"Biznes i polityka zawsze szkodziły artystom". Mazolewski i Porter, czyli atak muzycznych samców alfa [wywiad]

Michał Jośko
Pochodzący z Gdańska 43-letni jazzman oraz starszy o 26 wiosen brytyjski rockman, osiadły na polskiej ziemi – czy taki duet może nadawać na wspólnych falach? Na półki sklepowe trafia właśnie "Philosophia", pierwszy album duetu Mazolewski/Porter, a my bierzemy artystów w krzyżowy ogień pytań.
John Porter (z lewej) i Wojciech Mazolewski, czyli bracia, którzy odnaleźli się po latach Fot. mat. prasowe/ Agora
Kto tutaj jest liderem, samcem alfa?

J. P.: Wojtek jest samcem alfa w pełnym tego słowa znaczeniu, ja również należę do takich właśnie osób – zdecydowanych, wiedzących, czego chcą. A jednak działamy w sposób, który można nazwać demokratycznym.

Każdy robi to, co potrafi najlepiej, a drugi szanuje to i... w ten sposób mamy najzdrowszy z możliwych układów. Uzupełniamy się.

W. M.: Pełna zgoda. John to mocny i mądry facet. Wykorzystujemy kreatywnie swoje moce.

Gdy dwie silne osobowości – dwa reaktory twórcze – potrafią współdziałać, robi się bardzo ciekawie i powstaje bardzo dużo dobrej muzyki oraz energii.


Wystarczy tylko pamiętać, że jesteśmy jedną drużyną. Przecież Lewandowski czy Piątek nie strzelają bramek sami. Muszą dostać piłkę od kogoś, kto nadaje z nimi na tych samych falach i z kim dotarli się na mnóstwie treningów.

J. P.: Dobrze powiedziane. To wszystko jest kwestią dojrzałości i odpowiedniego porozumienia.
Mówimy tu o porozumieniu ponad podziałami pokoleniowymi. Pochodzicie z roczników 1950 i 1976; gdy John przenosił się z Walii do Polski, Wojtek dopiero przychodził na świat. Różnice metrykalne wpływają na wasze definicje dojrzałości?

J. P.: Pamiętaj, że jesteśmy artystami. Tak więc ważne jest wyłącznie to, żeby dojrzała była nasza muzyka, a nie my sami. Artyści nigdy nie dorastają, na zawsze pozostają chłopcami (śmiech).

W. M.: Kwestie metrykalne nie grają tutaj żadnej roli. Pamiętam nasz pierwszy wspólny utwór, "Polish Girl", który zrobiliśmy na płytę "Chaos Pełen Idei". W kwestiach artystycznych zrozumieliśmy się tak świetnie, że od razu postanowiliśmy przenieść znajomość na płaszczyznę prywatną.

Stwierdziliśmy: dobra, pospotykajmy się w domu, nie w studiu. Od początku wszystko toczyło się tak, jakbyśmy byli starymi kumplami, znającymi się od roku 1678. Wydawało mi się, jakbym spotkał brata, który do tego kocha tę samą zabawkę, co ja – gitarę.

J. P. Pamiętajmy, że muzyka jest czymś poza czasem, metryki nie są istotne. Całe życie świetnie grało mi się z wieloma artystami, którzy byli zarówno znacznie starsi, jak i młodsi ode mnie.

Skoro o tym mowa: rocka i bluesa – czyli specjalizacji Johna – można znaleźć na waszej płycie całe mnóstwo. Natomiast jazzu jest tam jak na lekarstwo.

J. P.: Rzeczywiście, nie odszedłem daleko od tego, co robiłem do tej pory. Wojtek zaszalał znacznie bardziej.

W. M.: Tak, ale to wciąż prawdziwy ja, niczego nie zrobiłem na siłę. Wiesz, jazzmani i tak będą mówić, że nie jestem prawdziwym jazzmanem, a rockmani, że nie jestem stuprocentowym rockmanem. Mam się tym przejmować?

Robię po prostu muzykę taką, jaką chcę. Tym razem kręciło mnie pójście w stronę gitarowych brzmień, które kocham od zawsze. Przecież zaczynałem od punk rocka, od dziecka gram na gitarze, zawsze inspirowałem się latami 70. i wykonawcami takimi jak Led Zeppelin albo Hendrix, którzy podczas koncertów pokazywali, że w rocku można improwizować równie mocno, co w jazzie.

Czasami wydaje mi się, że w poprzednim wcieleniu przesadziłem na jakiejś rokendrolowej imprezie w roku 1975, co skończyło się śmiercią i... wróciłem na świat rok później (śmiech).
Fot. Jacek Poremba
Nie powiesz mi chyba, że w trakcie prac nad płytą w ogóle nie kusiło cię dorzucenie garści jazzowych smaczków...

