Nie tego się spodziewałem po 5. sezonie "Czarnego Lustra". Warto go obejrzeć dla tego jednego odcinka
"Czarne lustro" to jeden z najciekawszych seriali, który za cel obrał sobie przerażanie... technologią. Ukazuje różne możliwości, które może przynieść jej nadmierny rozwój i dominacja w każdej dziedzinie życia. W nowym sezonie twórcy Charlie Brooker i Annabel Jones wyjątkowo nie wybiegli daleko w przyszłość, ale to nie jedyne novum.
Technologia zmienia świat w postępie geometrycznym, a w czasie zachwytu nad udogodnieniami, często nie zauważmy lub nie chcemy zauważyć, jej negatywów. Wprowadza pewne udogodnienia, ale i przekształca nas w istoty, które nie potrafią już istnieć bez internetu, smartfonów i innych gadżetów. To oczywiste, ale twórcy "Czarnego lustra" potrafią przekuć to w prawdziwy koszmar.
W poprzednich sezonach mogliśmy obejrzeć np. jakie ryzyko przyniesie możliwość nagrywania i odtwarzania wszystkiego co widzimy ("Cała twoja historia"), czy stworzenia androida symulującego zmarłego ukochanego ("Zaraz wracam"). Twórcy od początku bawili się konwencją - odcinki owszem, niepokoiły, ale zaskakiwały pastiszową formą ("USS Callister"), czy klimatem horroru ("Metalhead"). Tylko jeden epizod nastrajał pozytywnie: "San Junipero" - i to właśnie on uznawany jest za najlepszy w całej historii serialu.
"San Junipero" króluje w rankingach na najlepszy odcinek "Czarnego lustra"•Fot. Netflix
Trochę człowieka i technologia się gubi
W 5. sezonie nie wybiegamy daleko w przyszłość, a nowinki techniczne są nam stosunkowo bliskie. Nie ma w tym nic złego, bo minimalistyczne science-fiction często bywa lepsze niż hollywoodzkie superprodukcje. Jednak jak na antologię przystało - poziom epizodów jest nierówny.
Nawet robo-Miley Cyrus nie uratuje odcinka, jeśli scenariusz jest mało odkrywczy•Fot. Netflix
Odcinek, o którym zrobiło się głośno ze względu na występująca w nim kontrowersyjną Miley Cyrus, okazał się chyba najsłabszym w całej antologii. Trzeba przyznać, że artystka zagrała świetnie, ale co z tego skoro fabularnie jest nudno i banalnie. Czy kogoś jeszcze dziwi obłuda w showbiznesie?
Mogła wyjść "Ona" dla nastolatków, a dostaliśmy przewidywalną i naiwną bajkę dla nieokreślonego grona odbiorców.
Nawet współczesne technologie mogą służyć za bazę dla "Czarnego lustra"•Fot. Netflix
To swoisty powrót do korzeni dzieła Charliego Brookera, którego pierwszy odcinek (tak, ten z ministrem i świnią) był skromny, a jego akcja toczyła się współcześnie, bez futurystycznych wynalazków. "Smithereens" na tapetę bierze media społecznościowe i momentami przywodzi na myśl "Upadek" z Michaelem Douglasem.
Jest w nim dużo czarnego humoru i cudnych smaczków, a napięcie, choć czasem lekko siada, jest utrzymane do samego końca. Kwintesencja "Czarnego lustra". Zabrakło jedynie istotnego budulca: szoku.
"Striking vipers" to najbardziej odjechany odcinek 5. sezonu•Fot. Netflix
Zawsze w tej serii najbardziej fascynowały mnie odważne, zwariowane koncepty, które są konsekwentnie realizowane. A wszelkie post-humanistyczne fantazje wcale nie są tak odrealnione.
Wszystko co powiem, może zostać użyte jako spoiler, dlatego tylko wspomnę, że twórcy wymieszali zagadnienia prawdziwej wirtualnej rzeczywistości, seksualności i związków. Razem z bohaterami doświadczamy dysonansu poznawczego, a po sensie tak zwane "rozkminy" nie dają nam spokoju. I o to w tej produkcji zawsze chodziło.