21 dni czekania na wizytę u specjalisty? Lekarz brutalnie o tym, dlaczego obietnice opozycji nie mogą się udać

Anna Dryjańska
Maksymalnie 30 dni czekania na wizytę u specjalisty, a jeśli się nie uda, wizyta prywatna finansowana przez NFZ - takie hasło głosi Wiosna Roberta Biedronia. Z kolei Koalicja Europejska, która początkowo krytykowała ten postulat jako populistyczny, poszła jeszcze dalej i sama obiecuje wizytę u specjalisty w ciągu 21 dni. – Próbują leczyć objawy, a nie przyczynę – mówi w rozmowie z naTemat Jakub Kosikowski, lekarz z Lublina, były przewodniczący Porozumienia Rezydentów OZZL.
Zaledwie 30 lub 21 dni czekania na wizytę u specjalisty? Lekarz komentuje obietnice polityków Wiosny i Koalicji Europejskiej. fot. Tomasz Fritz / Agencja Gazeta
Anna Dryjańska: Maksymalnie 30 lub nawet tylko 21 dni czekania na wizytę u lekarza
specjalisty – czy to możliwe?


Jakub Kosikowski: To obietnice wyborcze, których nie da się spełnić bez głębokiej
reformy. Cieszę się, że politycy dostrzegają zły stan służby zdrowia, ale próbują leczyć
objawy, a nie przyczynę. Chcą coś naprawić, ale nie wiedzą co, gdzie i jak.

Dlaczego pana zdaniem to się nie uda?

Jest wiele powodów, podam pierwszy z brzegu: ponad 30 dni na konsultację u specjalisty już teraz się czeka w niektórych specjalizacjach w sektorze prywatnym. Chodzi o takie
dziedziny jak endokrynologia, reumatologia, dziecięca kardiologia lub neurologia.


Oczywiście to zależy od regionu kraju, ale trudno oczekiwać, by pacjent ze Szczecina jechał na wizytę u specjalisty do Lublina. W większości przypadków chodzi o cykl leczenia, a nie
jedną wizytę.

Ale to nie jest jedyna przeszkoda.

Co jeszcze sprawia, że to niemożliwe?

Koszty. NFZ nie udźwignąłby finansowo opłacania wizyt pacjentów, którzy muszą czekać na
wizytę u specjalisty dłużej niż 30 czy 21 dni. Budżet NFZ nie jest workiem bez dna.

Ale nawet gdyby te pieniądze były, to nie przeskoczymy podstawowego problemu: nie mamy wystarczającej liczby lekarzy specjalistów. Ani hasła Wiosny, ani Koalicji Europejskiej, nie rozwiążą tego problemu, bo to efekt kilkudziesięciu lat zaniedbań.

To może w takim razie uda się chociaż z kolejnym pomysłem Koalicji Europejskiej, by pacjent czekał na pomoc na SOR do godziny?

Niewykonalne. Wie pani, kto trafia na SOR? Nie tylko ludzie, którzy znajdują się w stanie
zagrożenia zdrowia lub życia, ale np. osoby, które od kilku dni czują pieczenie przy
oddawaniu moczu, lub od jakiegoś czasu boli je ręka, a do ortopedy wizyta za pół roku.

Z moich i kolegów obserwacji wynika, że ponad połowa osób, które trafiają na SOR, nie
powinna tam trafić. Tylko do rodzinnego, nocnej pomocy lekarskiej, albo specjalisty w
poradni. Może nie mogą się doczekać na wizytę u lekarza specjalisty?

Oczywiście. To system naczyń połączonych. SOR rozładowuje niedostatki systemu.
Spędzisz tam dzień, ale masz badania, konsultację specjalisty i diagnozę.

Rozumiem pacjentów, którzy nie chcą czekać miesiącami, gdy im coś dolega, boją się o swoje zdrowie, więc idą na SOR. Tyle, że nie możemy obiecywać im godziny czekania, bo często dłużej trwa zrobienie badań, bez których nie można postawić diagnozy.

Gdyby miał pan taką możliwość, jakie trzy zmiany wprowadziłby pan w służbie zdrowia, by poprawić sytuację pacjentów?

Po pierwsze wprowadziłbym obowiązkowe, konkurencyjne ubezpieczenia wobec NFZ.
Konkurencja ubezpieczycieli poprawiłaby wydajność systemu i jego finansowanie.

Po drugie – i co związane z pierwszym – urealniłbym wyceny procedur medycznych i jasno
powiedział, co jest refundowane, a co nie. NFZ płaci na przykład za kosmetyczne operacje
żylaków. Potem brakuje pieniędzy na ratowanie zdrowia i życia. Więc trzeba jasno
powiedzieć: w ramach ubezpieczenia należy się to i to, za resztę trzeba dopłacić.

I wreszcie po trzecie stworzyłbym centralną bazę badań, tak by szpital A miał dostęp do
wyników badań pacjenta, który leczył się w placówkach B, C i D. Dublowanie badań to jeden
z powodów, dla których rosną kolejki, a pieniądze NFZ kończą się szybciej, niż powinny.