Przy tym zwykły autostop wydaje się nudny. Marek opowiada nam, jak jachtostopem zwiedzić pół świata
Spał z bezdomnymi, nurkował z polującymi rekinami, walczył ze sztormem i chociaż nigdy wcześniej nie żeglował... przepłynął Atlantyk. Marek Kramarczyk dziś może nazywać siebie podróżnikiem. Sporą część świata pozwolił mu poznać jachtostop. W rozmowie z naTemat opowiada na czym właściwie polega ten sposób przemieszczania się i dlaczego żeglarstwo pochłonęło go na dobre.
We wrześniu.
Łatwo było się przestawić?
Ciężko, bardzo ciężko. Trochę się nie da. Jestem już chyba skazany na jakieś takie włóczenie się. Ostatnie pół roku naprawdę było dużo cięższe niż w tej podróży, chociaż tutaj wszystko jest zapewnione, łóżko, jedzenie i ciepło.
Nie jest tak jak powinno być?
Nie wiem, czy nie jest tak, jak powinno być, ale po 3 latach, kiedy każdy dzień jest przygodą i zawsze jest coś do zrobienia, to teraz nie mogę się do końca odnaleźć. Te dni się zlewają, aura tutaj też jest taka średnia, jest szaro i ten smog.
Fot. archiwum prywatne
Kiedy kończyłem studia, to zrozumiałem, że poszedłem na nie z rozsądku.
Co to za studia?
Inżynieria środowiska na AGH. Powinienem teraz projektować wentylację i klimatyzację, ale nie wyszło... Już wtedy podróżowałem trochę po Europie i wymyśliłem, że jak się obronię i zanim zacznę pracować, to taką przygodę życia jeszcze przeżyję. Nie planowałem ile to będzie trwało i co dokładnie to będzie.
Wiedziałem na pewno, że chcę się dostać na Karaiby. Na YouTube zobaczyłem film, że można tam dopłynąć jachtostopem i wymyśliłem, że to zrobię. Nigdy wcześniej nie żeglowałem, więc było to dla mnie coś zupełnie nowego.
Takich widoków podróżnikowi brakuje najbardziej•Fot. archiwum prywtane
Jachtostopem pływa się w zamian za pomoc. Zostaje się członkiem załogi. Czasami przed wyruszeniem w rejs trzeba przygotować łódkę do niego, umyć ją itd. Sporo ludzi tak pływa.
Gdzie się rozpoczęła ta podróż?
Wyruszyłem autostopem z rodzinnego domu w Brzeszczach i dojechałem na Gibraltar. Tam postanowiłem zamienić autostop właśnie na jachtostop i dopłynąć na Karaiby.
Ambitne plany.
Przygoda życia. Miałem szczęście, jeśli chodzi o "złapanie" pierwszego jachtu. Kiedy wysiadłem z samochodu przed wejściem do mariny, to trochę się wahałem, bo nie wiedziałem jak zagdać do żeglarzy, ponieważ nigdy wcześniej nie pływałem na żadnym jachcie.
Przez chyba 5 minut stałem przed wejściem, nie mogłem się przemóc i wtedy odezwał się do mnie kapitan z Nowej Zelandii. Widział, że mam plecak i zapytał, czy jestem tutaj na jachtostopa i czy szukam łódki na Wyspy Kanaryjskie, powiedziałem, że tak i wtedy mnie zaprosił. Trochę później się obawiał, czy nie mam choroby morskiej, ale okazało się, że jego żona jest z Polski i stwierdzili, że zaryzykują.
Było wtedy trochę strachu?
Nie, bardziej taka adrenalina. Kapitan uczył mnie węzłów i wszystkiego tego, co potrzebuję wiedzieć do pełnienia wacht. Takich podstaw. Przez 6 dni i 6 nocy płynęliśmy na Lanzarote.
Później z Bułgarem popłynąłem na Gran Canaria i do Las Palmas. Tam się wszyscy zatrzymują przed rejsem przez Atlantyk i wtedy zrobiło się naprawdę ciężko, ponieważ było mnóstwo osób, które chciały podróżować tak jak ja. Zepsuła się także pogoda, cały czas lało, ale pomogli mi bezdomni, a później hiszpańscy studenci pozwolili mi mieszkać u nich do czasu, aż nie znajdę łódki.