W. M.: Początkowo to raczej John kusił, żeby na krążku wykorzystać więcej mojego "jazzmaństwa", ja nie miałem na to ochoty. Później obaj uznaliśmy, że byłoby to bez sensu.

Mieliśmy mnóstwo czasu na właściwe ułożenie całości: nad tymi dźwiękami pracowaliśmy trzy lata, nagraliśmy jakieś czterdzieści utworów, spędziliśmy naprawdę dużo czasu na próbach.

Krok po kroku coraz lepiej pojmowaliśmy, że chcemy stworzyć coś głębokiego, szorstkiego i surowego; wręcz prostego w dobrym tego słowa znaczeniu.

Już sam Miles Davies mawiał, że sztuką jest tworzenie wielkich rzeczy poprzez wyjmowanie, a nie dokładanie dźwięków; że gdy dodajesz zbyt dużo elementów, to znaczy, że zrobiłeś coś nie tak i chcesz to czymś przykryć.
J. P.: Bo w muzyce to, czego się nie zagrało, jest ważniejsze od tego, co się zagrało. Czuliśmy, że gdybyśmy do tych utworów dorzucili jakieś popisy wirtuozerskie, złożone improwizacje, dęciaki i bogate aranżacje na smyczki, byłoby to tylko niepotrzebnym szpanowaniem.

Opowiadając o waszej płycie jesteście tak podekscytowani, że śmiem zakładać, iż duet Mazolewski/Porter nie jest projektem jednorazowym. Mylę się?

J. P.: Jest tak fajnie, że byłoby szkoda nie pociągnąć tego dalej. Ale pamiętajmy, że w życiu nie ma żadnych pewników. Pozostaje nadzieja, że znajdziemy czas, żeby działać dalej wspólnie. Bo chęci i nowych pomysłów akurat nie brakuje.

Mamy całe mnóstwo niewydanego jeszcze repertuaru, a każde nasze spotkanie skutkuje nowymi pomysłami na kolejne piosenki. Mamy na siebie dobry, inspirujący wpływ.

Wiesz, że w momencie, gdy wchodziliśmy do studia, jakieś 80 procent utworów nie miało jeszcze tekstów? Wszystko powstawało na bieżąco, samo z siebie, naprawdę lekko.

W. M.: Ja też wierzę, że ciąg dalszy nastąpi, chociaż jak powiedział John – w życiu na nic nie ma stuprocentowych gwarancji. Tak więc żyjmy po prostu chwilą. Początek projektu był spontaniczny, nie snuliśmy dalekosiężnych planów, nie kalkulowaliśmy i nie zamierzamy tego robić teraz.
Fot. Jacek Poremba
A czy choć przez moment kalkulowaliście, do kogo traficie piosenkami z tego krążka?

J. P.: O takich rzeczach nie myślę nigdy! Nagrywam to, na co mam ochotę, a o resztę niech martwi się menedżerka. Dostaje muzykę i niech zatroszczy się o to, żeby znaleźć ludzi chcących mnie słuchać, no bo przecież muszę z czegoś żyć (śmiech).

A poważniej: w żadnym wypadku nie chodziło tu o jakiekolwiek kalkulacje, Mazolewski/Porter nie miał być skokiem na kasę. Zrobiliśmy coś, czego chcieliśmy i totalnie nie wiemy, czy to się sprzeda.

Jaki jest nasz target? Nie mam pojęcia. Ale myślenie o takich rzeczach jest przecież ślepą uliczką. Nie chcę być jak taki, powiedzmy, Sławomir.

Ten koleś nie jest przecież jakimś głupim prostakiem. To łebski gość, który po prostu zaczął kalkulować, co w tym kraju może stać się naprawdę opłacalne i z premedytacją zaczął grać taką właśnie muzykę.

OK, okazało się, że trafił w dziesiątkę, bo znalazło się naprawdę wielu ludzi wystarczająco głupich, aby kupować jego twórczość. Ale dla mnie to, ku...wa, koszmar!

W. M.: Muzyk to zawód z powołania. Biznes i polityka zawsze szkodziły artystom. Trzymamy się od tego z daleka. Wierzę w muzykę i to, że jest w stanie obronić się sama.
Fot. Jacek Poremba
Choć na albumie są momenty lżejsze, wręcz taneczno-festiwalowe, to jednak zdecydowaną większość stanowią utwory, które najlepiej sprawdziłyby się w brudnym, zadymionym klubie. No a pod sceną smutne dziewczęta w czarnych sukienkach, sączące whisky...

W. M.: Na szczęście znamy jeszcze parę lokali, w których zakaz palenia nie jest respektowany, tak więc sam widzisz, że może dla naszej muzyki jest jeszcze jakaś nadzieja (śmiech).

J. P.: Ja wierzę w to, że te dźwięki spodobają się owym dziewczynom tak bardzo, że zaczną kupować whisky również nam (śmiech).