"Tą muzyką podbijemy cały świat"! Tymański nagrał płytę zbyt radykalną dla Polski [wywiad]

Michał Jośko
"Free Energy"!, czyli pierwszy album zespołu MU, dowodzonego przez Tymona Tymańskiego, właśnie pojawił się na półkach sklepowych. To świetny pretekst do tego, aby porozmawiać o artystycznym ADHD, tworzeniu prawdziwej sztuki, zarabianiu pieniędzy oraz tym, jak powinien wyglądać pogrzeb człowieka, który naprawdę kocha Bałtyk.
Na tym krążku Tymon Tymański nie porusza spraw "biało-czerwonych" Fot. mat. prasowe
Jesteś w stanie policzyć wszystkie swoje zespoły, które były efektami artystycznego ADHD?

Miłość, Kury, Czan, NRD, Trupy... Na pewno ponad dwadzieścia, nieważne. Cóż, zawsze byłem osobą zarówno kreatywną, jak i chaotyczną.

Począwszy od lat 90. tworzyłem całe mnóstwo projektów i świetnie się przy tym bawiłem. Był idealizm, energia, pie***lnięcie, które – jak się wówczas wierzyło – mogły przenosić góry.

W XXI wieku trochę uspokoiłem tę radosną twórczość. Rzeczy takie, jak Tymon & The Transistors albo Tymański Yass Ensemble były realizowane z większym pomyślunkiem, na spokojniej.


Zawsze przewijało się wokół mnie całe morze artystów–przydupasów; z biegiem lat coraz młodszych, zacząłem grywać z moimi dotychczasowymi fanami. Wszystko zweryfikował czas i z owych ludzi został tylko Maciek Gałązka, mój przyjaciel, producent i od wielu lat prawa ręka w różnych projektach muzycznych.

Jakiś czas temu postanowiliśmy stworzyć MU, no i pierwsze efekty właśnie zobaczyły światło dzienne...
Zespół MU skupiony przed podbojem świataFot. mat. prasowe
To zespół, który okaże się twoją kolejną jednonocną przygodą, czy to poważny związek na lata?

Sądzę, że opcja numer dwa. Nareszcie znaleźliśmy odpowiednie osoby – Szymon Burnos, Michał Jan Ciesielski i Jacek Prościński to młodzi artyści, jakich szukałem całe lata. To nie jacyś tam po prostu świetni muzycy sesyjni, ale kolesie mający cechy prawdziwych liderów, wywodzący się z trójmiejskiej sceny okołojazzowej

Tutaj doprecyzuję: znalazł ich Maciek, bo to on jest bardziej na bieżąco z tym, co dzieje się w "młodej" muzyce, bywa w odpowiednich miejscach.

Ja nie prowadzę imprezowego trybu życia. Jestem domatorem, który siedzi albo z rodziną, albo w studiu. Nie szwendam się po knajpach, tylko medytuję, ćwiczę tai chi oraz karate.

Postanowiłeś zostać wampirem, który wyssie trochę młodzieńczej energii?

Koledzy z zespołu to osoby, które wychowywały się na mojej muzyce. Słuchali Kur i Miłości, to właśnie artyści tacy jak ja byli dla nich mentorami. Jednak w pewnym momencie owi mentorzy zaczęli ich nudzić, pojawił się głód tworzenia nowej jakości. I zajebiście mi się to podoba!

Jestem kolesiem po pięćdziesiątce, a tacy jak ja rzadko tworzą nowe projekty muzyczne. Wolą raczej żyć przeszłością, trzymać się tego, co już było. Tak jest bezpieczniej.

Postanowiłem to zmienić w dniu, w którym uświadomiłem sobie, że przez ostatnie 15 lat przypominałem Joe Strummera z czasów zespołu The Mescaleros – niby robił rzeczy fajne, lecz nie tak wybitne, co w czasach The Clash.
Maciej Gałązka, czyli prawa ręka TymonaFot. mat. prasowe
Jednak utwory z debiutanckiej płyty MU nie są świeżynkami, prawda?

Rzeczywiście, to numery, które napisałem dla "Tranzystorów", jednak okazały się zbyt wyszukane dla tamtego zespołu. Wiesz, zbyt mało mięsistego rocka, a za dużo jazzu, elektroniki i zwiewnego post rocka.

Zebrało się ich z piętnaście, a wiedziałem, że są zbyt dobre, żeby się zmarnowały. Tak więc gdy znalazłem świetną ekipę, postanowiłem je nagrać. Czy straciły cokolwiek na świeżości? Nie.

Opowiadasz w nich o postaciach takich, jak John Lennon, Nicola Tesla albo Eric Dolphy. Sycisz się przeszłością, a nie teraźniejszością...

Tak, bo są to utwory uniwersalne, które mają być ponadczasowe, atrakcyjne dla przyszłych pokoleń. Taka wiadomość w butelce.

Dlatego właśnie płyta jest zaśpiewana po angielsku – to język znacznie lepszy, jeżeli chce się mówić o pewnych rzeczach w sposób mniej dosłowny, uniwersalny. Gdy komentuję rzeczywistość, śpiewając kawałki mocne w przekazie, sowizdrzalskie, wtedy wolę drzeć ryja po polsku.
Michał Jan Ciesielski (Quantum Trio, Inner Out)Fot. mat. prasowe

Zamierzasz jeszcze tak się wydrzeć, czy już ci się nie chce?

Pewnie, że mi się chce! Już pracuję przy projekcie Paszkwile, w którym wracam do komentowania naszej rzeczywistości, mówienia o tematach boleśnie antypolskich.

We wrześniu powinien pojawić się minialbum, na którym usłyszysz np. kawałek "PiS-lam Über Alles" i śpiewaną falsetem opowieść o bliźniakach Lechu i Jarku.

