Agata Diduszko-Zyglewska: Autorka tekstu o Lisińskim chciała, by Fundacja wstrzymała jego dymisję

Anna Dryjańska
– Katarzyna Włodkowska chciała, by władze Fundacji wstrzymały się z dymisją Marka Lisińskiego do czasu, gdy ukaże się jej tekst. Odpowiedziałam, że nie ma takiej możliwości, bo to nieetyczne – mówi naTemat Agata Diduszko-Zyglewska, działaczka Fundacji Nie Lękajcie Się.
Agata Diduszko-Zyglewska współpracuje z Fundacją Nie Lękajcie Się. W rozmowie z naTemat opowiada o kulisach skandali wokół Marka Lisińskiego, byłego prezesa organizacji. fot. Agata Diduszko-Zyglewska / Facebook
Jak wygląda codzienność Fundacji Nie Lękajcie Się po publikacjach "Gazety Wyborczej" o Marku Lisińskim?

Podobnie jak wcześniej. Nadal mamy masę telefonów i mejli od ofiar przestępczości seksualnej księży z całej Polski. Nie nadążamy z odpowiadaniem.

Pojawiło się za to wzmożone zainteresowanie ze strony dziennikarzy, którzy dopytują o wyłudzenie, jakiego dopuścił się Marek od jednej z ofiar. Więcej jest też opinii na naszej stronie na Facebooku: jedni nas krytykują, inni bronią Fundacji, trzeci solidaryzują się z Markiem...

A jak ty się z tym wszystkim czujesz jako osoba współpracująca z tą organizacją?


Cieszę się, że władze Fundacji błyskawicznie zareagowały, gdy tylko dowiedziały się, że są nieprawidłowości. Życzyłabym sobie, by w każdej sytuacji taka szybkość była normą.

Jest afera, a ty się cieszysz z tempa reakcji? To nie jest odpowiedź na pytanie.

Czuję się tym wszystkim przygnieciona. Cały czas zastanawiam się, jak Marek Lisiński mógł wysadzić w powietrze pracę tylu ludzi. Nie mogę tego pojąć. W głowie mi się to nie mieści.

Naprawdę nic nie podejrzewałaś? Nie było żadnych oznak, że coś jest nie tak?

Moja współpraca z Fundacją ma głównie charakter zdalny. W taki sposób uczestniczyłam w opracowywaniu mapy kościelnej pedofilii, przez internet również odpowiadałam na mejle od ofiar. Marka widywałam średnio raz na dwa tygodnie.

Miesiąc temu Marek zaczął się skarżyć, że śledzą go jakieś dziennikarki. Mówił, że są niemiłe, wypytują o niego. Zapytałam, czy wie dlaczego się nim interesują, czy jest coś, o czym chciałby nam w Fundacji powiedzieć. Zadawałam mu to pytanie jeszcze kilka razy. Zawsze odpowiadał, że wszystko jest w porządku i nie wie, dlaczego się nim interesują.

O tym, że coś jest na rzeczy dowiedziałam się od wolontariusza, z którym rozmawiała Katarzyna Włodkowska. To był wtorek 28 maja. Miał jej obiecać, że nic nam nie powie o nieprawidłowościach w postępowaniu Marka, o których się od niej dowiedział.

Dlaczego?

Moim zdaniem chciała puścić tekst zanim Fundacja zdąży zareagować. Gdy dowiedziała się, że władze Fundacji już wiedzą o nieprawidłowościach i szykuje się dymisja Marka, zadzwoniła do mnie z pretensjami.

Kiedy to było?

Tego samego dnia, gdy się dowiedziałyśmy: we wtorek 28 maja.

Co powiedziała Włodkowska?

Była zdenerwowana. Chciała, by władze wstrzymały się ze zmianami w Fundacji do czasu, gdy ukaże się tekst. Odpowiedziałam, że nie ma takiej możliwości – to nieetyczne, by władze organizacji wiedząc o nieprawidłowościach, tolerowały je nawet przez kilka czy kilkanaście dni.

Od razu zostało zwołane zebranie Rady Fundacji, by usunąć Marka Lisińskiego z funkcji prezesa. Wtedy publikacja tekstu została przyspieszona. Z tego co wiem miał ukazać się w czerwcu, a ostatecznie poszedł na drugi dzień, 29 maja.

Czy dziennikarka uzasadniła, dlaczego władze Fundacji miałyby się wstrzymać z dymisją Lisińskiego?

Nie. Mogę się tylko domyślać, że wtedy mogłaby napisać, że władze Fundacji wiedziały o sprawie, ale nic z tym nie zrobiły. Przez cały okres śledztwa dziennikarskiego omijała szerokim łukiem posłankę Joannę Scheuring-Wielgus i mec. Annę Frankowską, które zasiadają we władzach, a także mnie. Podobnie współautorka artykułu, Katarzyna Surmiak-Domańska.

Bardzo się cieszę, że sprawa wyszła na jaw, ale fakt, że dziennikarka namawiała wolontariusza do zatajenia tych faktów przed osobami, które w dobrej wierze współpracują z Fundacją, uważam za niepokojący.