Próbowałam żyć według "mądrych poradników", żeby być bardziej ogarnięta. Poniosłam spektakularną klęskę

Ola Gersz
Chciałam się ogarnąć. Przestać być życiową porażką. Być okazem zdrowia i wzorem życiowej harmonii. Być szczęśliwa, uporządkowana i zwinna jak rusałka. Ściągnęłam "życiowe" aplikacje, czytałam mądre książki, kupiłam matę do ćwiczeń i jadłam nasiona chia tak łapczywie, że aż wchodziły mi w zęby. Jak mi poszedł projekt "ogarnianie"? Katastrofalnie. Tylko, że to wszystko wyłącznie z mojej winy.
Trudno jest nie być życiową porażką Fot. Kadr z serialu "Przyjaciele"
Bycie ogarniętym to dzisiaj wartość najwyższa. Cecha, którą zdesperowane "nieogary" życzą sobie co roku podczas zdmuchiwania świeczek z urodzinowego tortu. Jeśli nie musisz słyszeć ciągle od rodziny, przyjaciół i wszystkich "życzliwych" troskliwego, acz dosadnego "ogarnij się", to wygrałeś życie.

Ogarnąć się – co to w ogóle znaczy? To bardzo proste. Jesteś ogarnięty, jeśli: śpisz 8 godzin, zdrowo się odżywiasz, ćwiczysz jogę, biegasz, medytujesz, oszczędzasz, i tak dalej, i tak dalej.

Czyli generalnie jesteś ogarnięty, jeśli nie jesteś chodzącym chaosem, a Twoje życie nie przypomina ostatniego sezonu "Gry o tron" (czyli wielkiego bałaganu).


Jesteś ogarnięty, jesteś szczęśliwy. Przynajmniej tak mówią.

Będę lepszym człowiekiem!
Tak się składa, że sama tym chaosem jestem. Nie będę się publicznie uzewnętrzniać, bo wstyd, ale trudno jest się spiąć i żyć jak poukładany dorosły człowiek sukcesu, jeśli można być życiowym hipisem. Tylko że hipisem niekoniecznie z własnego wyboru.

W końcu postanowiłam się ogarnąć. Dlaczego? Z tego powodu, dlaczego ludzie chcą zmieniać swoje życie. Żeby osiągnąć szczęście. Brzmi patetycznie, ale miło jest być szczęśliwym. Oczywiście, "w życiu piękne są tylko chwile", jasne, ale kontrola nad swoją egzystencją nie zaszkodzi. Kontrola to żyzna gleba, można już na niej coś zasadzić. Celów nie miałam ambitnych. Ot, takie podstawowe. Będę pić dużo wody! – krzyknęłam do siebie w duchu. Jeść owoce, warzywa i superfoods, a cukrem gardzić! Chodzić na aerobik! Uprawiać jogging! Wysypiać się! Praktykować uważność! Oprócz tego oczywiście postanowiłam czytać dużo poradników, ale tylko tych najlepszych, nie byle co ("ok, Google, jakie książki zmienią moje życie?").

Postanowiłam zostać i okazem aktywnego życia, i chodzącą harmonią. Oczywiście nie chciałam od razu być Ewą Chodakowską albo Dalajlamą, bez przesady. No może tak w trzech czwartych.

Nie spodziewałam się, że ogarnianie się będzie aż taką mordęgą.

A zwłaszcza ogarnianie całego życia na raz.

Po pierwsze, jedzenie
Ze zdrowym odżywianiem poszło dość łatwo.

Oczywiście rezygnacja ze słodyczy i pizzy (najwspanialsza rzecz, którą wymyślił człowiek) to wyczyn godny olimpijskiego złota, ale jedzenie zdrowych śniadań i pochłanianie ton warzyw, owoców i wszelkiego rodzaju superfoods (super jedzeniem są chociażby: jagody goji, komosa ryżowa, nasiona chia, jarmuż czy siemię lniane) wcale nie było takie trudne.