Całe mnóstwo protest songów, opowiadających o Prawie i Sprawiedliwości, żałośnie słabej opozycji, trzydziestu latach niby-wolności, całym tym polskim gównie...

Na razie skupiam się na zespole MU, w ramach którego nie chcę ograniczać się do polskiego podwórka. Nie są to piosenki napisane tak, aby były strawne dla naszych rozgłośni radiowych; lekkie, ładne i przyjemne. Koniec z tym!

Jesteś kolejnym Polakiem, który snuje plany kariery globalnej?

Dokładnie tak, bo wiem, że te kawałki są światowe, brzmią jak Nowy Jork. Możemy przy ich pomocy bez żadnych kompleksów rywalizować z artystami zachodnimi. Nie tylko z zespołami typu Wilco, ale nawet z zajebistymi raperami, takimi jak Kendrick Lamar.

OK, nie gramy hip-hopu, ale mechanizm jest dokładnie taki sam: Lamar udowodnił, że nawet rzeczy, które są bezkompromisowe, artystycznie radykalne, mogą się rewelacyjnie sprzedawać. Tak więc pozostaje działać i czekać, aż świat nas zauważy.
Szymon Burnos (Algorytm, Tomasz Chyła Quintet)Fot. mat. prasowe

Wiara w to, że prawdziwy artyzm może przynosić prawdziwe pieniądze nie jest lekko naiwna?

Od dawna jestem rozdarty między sztuką a rozrywką, ale nie uważam tego za dramat. Przecież wielu genialnych twórców – że wspomnę tylko The Beatles i The Doors – potrafiło łączyć te światy.

Dziś, jako ów facet po pięćdziesiątce, stwierdziłem, że skupię się znacznie mocniej na tworzeniu prawdziwej sztuki, taki przekaz starzejącego się inteligenta, który urzeknie świat, choć uważa, że ten świat zapi***ala zbyt szybko.

Ludzkość zasuwa dziś na komunikatorach internetowych, Instagramach, Second Life'ach, wszystko pędzi, jest powierzchowne. Coraz mniej emocji, seksu, odczuwania życia, powolnego zdobywania mądrości życiowej i uczenia się na własnych błędach.

Jestem kolesiem, który wie, że za sobą ma już więcej życia, niż go zostało. Nie chcę już oszukiwać ludzi, nie chcę mówić do młodych fanek – osób stłamszonych, szukających wzorców – "dam ci trochę swojej charyzmy, a ty się ze mną prześpij".

Poza sceną staję się przezroczysty znikam, umieram. Ale to umieranie jest bardzo przyjemne – przecież wszyscy artyści, których naprawdę kocham, już nie żyją. To właśnie dzięki temu są dla mnie bardziej żywi; mam z nimi świetny kontakt, prowadzę świetne dialogi.
Jacek Prościński (Reni Jusis, Lasy)Fot. mat. prasowe
Zaliczyłeś okres, w którym byłeś postacią mainstreamową, panem z telewizji. Z dzisiejszej perspektywy uważasz to za błąd?

Cóż, na dłuższą metę to nie wyszło... Teraz wiem, że to nie moja bajka, ale wtedy uznałem, że warto spróbować.

Kilkanaście lat temu doszedłem do punktu, w którym poczułem jakieś prowincjonalne kompleksy. Zorientowałem się, że mam na koncie mnóstwo płyt i naprawdę wielki "hype", a jednak cały ten fejm nie przekłada się na kwestie finansowe.

To częsty scenariusz, przecież takie właśnie problemy dotyczyły albo dotyczą całego mnóstwa polskich wykonawców; Roberta Brylewskiego, Marcina Świetlickiego albo Grabaża – można wymieniać tak naprawdę długo.

Świetne osobowości, które postawiły na zbyt dużą dawkę artyzmu i bezkompromisowości, jednocześnie uprawiając zbyt mało autukastracji, która sprzedaje się rewelacyjnie.

Wykonałem więc kroki, które miały być zadośćuczynieniem za całe te lata działalności "harcerskiej", poszedłem ostro w media. Działałem i w telewizyjnej "Jedynce", i w radiu, jurorowałem w polsatowskim "Must Be the Music. Tylko muzyka", wziąłem też udział w programie "Azja Ekspress".

Dzięki temu zarobiłem na dom, na wyposażenie studia nagraniowego i...

Poważne granie, uśmiechnięte twarzeFot. mat. prasowe
... uznałeś, że możesz uciekać z powrotem do Gdańska, o którym dziś śpiewasz sentymentalnie na płycie MU?

Tak. Zaznaczmy: nie będę w tym miejscu narzekał na Warszawę, naprawdę ją lubię. Tyle, że dziś traktuję ją jako odległą kochankę, którą odwiedzasz od czasu do czasu, a gdy zostaniesz zaspokojony, nad ranem wymykasz się i wracasz do domu.

Jestem facetem znad Bałtyku. Tam się urodziłem i tam zdechnę. Jakiś czas temu wydałem już nawet takie polecenie swoim dzieciom: gdy umrę, mają wykraść moje prochy i wysypać je do morza.

Chcę, żeby wynajęły w tym celu łódkę, wzięły na pokład bukłak wina i boomboksa, z którego będzie leciała świetna muzyka – Coltrane, The Beatles albo Marley. Zero płaczu, tylko radość, że ojciec nareszcie połączył się z absolutem, o którym zawsze tak marzył.

Materiał powstał w ramach cyklu "Piątki z Nową Muzyką", organizowanego w warszawskim Studiu U22
(www.studio-u22.com)

Płyta "Free Energy"! jest dostępna w sklepach od 26 kwietnia – polecamy.