Dlaczego musieli pomóc ci bezdomni?
Spałem na plaży i zaczęło lać. Oni po prostu zawołali nas, była tam jeszcze jedna dziewczyna, bo mieli stałą miejscówkę pod schodami. Przychodzili na noc, rozkładali się, a rano musieli zniknąć i dzięki temu nie mieli problemów z policją.
Marek Kramarczyk zaczynał od jachtostopu, ale później żeglowanie stało się jego pracą•Fot. archiwum prywatne
Po miesiącu spędzonym w Las Palmas wypłynąłem stamtąd.
To nie były wakacje?
Jest trochę pracy, są wachty, czasami coś się zepsuje i coś trzeba naprawiać, ale miałem też sporo czasu dla siebie. Na początku poświęcałem go na naukę żeglarstwa. Miałem też szczęście, ponieważ członkiem załogi na jednym z jachtów był instruktor żeglarstwa.
18 dni później, po tym jak opuściłeś Las Palmas, dotarłeś na Karaiby, tak?
Tak. I tam dopiero rozpoczęła się przygoda. Jacht, którym płynęliśmy przez Atlantyk, to był polski jacht, dlatego robiliśmy polską wigilię. Zaprosiłem na nią Michała, jachtostopowicza, którego poznałem wcześniej.
Zapytał mnie wtedy, czy mam jakieś plany, jeśli chodzi o pobyt na Karaibach, a ponieważ nie miałem żadnego pomysłu, to zaprosił mnie na swoją łódkę. Okazało się, że właściciele jachtu, którym on pokonał Atlantyk, wrócili do domu, do Szwecji i zostawili mu go pod opieką na kilka miesięcy.
Mogliśmy pływać gdzie chcieliśmy, a Szwedzi jeszcze za to płacili. Pokrywali koszty napraw, paliwa, wody, opłat imigracyjnych na każdej wysypie. Taki układ bardziej im się opłacał niż pozostawienie jachtu w marinie. To były dwa najlepsze miesiące mojego życia. Odkrywaliśmy ten raj.
Ludzie byli otwarci?
To zależy gdzie. Na francuskich wyspach zarówno żeglarze, jak i Polonia, która mieszka na Martynice, byli życzliwi, ale już miejscowi byli trochę mniej otwarci. Raz zdarzyło się też zresztą, że zasugerowali nam, iż jedno z miejsc nie jest odpowiednie dla białych turystów, ale to był naprawdę pojedynczy przypadek.
Natomiast na wszystkich innych wyspach byli świetni ludzie, którzy chętnie się dosiadali, czy to na szklaneczkę rumu czy cokolwiek innego. Takie otwarte osoby, miłe i uśmiechnięte, spotykałem zwłaszcza na Dominice.
Na St. Vincent, w zatoce gdzie kręcili Piratów z Karaibów, mieszka starszy człowiek, który jest znany wśród żeglarzy. On ma taki jakby polski bar, gdzie można się napić Żubrówki i Żołądkowej Gorzkiej. Z głośników leci Dżem, a na ścianach jest kolekcja polskich szalików. Nazywa się Tony, ale mówi o sobie Antek.
Fot. archiwum prywatne
Wziąłem w tę podróż 1000 dolarów i założyłem sobie, że nie wydam więcej niż 5 dolarów dziennie. Po 5 miesiącach zostało mi połowa tej kwoty. Kiedy skończyłem żeglować z Michałem, to przypadkiem trafiłem z innym kapitanem na Brytyjskie Wyspy Dziewicze i one są znane z tego, że tam jest restrykcyjny urząd imigracyjny. Uzgodniłem z kapitanem, że zostanę 2 tygodnie, ale zarezerwuję nocleg w hotelu. Zarezerwowałem, ale nigdy tam nie poszedłem, bo kosztowało to 100 dolarów za noc.
Zamiast tego pomagałem w restauracji w zamian za jedzenie i spanie. Po dwóch tygodniach stwierdziłem, że chcę zostać dłużej, więc poszedłem do urzędu. Pierwsze co zrobiła pani oficer, kiedy mnie zobaczyła, to zadzwoniła do hotelu, żeby sprawdzić, czy tam byłem. W momencie, w którym usłyszała, że nie, ja usłyszałem, że następnego dnia ma mnie tam nie być.