Koktajle, sałatki, kanapki z pełnoziarnistym chlebem i awokado – bardzo proszę. I pysznie, i zdrowo. Może trudniej by było, gdybym jadła mięso, ale na szczęście go nie jem, więc miałam z górki – give me veggies! A tęsknota za słodyczami została wypleniona przez lepsze samopoczucie i więcej energii. Serio, wystarczyła zmiana diety, żebym poczuła się lepiej, a głodna wcale nie byłam.

Nie znaczy to oczywiście, że już nigdy nie zjem czekolady czy pizzy. BEZ PRZESADY. Bądźmy poważni. Gorzej było z piciem wody. A właściwie, wróć, nie z samym jej piciem, ale z pamiętaniem o tym, żeby ją pić.

Wody nie piję mało. Ale na pewno nie 2-3 litry dziennie, czyli tyle, ile powinno się pić. Postanowiłam jednak spróbować nawadniać się bardziej i co zrobiłam? To, co robi obecnie każdy nowoczesny człowiek, który chce się ogarnąć. Zainstalowałam aplikację na telefonie. Skoro ja nie pamiętam o piciu wody, niech przypomina mi o tym smartfon, w końcu jest mądry.

Najpierw pobrałam aplikację, w której po wypiciu każdego litra wody, do akwarium dodawano nową rybkę. Może mam 30 lat, ale kolejna animowana rybka w moim wirtualnym akwarium cieszyła mnie bardziej niż zwrot podatku. Przynajmniej na początku. Potem nie pamiętałam już o tym, żeby zaznaczać każdy łyk wody, który wypiłam, bo serio, kto ma na to czas?

Przyszedł więc czas na drugą aplikację, która co jakiś czas przypominała mi, żebym wypiła wody. Telefon zaczynał wibrować, a na ekranie pojawiło się groźne powiadomienie: "WYPIJ WODĘ". Na początku działało. Potem mój telefon zaczynał mnie denerwować. Za każdym razem, kiedy mówił mi, że mam WYPIĆ WODĘ, miałam ochotę cisnąć go o ścianę albo utopić w toalecie. Albo w Wiśle.

Poza tym przegrywałam z własnym pęcherzem. Umówmy się, 2-3 litry wody dziennie piją chyba ci, którzy noszą pieluchy albo mieszkają w toalecie.

Skasowałam aplikację i piłam wodę, kiedy miałam na to ochotę. Może mniej niż powinnam, ale piłam. To się liczy, prawda? ...prawda?

Po drugie, ruch
Musiałam też w końcu zacząć się ruszać. Nie takie trudne? Hm, zacznijmy od tego, że jedyny sport, jaki uprawiam, to bieganie do przystanku.

Postanowiłam, że będę aktywna we własnych czterech ścianach, bo na siłownię reaguję alergicznie, a na organizowane zajęcia bym pewnie nie chodziła, bo nie będzie mi się chciało. Takim sposobem zaoszczędziłam pieniądze na karnet, tyle wygrać (pomińmy fakt, że więcej niż na miesięczny karnet wydałam na sportową odzież, bo przecież jak ćwiczyć, to stylowo)!

Pomyślałam, że zacznę od rozciągania. Codziennie rano, 15 minut. Szybki stretching równa się dobry dzień.

Może i tak, problem jest tylko taki, że żeby mieć 15 minut na rozciągające ćwiczenia rano, trzeba... mieć to 15 minut. Czyli wstać cały kwadrans wcześniej. Dla mnie niewykonalne. Skreśliłam z listy "jak być lepszym człowiekiem" punkt o porannym rozciąganiu i skoncentrowałam się na ćwiczeniach wieczornych. Znowu w ruch poszły aplikacje (czy da się w ogóle ogarnąć bez nich?). Jedna do jogi, druga do biegania, trzecia do treningu. Oczywiście, mogłabym ćwiczeń z tutorialami z YouTube'a, ale uznałam, że podejdę do mojej przyszłej super kondycji poważnie i pozwolę mądrym aplikacjom na ustalenie mi treningów, celu, jaki chcę osiągnąć i harmonogramu (na trenera osobistego mnie nie stać).

