzimy – ripostuje.
Bartosz Weremczuk

Nie mamy uprawnień jak policja. Nie możemy również korzystać ze środków technicznych zastrzeżonych dla organów państwowych. Nie jesteśmy w stanie przejechać Polski wzdłuż i wszerz. A dzięki temu docieramy do wielu świadków często nie wychodząc z biura. Później jedziemy w teren i weryfikujemy, czy informacje są prawdziwe.

Nie chciał pomocy Rutkowskiego
Te kryminalne sprawy, o których ostatnio tak głośno, podobno stanowią tylko 10 procent wszystkich, którymi zajmuje się jego agencja.

Bartosz Weremczuk właśnie bada sprawę zaginięcia Grażyny Kuliszewskiej na prośbę męża kobiety. Wcześniej zajmował się zniknięciem Michała Rosiaka. To Weremczuk ogłosił na Facebooku, że koledzy studenta nie zgodzili się na badanie wariografem, co pół Polski zaraz odebrało, że mogą coś ukrywać. O pomoc zwrócili się do niego również znajomi zaginionego w Olsztynie Radka Zalewskiego. To detektyw ustalił, że policja nie zwróciła uwagi na fakt, że kamera, która uchwyciła Radka, nagrywa w trybie czasu letniego, a nie zimowego, co było ważnym elementem w śledztwie.

Ma opinię profesjonalisty. Cieszy się, że policja w Wielkopolsce traktowała jego detektywów poważnie, z szacunkiem, bo nie zawsze tak jest. – Niestety, zaufanie do detektywów jest jakie jest, m.in. z powodu Rutkowskiego – uważa.

Krzysztof Rutkowski chciał się zresztą niedawno zaangażować w jedną ze spraw, ale Weremczuk dosadnie dał mu do zrozumienia, że sami sobie poradzą. Całą odpowiedź zamieścił na Facebooku. "Posiadamy odpowiednie uprawnienia, umiejętności i najlepszych specjalistów z zakresu poszukiwań w Polsce. Co najważniejsze... wszyscy nasi pracownicy posiadają ważną licencję detektywa. (...) Na dzień dzisiejszy nie planujemy angażowania kolejnych osób" – napisał.


"Różni nas diametralnie wszystko"
Weremczuk, lat 32, w ogóle bardzo nie lubi porównań do Rutkowskiego. – Gdy rozmawiam z mediami, bardzo proszę, by nie traktować mnie jaki drugiego Rutkowskiego. Wolę być ekspertem niż celebrytą i tego się trzymajmy – zastrzega od razu.

Mówi, że różni ich diametralnie wszystko: wiek, wizerunek, wykształcenie, styl pracy. – On przede wszystkim nie jest detektywem. Jest osobą skazaną, która psuje rynek detektywów w naszym kraju. Jest bardziej celebrytą niż detektywem. Ludzie w kominiarkach? Ta praca tak nie wygląda – ocenia Weremczuk.

On licencję detektywa ma od 2013 roku. Skończył zarządzanie na Akademii Leona Koźmińskiego, studiuje prawo. – Mój pomysł na biznes zrodził się na Koźmińskim. Zacząłem interesować się detektywami. Skończyło się na tym, że napisałem pracę magisterską o jakości usług detektywistycznych. Teraz mam nadzieję, że tę jakość będę pokazywał wszystkim innym konkurentom – mówi na filmie reklamowym akademii.

Dziś sam prowadzi zajęcia ze studentami kryminologii stosowanej na uniwersytecie w Siedlcach, skąd pochodzi, niektórych przyjmuje u siebie w agencji jako stażystów. Chwali się stworzeniem siatki około 100 lokalnych detektywów w Polsce i za granicą, którzy z nim współpracują.

– W każdym kraju Europy mamy zaprzyjaźnione biura detektywistyczne. Mamy swoich zaufanych ludzi. Oni najlepiej znają dane miasto. Nie chodzi o to, byśmy jeździli po całej Polsce, ale żeby korzystać z wiedzy tych, którzy są na miejscu. Jeśli prowadzę sprawę w Londynie, mam detektywa w Londynie. Nie jestem najlepszym detektywem na świecie, ale korzystam z najlepszych ludzi – mówi.

Pytamy innych detektywów, co o nim wiedzą. Kojarzą go z agencją detektywistyczną Lampart. Tę samą, którą zajmowała się sprawą Magdaleny Żuk, zaginionego w Krakowie Piotra Kijanki, wypowiadała się też w sprawie Iwony Wieczorek. Potem Weremczuk założył swoją agencję.

– Trochę wygląda to jak działanie Rutkowskiego. Na zasadzie, że ludzie o nas mówią, nieważne, czy dobrze czy źle, ale mówią. To jest jakiś sposób na promowanie się. Nie chcę oceniać, czy to jest dobre, czy złe. Na pewno przyciąga mu dużą ilość klientów – reaguje jeden z detektywów. Uważa jednak, że Weremczuk był dobrym detektywem. – Kiedyś czytałem jego sprawozdania, naprawdę robił dobrą robotę. Dziś nie potrafię się wypowiedzieć, bo nie widziałem najnowszych sprawozdań – odpowiada. Nie słyszał jednak od klientów negatywnych opinii o nim.

Zawsze wozi ze sobą walizkę z przebraniami
Bartosz Weremczuk zasłynął m.in. zaangażowaniem w sprawę brutalnego morderstwa w Siedlcach. To był chyba medialny przełom. Jego detektywi działali w Polsce, Wielkiej Brytanii, w Holandii. Oskarżony o morderstwo został zatrzymany w styczniu w Holandii .

Dziś wydaje się osobą niezwykle zajętą. Rozmawia, gdy jedzie samochodem, bo wtedy ma czas. Koledzy dziennikarze, którzy z nim się kontaktowali, też zwracali na to uwagę.

Weremczuk mówi, że ma tyle pracy, że nigdy nie wie, kiedy wróci do domu. Dzień, noc, cały czas coś się dzieje. Niby koordynuje działania detektywów i udziela się medialnie, ale czasem też bierze udział w czynnościach terenowych.

Zawsze wozi ze sobą walizkę z ubraniami i różnymi gadżetami. – Szybko potrafię zmienić swój wizerunek. Jako ciekawostkę powiem, że raz przez tydzień obserwowałem detektywa z innego miasta, który zdradzał żonę, i nie zorientował się. Pierwszego dnia siedziałem z nim przy jednym stoliku i z nim rozmawiałem, a potem prowadziłem za nim obserwację. Nie rozpoznał mnie i był w szoku, gdy zobaczył nasze sprawozdanie dołączone do pozwu – opowiada.

Zdradza też inne ciekawostki, których wcześniej nie upubliczniał. Na przykład że to on sfotografował Baracka Obamę na siłowni w hotelu Mariott, gdy prezydent USA przyjechał do Warszawy na szczyt NATO. – To ja to zrobiłem. Razem z Obamą jechałem windą, potem razem ćwiczyliśmy na siłowni. Przechytrzyłem BOR i Secret Service i powiedziałem im o tym. A potem sprzedałem materiał agencji prasowej– mówi.

– Jako detektyw pan to zrobił? – pytam.
– Nie. Chciałem się tylko sprawdzić. Lubię nowe wyzwania– odpowiada.

O Obamie na siłowni pisały wtedy również zagraniczne media.