"Film musi zarobić czterokrotność budżetu". Oto Polka, która szturmem zdobywa branżę filmową
Przypomnijcie sobie, o czym marzyliście, mając 14 lat. A teraz dołóżcie do tego wspomnienie tego, ile wysiłku włożyliście w realizację tamtych celów. Boli? Cóż, nie wszyscy od najmłodszych lat są tak pracowici jak Julia Gniadecka – młoda Polka z Gdyni, która szturmem zdobywa branżę filmową. W rozmowie z naTemat Julia m.in. wyjaśniła nam, dlaczego "Avengersi" musieli zarobić ponad miliard dolarów, żeby wyjść na zero.
Zapytaliśmy Julii czy, mimo osiągnięcia sukcesu w branży filmowej, nie czuje straty nastoletniej beztroski oraz o to, czy polski świat filmu przyjąłby ją z otwartymi ramionami, gdyby nie zagraniczne studia i kursy.
Młoda gdynianka jest absolwentką prestiżowego programu MFA Peter Stark Producing Program na USC School of Cinematic Arts w Kalifornii.•Fot. Piotr Jaxa
Zaczęłam szukać w internecie wakacyjnych kursów filmowych. Ten pierwszy obóz, na którym byłam w wieku 16 lat, odbywał się w Londynie. Tam uczyliśmy się kręcić filmy na 16 mm kamerze Arriflex z lat 60. To było dla mnie pierwsze doświadczenie z przełożeniem fotografii na obraz ruchomy.
Ten pierwszy film, trochę infantylnie zatytułowany (śmiech), to "Pink Dreams. W całej swojej dziecinności opowiadał o tym, że wszyscy mamy marzenia i trzeba obchodzić się z nimi delikatnie, by nie pozwolić im pęknąć.
Teraz masz 28 lat, na pewno zdążyłaś poznać wielu ludzi podzielających twoją pasję. Czy w przeszłości środowisko rówieśników również łapało zajawkę na pracę z obrazem?
W gronie znajomych raczej nikt nie miał podobnych pomysłów – sama w to brnęłam. Najpierw chodziłam na studium fotograficzne na Politechnice Gdańskiej, gdzie rozwijałam swoją wrażliwość wizualną.
Natomiast pierwsze, poważne zetknięcie ze środowiskiem filmowym miało miejsce, kiedy skończyłam 18 lat. Wtedy po raz pierwszy byłam na parotygodniowym stażu w Studiu Filmowym Zebra w Warszawie. Miałam wielkie szczęście skontaktować się ze, świętej pamięci już, Jackiem Moczydłowskim, producentem i współzałożycielem studia, który zaprosił mnie na wakacyjny staż.
Fot. Piotr Jaxa
Zdecydowanie nie. Dla mnie wczesne ukierunkowanie nie konfliktowało z niczym. Jak już, obranie sobie celu nadawało mi poczucie, że wiem do czego dążę i ułatwiało podejmowanie decyzji.
Jesteś absolwentką prestiżowego programu MFA Peter Stark Producing Program na USC School of Cinematic Arts. Miałaś tam okazję pracować z Markiem Johnsonem, producentem "Opowieści z Narnii" – filmu, od którego zaczęła się twoja pasja. Spełnienie marzeń?
Wejście we współpracę z Markiem Johnsonem było dla mnie fantastyczną klamrą, która połączyła marzenie 14-latki z moją dzisiejszą pracą. Na drugim roku studiów dostaliśmy listę 24 mentorów i każdy z nas miał okazję wybrać swoje typy. Wielu osobom z mojego roku nie udało się dostać pod skrzydła tych osób, które wybrali, dlatego tym bardziej doceniam to, że dostałam tę szansę.
Dodatkowo Mark Johnson wyróżnia się na tle innych ludzi Hollywood. Jest bardzo ludzki w obyciu i ma w sobie prawdziwą klasę. Ponadto nie ma problemu z tym, aby zapytać innych o zdanie. Zdarza się, że wyśle ci scenariusz, z prośbą o opinię.
Co jeszcze dały ci studia w Stanach?
W ramach zajęć na studiach na USC tworzyliśmy np. filmy krótkometrażowe. Powiem jednak szczerze, że to, co najbardziej mnie wciągnęło w ostatnich latach, to scenariusz. I też niekoniecznie w kontekście bycia scenarzystą.
Choć napisałam scenariusz filmu pełnometrażowego, celem tego przedsięwzięcia było zrozumienie procesu, przez który przechodzi scenarzysta. Taka świadomość procesu twórczego producentowi jest niezbędna.
Fot. Piotr Jaxa
Zagraniczne kursy to przede wszystkim ludzie, których na nich poznajesz. To oni będą stanowić twoją sieć kontaktów, to z nimi pracować będziesz przez następne lata. Ale na koniec dnia liczy się przede wszystkim twój własny gust, świadomość tego co się lubi, co chciałoby się tworzyć. A to wyrobić sobie można bez szkoły.
Nie tylko oglądając filmy, ale przede wszystkim, czytając scenariusze. A te są teraz tak łatwo dostępne online.
Jak na polskim polu odnajdują się tacy młodzi ludzie filmu jak ty? Czy rynek daje szansę?
To oczywiście zależne jest od tego w jakiej roli chce się zaistnieć. Ważne, żeby mieć świadomość tego co nas interesuje, co możemy w branży od siebie wnieść i pokornie w tym kierunku brnąć. Pierwsza praca, którą podjęłam w celu zdobycia doświadczenia na planie, była de facto darmowym stażem. Ale przekułam ją dość szybko w pełen, płatny etat.
Co zajmuje cię na bieżąco?
Z rzeczy, które obecnie rozwijam, najbardziej bieżący jest dla mnie temat serialu stworzonego przez Milenę Korolczuk – polską scenarzystkę, mieszkającą w Stanach Zjednoczonych. Milena zaprosiła mnie do współpracy przy tej historii. Proces, w którym tworzysz cały świat na nowo, jest dla mnie napędzający. I choć serial dzieje się w Polsce, nie boimy się zaangażować do niego amerykańskich partnerów.
Fot. Piotr Jaxa
Weźmy przykład "Avengers: Koniec gry", gdzie raportowany budżet wynosi 356 mln dolarów. Przyjmuje się, że drugie tyle wydaje się na marketing i promocję filmu. Z kin studio dostaje średnio 50 proc. przychodów, przy czym takie studio jak Disney/Marvel spokojnie może negocjować wyższy procent. Średnio przyjmuje się jednak, że to 50 proc. Stąd też, w przybliżeniu, studio musi zarobić czterokrotność budżetu, żeby wyjść na zero.
W tym roku pojedziesz na festiwal filmowy w Cannes. Z czym?
Do Francji jadę wraz z producentem, z którym obecnie współpracuję. Wspólnie działamy przy produkcjach międzynarodowych, stąd też obecność w Cannes jest obowiązkowa. Będę też równolegle promować dwa własne projekty – w tym serialu, który rozwijamy wspólnie z Mileną.