Zaczęłam od apki do treningu. Było super... przez trzy dni (trening zakładał 6 serii ćwiczeń w tygodniu i jeden dzień przerwy). Na tyle dni starczyło mi energii i chęci. Czwartego dnia powiedziałam sobie, że zrobię sobie dzień bez treningu wcześniej, niż zakłada to plan. Piątego powiedziałam to samo. Reszty można się domyślić.

Co poszło nie tak? Może po pracy jestem tak zmęczona, że gdy już dotrę do domu (dodatkowo padnięta po przeprawach komunikacją miejską w godzinach szczytu), marzę tylko o łóżku i Netflixie? Może ruch jest nie dla mnie? Może biegi do przystanku i spacery z psem wystarczą (chodzę każdego dnia dosyć sporo – wiem, bo mam, oczywiście, aplikację do liczenia kroków)? A może jestem okropnym leniem i całkowitą obrazą gatunku ludzkiego?

Za jogę i biegi się jeszcze nie zabrałam. Jogę przełożyłam w czasie na moment, kiedy będę już ogarnięta (bardzo wygodne). A biegać będę, kiedy... zrobi się cieplej (chociaż potem pewnie będzie za gorąco, a jeszcze potem za zimno).

Podsumowując, mój projekt "będę człowiekiem aktywnością" nie wypalił.

Po trzecie umysł i dusza
Człowiek jest całością i musi ogarnąć się całościowo, wzięłam się więc za to, na co czekałam najbardziej – ogarnianie się wewnątrz.

Od czego zaczęłam? Oczywiście od książek. Po wpisaniu odpowiedniej frazy w Google, znalazłam najpopularniejsze i najlepiej oceniane tytuły ("ta książka zmieniła życie milionów ludzi", "bestseller New York Timesa", itd.) i zrobiłam internetowe zakupy. Rachunek nie zbił mnie z pantałyku – czego się nie robi dla lepszego życia! Ogarnięcie się ma swoją cenę! Zacznę oszczędzać później.

Co znalazło się w mojej biblioteczce ogarniętego człowieka? Między innymi "Siła nawyku" Charlesa Tuhigga, "Potęga teraźniejszości" Eckharta Tolle'a, "Możesz uzdrowić swoje życie" Louise Lay i pakiet książek Brené Brown oraz Katarzyny Miller. Poszłam na całość, jak to ja. Ale naprawdę kocham książki, ba, jestem od nich uzależniona.

Od ich kupowania też. Czytałam więc i próbowałam: wyrobić zdrowe nawyki, które miały zastąpić te złe, jak jedzenie tostów o 23 czy spanie cztery godziny dziennie (życie każdego ogarniętego człowieka opiera się na nawykach), być tu i teraz, pokochać siebie, każdego dnia być wdzięczną za najmniejsze dobre rzeczy, nie poddawać się lękom i oddychać. W sensie dobrze oddychać, bo przecież oddycham

Do książek doszły oczywiście aplikacje. Oczywiście podeszłam do sprawy na zasadzie "albo dużo, albo wcale" i zainstalowałam ich... wiele. Jedna do kontrolowania nawyków, druga do zaznaczania emocji, trzecia do pisania rzeczy, za które jestem wdzięczna. Do tego czwarta, która pozwala ćwiczyć oddech i piąta do medytacji.

Naprawdę się starałam. Byłam pilną uczennicą: robiłam notatki, ćwiczyłam z lustrem (co jest trudniejsze, niż można sądzić), medytowałam. Chciałam być lepszym człowiekiem. Ogarniętym. Wytrzymałam tydzień i rzuciłam to w diabły.