Wydałem wszystkie pieniądze, które miałem na bilety, na najbliższą wyspę. W kieszeni zostało mi 50 dolarów. Ta wyspa to była St. Marten i tam odkryłem, że da się pracować na jachtach za pieniądze, więc się odkułem. Wtedy też zacząłem myśleć o Pacyfiku.
Miałem już w głowie plan. Najpierw przypłynąłem na stopa do Europy i wróciłem do Polski. Przez kilka tygodni robiłem szkolenia żeglarskie. Kilka tygodni później byłem jednak znowu na Karaibach, ale tym razem szukałem pracy.
Fot. archiwum prywatne
Ponieważ w przypadku jachtostopu nie zawsze płyniesz tam, gdzie chcesz, przez półtora miesiąca tułałem się po wyspach, żeby trafić na St. Marten. Tam była taka duża baza czarterowa, gdzie można pracować, niekoniecznie będąc kapitanem, po prostu potrzebują dużo załogi i całkiem nieźle płacą, a nic się nie wydaje. Najpierw pracowałem dorywczo, licząc na to, że ktoś mnie zatrudni i się wprowadzę na jacht.
Znowu miałem szczęście, ponieważ stałą pracę dostałem u kapitana, którego poznałem podczas tej półtoramiesięcznej tułaczki. Powiedział, że jeżeli się sprawdzę, to zostanę na dłużej. Udało się i w efekcie na jego jachcie spędziłem 16 miesięcy. Z nim zaliczyłem też swój pierwszy i jedyny jak do tej pory sztorm. Dzięki temu mógł sprawdzić, jak sobie radzę w sytuacjach ekstremalnych. Poza tym polubiliśmy się, a to też jest istotne.
Jakie jest twoje najlepsze wspomnienie z tej podróży?
Na pewno cała podróż to coś wspaniałego, a zwłaszcza te miesiące, kiedy żeglowaliśmy z Michałem tam, gdzie chcieliśmy. Może to zabrzmi dziwnie, ale ten sztorm był też takim momentem. Nie chciałbym drugi raz czegoś takiego przeżyć, ponieważ człowiek czuje się strasznie mały... Cztery dni, 8-metrowe fale, 10-11 w skali Beauforta, szybko nabrałem respektu do natury i do żeglowania. Dodałbym do tego wszystkiego jeszcze nurkowanie w nocy z setką polujących rekinów.
Fot. archiwum prywatne
To nie są żarłacze białe, które mają 6 metrów, tylko maksymalnie 2-metrowe żarłacze szare, które nie atakują człowieka.
W takim razie, jaki jest najgorszy moment, który wspominasz?
Chyba to o czym już wspominałem. Las Palmas i 70 osób takich jak ja, które też szukają łódki. Tam też przecież spałem z bezdomnymi. Kiedy wyrzucili mnie z wyspy też nie było dobrze, a trzeci moment to poszukiwanie pracy. Ludzie chcieli, żebym z nimi pływał, ale nie chcieli mi płacić.
W podróżowaniu bardzo istotne są też poznawane smaki. Tak mi się wydaje... Co najciekawszego jadłeś?
To było chyba na Sardynii. Miejscowi zaprosili nas do siebie i podali ser Casu Marzu, który jest lokalnym specjałem. Ten ser je się z żywymi larwami, one pomagają w fermentacji. Małe robaczki skaczą na 15 cm.
Fot. archiwum prywatne
Lubię mieszać, dlatego też po trzech latach potrzebowałem trochę odpoczynku. W grudniu byłem w Maroko, żeby odpocząć na pustyni. Lubię zmienność.
A w Polsce czego ci najbardziej brakuje?
Świeżego powietrza, kolorów, słońca i przygód. To było coś świetnego. Teraz opowiadam o tych swoich przeżyciach podczas różnych spotkań, ale jeśli chodzi o coś stałego, to jeszcze trochę krążę. Oczywiście jest opcja, żeby powrócić na jachty, ponieważ w tej rzeczywistości nie mogę się trochę odnaleźć.
Czyli stała praca na razie jednak nie wchodzi w grę?
Jeżeli mi się oszczędności skończą to może jakiś etat? Chociaż naprawdę chcę się rozwijać jako podróżnik. Robienie zdjęć idzie mi całkiem nieźle, ale zaczynam się bawić w filmy i na pewno pojawi się jakaś książka.