O włos od spektakularnej klęski. Tak biliśmy Gitarowy Rekord Guinnessa na Rynku we Wrocławiu

Kamil Rakosza
W piosence "Tomorrow Never Knows" John Lennon powtarzał za Tybetańską Księgą Umarłych: "wyłącz umysł, odpręż się i płyń ze strumieniem". Właśnie tak się czułem, płynąc z dźwiękiem tysięcy gitar, z którymi, w tej samej chwili, grałem "Hey Joe" Jimiego Hendrixa na wrocławskim rynku.
Bicie Gitarowego Rekordu Guinnessa to niesamowite przeżycie. Fot. Grzegorz Rajter
15:20. Potrzebowaliśmy 7412 gitar. Dlatego, kiedy na kilkadziesiąt minut przed oficjalną próbą bicia rekordu usłyszałem z głośników, że jak na razie zarejestrowało się 6000 gitarzystów, witki mi nieco opadły.

Chwilę wcześniej pokręciliśmy się po zaułkach wrocławskich sukiennic. Na wystawionych przed knajpy ogródkach piwnych, murkach i parapetach siedzieli gitarzyści, którzy wykorzystywali ostatnie chwile przed próbą bicia rekordu na dostrojenie swoich gitar lub luźne jam session w towarzystwie innych muzyków. My też zaczęliśmy się stroić. Nie wiem, jak to wygląda w pozostałe 364 dni w roku, ale 1 maja Wrocław zdecydowanie był miastem gitary. Potwierdzało się zatem to, co napisano na plakacie, zachęcającym do wzięcia udziału w imprezie. Nawet starsi Romowie, ubrani tak, jakby nieprzerwanie grali na swoich gitarach i akordeonach od lat 50. XX. wieku, mimowolnie stawali się częścią lekko wykolejonej, muzycznej rodziny.


15:30. Mieliśmy jeszcze trochę czasu do grania, dlatego poszliśmy przepłukać gardła. Przed wejściem do pubu spotkaliśmy dwóch weteranów Gitarowego Rekordu Guinnessa – Ryśka i Żabę – których poznaliśmy wcześniej w hotelu. To właśnie ludzie, poza wszechobecną muzyką, tworzą klimat tego ogromnego, wrocławskiego pikniku.

Ich różnorodność powalała – hipisi, metalowcy, klasyczni rockowcy, punki czy indie rockowcy – powiedz nazwę jakiejś odmiany rocka, a na pewno znalazłbyś jej przedstawiciela, lub w najgorszym przypadku fana, na Rynku we Wrocławiu. Gdzie już za kilkadziesiąt minut miało okazać się, czy poprzedni rekord – 7411 gitar – zostanie pobity.
Na biciu Gitarowego Rekordu Guinnessa mogliśmy spotkać cały przekrój osobowy młodych gitarzystów.Fot. Grzegorz Rajter
Próba mocy
15:45. Pierwsze odegranie "Hey Joe" z tysiącami innych gitarzystów, na razie na próbę, było niezwykłym doświadczeniem. Stawałeś się częścią jednej olbrzymiej, idealnie nastrojonej gitary (no może nie do końca, ale to w końcu blues, słonko) i czułeś moc, która rozchodziła się od palców na gryfie na resztę ciała. Zupełnie tak, jakby nad twoją głową unosił się duch Jimiego Hendrixa, zwabiony dźwiękami swojego przeboju.

Magia tej chwili nie wystarczyła jednak, bym przestał drżeć z nerwów. Do osób prowadzących imprezę nie docierały zaktualizowane informacje odnośnie liczby gitarzystów, którzy zarejestrowali się do próby bicia rekordu. Pamiętałem o 6000, a w takim wypadku bliżej było nam do pobitych garów niż ustanowienia nowego Gitarowego Rekordu Guinnessa.

Tymczasem dochodziła godzina 16:00 – czas oficjalnej próby.
Odpięte basówki i gitarowy wygryw
16:00. Przesuwasz palec z trzeciego progu na piąty, na drugiej strunie. Potem z czwartego na drugi, na trzeciej. Razem z tobą, w tym samym momencie, robią to tysiące innych grajków. Na swoich pięknie zdobionych akustykach, zdezelowanych klasykach, oklejonych nazwami zespołów rockowych, a nawet niepodłączonych do prądu elektrycznych gitarach basowych.

W tym roku do wspólnego bicia rekordu Guinnessa oraz złożenia hołdu jednemu z największych gitarzystów wszech czasów przyłączyli się wspaniali artyści. Leszek Możdżer, Leszek Cichoński (od lat dyrygent tej kolorowej orkiestry), Sebastian Riedel, muzycy zespołu Slade, Jussi "Amen" Sydänmaa z zespołu Lordi, Stan Skibby – to tylko niektórzy z tych, którzy pojawili się na scenie we Wrocławiu.

Gramy z nimi. Lewa ręka, która przesuwa się po gryfie, mocno daje o sobie znać, ale nie ma czasu na użalanie się nad sobą – rekord musi paść. Dajemy z siebie wszystko. Po kilku minutach i specjalnej, nadprogramowej zwrotce, w której legendarny Joe daruje życie niewiernej ukochanej, unosimy gitary do góry. Uwierzcie, że kiedy spoglądałem na ekran, na którym liczba gitarzystów rosła jak "oklaskometr" z programu "Od przedszkola do Opola", modliłem się o pomyślność do czarnoskórego boga sześciu strun. I udało się. Wynik: 7423 gitary – ledwie 12 osób lub, jak kto woli, 72 struny więcej niż przy poprzednim rekordzie.

Wspólnie z tysiącami innych muzyków zostaliśmy rekordzistami Guinnessa. Nie przestanę się tym chwalić przynajmniej do czasu kolejnej edycji wrocławskiej imprezy. Tegoroczne bicie Gitarowego Rekordu Guinnessa miało jednak jeszcze jeden, dodatkowy wymiar. Odbyło się w roku, w którym przypada 50. rocznica festiwalu Woodstock, który na dobre zmienił muzyczny krajobraz świata.

Niepewna współczesność może zdmuchnąć jubileuszowy Woodstock, którego organizatorzy oficjalnie przyznają, że festiwal ma ogromne problemy finansowe i może się nie odbyć. To cholernie przykra wiadomość.

Dlatego, na otarcie łez, dobrze wiedzieć, że w naszym zakątku świata co roku zbiera się kilka tysięcy osób, nadal trwających w głównych ideałach Woodstocku 1969: miłości, pokoju i muzyce, którymi chętnie dzielą się, tworząc unikatowy klimat majówki z Gitarowym Rekordem Guinnessa.