Dlaczego? Bo się zmęczyłam, sfrustrowałam. Zapominałam o moich postanowieniach, wszystko mi się mieszało, a medytacja (z której jednak nie zamierzam rezygnować, bo to świetna i potrzebna rzecz) zaczynała bardziej mnie denerwować, niż uspokajać. Bo trudno było mi się skupić, kiedy za ścianą dudnił telewizor, za oknem przejeżdżał samochód, a mój pies usilnie chciał zwrócić na siebie moją uwagę.

Nie będę nawet wspominać o śnie i oszczędzaniu. Nie warto.

Doszłam do wniosku, że życie ogarniętego człowieka nie jest dla mnie i jestem straconym przypadkiem. Dziecięciem chaosu.

Wniosek? 80 procent wystarczy
Po jakimś czasie zaczęłam jednak o tym wszystkim myśleć i przeczytałam świetną książkę, której autorka była wypisz, wymaluj mną – "Help me" Marianne Power. Power miała szalony plan – przez rok przerabiała jedną książkę "jak żyć" miesięcznie i żyła zgodnie z zawartymi w niej radami. Po co? Wiadomo. Żeby zmienić swoje życie. Generalnie poszło jej podobnie jak mi, tylko że dorobiła się jeszcze załamania nerwowego.

Co ja i Marianne zrobiłyśmy źle?

W zmienianiu siebie i mądrych książkach nie ma nic złego. Nie zaszkodzą, a jeśli autor wie, co mówi, to mogą nawet pomóc. Problem pojawia się jednak wtedy, kiedy czytasz ich... za dużo. I kiedy próbujesz wszystkie wskazówki wdrożyć w życie na raz i to całkiem sama – a wielu poważniejszych kwestii nie da się wypracować bez pomocy terapeuty, o czym warto pamiętać.

Jeszcze większy problem jest wtedy, kiedy do książek dochodzi i dieta, i ruch fizyczny, i woda, i wszystko inne, co ma nas uratować od personalnej zagłady. Jednym słowem, chciałam zmienić się za szybko i za bardzo, co mnie tylko wkurzyło, zdołowało i zapędziło w kozi róg smutku i desperacji. Jednak z drugiej strony nauczyłam się mądrych rzeczy: lepiej jeść, medytować (mindfulness to zbawienie), głęboko i uważnie oddychać, a także tego, że bez samoakceptacji i miłości do siebie nigdzie w życiu nie zajdę. Tego nauczyła się też Power, która zrozumiała, że niektórych swoich problemów nie da rady rozwiązać sama i zaczęła chodzić do psychologa.

Doszłam jeszcze do jednego wniosku: nie mogę zmieniać się za bardzo. Nie lubię sportu. Jestem sową i uwielbiam siedzieć po nocach. Kocham kawę (i pizzę). Jeśli mam siebie polubić, muszę zaakceptować swoje "wady" i zamiast zmieniać się w idealnego, ale obcego człowieka, stawać się lepszą wersję siebie. Swoim tempem, powoli, bez katowania się, wyrzutów i powtarzania do lustra – zamiast "jestem piękna i mądra" – "jesteś absolutną porażką" (ewentualnie: "jesteś głupia").

Będę więc dalej próbować się ogarniać, ale na swoich zasadach. Bez tylu aplikacji, które w końcu zaczynają cię osaczać i powoli. Nie muszę pić od razu 3 litrów wody dziennie, mogę pić jej po prostu więcej. Nie muszę i biegać, i uprawiać jogi, i ćwiczyć, mogę wybrać jedną aktywność fizyczną, której będę się trzymać. Nie muszę czytać 10 mądrych książek, mogę przeczytać najpierw jedną.

Nie muszę też ogarniać się na 100 procent. 80 wystarczy. Reszta to drzemki, Neflix i... pizza.