Ostatnia nadzieja na odbicie kraju PiS-owi? Widać, gdzie przesunął się punkt ciężkości

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
Po opozycyjnej stronie trwa w najlepsze to, czego wyborcy nie znoszą, czyli politycy zajęli się samymi sobą. Wymianą uprzejmości, rozliczeniami i hamletyzowaniem (rolę duńskiego księcia niezrównanie odgrywają ludowcy). Zejdzie im - to pewne - do lata.
Karolina Lewicka w felietonie dla naTemat o nadziejach opozycji na odbicie kraju PiS-owi. Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta
Im dłużej wyborca KE się temu spektaklowi przygląda, tym bardziej musi żałować, że nie da się niektórych polityków pociągnąć do odpowiedzialności. Niestety, jak zauważył już wiek temu Stanisław Thugutt, „w zwykłym kodeksie karnym nie ma żadnego artykułu, który by ludzi karał za istotnie daleko posunięty brak inteligencji”. Na brak instynktu samozachowawczego także brak paragrafu.

Tymczasem PiS już konstruuje listy do krajowego parlamentu, bo - jak mówi szef Komitetu Wykonawczego Krzysztof Sobolewski - „nie zatrzymujemy się, nie ma czasu na odpoczynek”. A Beata Mazurek dorzuca, że jeśli PiS będzie rządzić drugą kadencję, to pensja minimalna przekroczy w 2023 roku 3 tysiące złotych. Modus operandi pozostanie zatem niezmienne - ruszą w teren z obietnicami finansowymi.


Opozycja też miała nie zasypiać gruszek w popiele i w kilka dni po wyborach zjechać do Gdańska, by w 30. rocznicę wyborów czerwcowych zainaugurować własną kampanię do Sejmu i Senatu. No i przyjechali, tyle, że z podciętymi skrzydłami. Przegrana KE zamroziła też polityczne plany Donalda Tuska. Miało się wydarzyć nie-wiadomo-co, a były - i owszem - uroczyste, godne obchody, jednak bez politycznego przełomu.

Trudno bowiem za taki uznać przemówienie szefa Rady Europejskiej, choć świetne oratorsko i niewątpliwie najlepsze z tych kilku, od 3 maja począwszy, wygłoszonych. Tyle że opozycja - a już szczególnie sympatycy czy stronnicy Tuska, w nim podkładający ostatnią nadzieję na odbicie kraju PiS-owi - mogą się poczuć tymi kilkoma radami rozczarowani. Nigdy się nie poddawać, każdego dnia ciężko pracować, nikogo nie wykluczać. Zaiste, odkrywcze. O jakiejkolwiek swojej roli w tym planie Tusk nie wspomina. Możecie na mnie liczyć - rzuca w tłum. Może to oznaczać wiele, ale równie dobrze i nic.

Na pewno powodów do radości nie ma Grzegorz Schetyna. Jeśli prawdą są pogłoski o tym, że szef PO został zrugany przez Donalda Tuska za wynik wyborczy, to w Gdańsku otrzymał tę reprymendę raz jeszcze, tym razem wygłoszoną publicznie.

W dodatku narysowany przez byłego premiera plan minimum (dyskutowany zresztą od dawna), czyli wspólni kandydaci opozycji do Senatu, tchnie defetyzmem. Jakby z góry założył, że w Sejmie PiS i tak weźmie większość, więc trzeba powalczyć o mechanizmy blokujące Jarosława Kaczyńskiego. Pytanie, czy taka wizja - nie jesteśmy w stanie wziąć władzy, ale możemy utrudnić jej sprawowanie prezesowi PiS - okaże się atrakcyjna dla wyborcy.

A potem będzie kolejna elekcja, prezydencka. Donald Tusk, wciąż w sile wieku, zapewne chętnie doczekałaby politycznej emerytury pod wyśmiewanym onegdaj żyrandolem, ale myślę, że stanie w szranki tylko wtedy, gdy jego wygrana będzie niemalże pewna. Bo w tym momencie szef Rady Europejskiej ma już imponujące CV, od którego może z powodzeniem odcinać kupony, a w którym absolutnie zbędna jest adnotacja o drugiej porażce prezydenckiej. Trauma roku 2005 jest zbyt silna, by Tusk miał ochotę na powtórkę. Obecna kondycja opozycji i sondaże, które dają zwycięstwo Andrzejowi Dudzie (jeśli jeszcze ktoś wierzy sondażom...) skłaniają raczej do dalszego wyczekiwania. Poza tym trzeba dokończyć kadencję w Brukseli.

Punkt ciężkości ewidentnie przesunął się w stronę samorządów. To będą dla opozycji okopy świętej Trójcy, z kilku powodów. Pierwszy to niekorzystne dla PiS wyniki wyborów samorządowych w miastach prezydenckich: na 107 partia Jarosława Kaczyńskiego wzięła tylko pięć. Wprawdzie znakomita większość zwycięzców to politycy niezależni, ale jakże bliscy opozycji.

Po drugie: miejski elektorat, który jakoś nie zmobilizował się (zwłaszcza jeśli chodzi o miasta średniej wielkości) 26 maja, a zatem tworzy rezerwuar, w którym Schetyna i reszta będą chcieli łowić wyborców na jesieni. Po trzecie: świetne oceny samorządu (zeszłoroczny CBOS donosił o 72% zadowolonych ze swoich władz lokalnych).

Niektórzy prezydenci, jak Rafał Trzaskowski czy Jacek Jaśkowiak, już zadeklarowali albo wsparcie list KE (czy jakkolwiek będzie się ten sojusz nazywał) albo nawet udział w wyborach, żeby „wykorzystać nasze doświadczenie na szczeblu centralnym”. Mają też zachęcać wyborców do głosowania, przekonywać, tak jak Aleksandra Dulkiewicz, że „karta do głosowania ma magiczną moc”.

Z tym zaangażowaniem samorządowców koresponduje idea Zdecentralizowanej Rzeczpospolitej, ogłoszona publicznie przez grupę naukowców kilkanaście tygodni temu, a zakładająca ograniczenie władzy centralnej oraz przekazanie kompetencji na szczebel lokalny. Pomysł spodobał się Tuskowi, który według moich informacji poprosił prof. Macieja Kisilowskiego i Piotra Lisiewicza, byłego szefa gabinetu Bronisława Komorowskiego, o przeredagowanie tej idei na potrzeby programu wyborczego.

Owo opracowanie zostało jednak trzy dni temu ujawnione opinii publicznej przez prawicowe media jako dowód na niecne zamiary opozycji. TVP zaczęło intensywnie straszyć „rozbiciem dzielnicowym”. I to chyba oznacza, że pomysł, ledwo się wykluł, a już spalił na panewce.

Tak czy owak, ten czwarty czerwca „trzydzieści lat później” już za nami, za chwilę Tusk wyjdzie z Gdańska, a opozycja wróci do stolicy i zacznie się układać. Na tę chwilę jej sytuacja nie wygląda dobrze, ale - na co zwracają uwagę politolodzy i... sam Jarosław Kaczyński - nic nie jest przesądzone. Zawsze może być bowiem tak, jak w „Ziemi obiecanej”: ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic. To razem mamy akurat tyle, żeby zrobić wielki interes.