Trybson, Pudzianowski i Najman, czyli MMA na ostro. Dlaczego Polska pokochała nową galę freak fightową [wywiad]

Michał Jośko
Gale Fame MMA, podczas których pojedynki toczą głównie youtuberzy, tudzież rozmaici influencerzy, właśnie zyskały poważnego konkurenta. 8 czerwca w Zielonej Górze odbyła się pierwsza impreza Free Fight Federation, która dobitnie pokazała, że Polacy oszaleli na punkcie amatorskich pojedynków toczonych przez celebrytów. O co w tym wszystkim chodzi? Zapytajmy Ernesta "Reda" Ivandę, rapera, producenta muzycznego i prezentera telewizyjnego, który pełni funkcję rzecznika prasowego FFF.
Ernest "Red" Ivanda tym razem nie rapuje do mikrofonu Fot. archiwum własne
Fame MMA zdobyło w Polsce wielką popularność. Czy ten kraj naprawdę potrzebuje kolejnego cyklu imprez freak fightowych?
Jeśli tylko spojrzeć na ilość osób, które oglądały naszą pierwszą galę, to od razu widać, że odpowiedź brzmi "tak".

Jeszcze parę dni temu nie brakowało hejterów – wśród których można było znaleźć m. in. dziennikarzy zajmujących się MMA – którzy szydzili: Red, serio? Jaką to może mieć oglądalność?

Dziś jakoś zamilkli, a uśmieszki zniknęły z ich twarzy, bo zainteresowanie transmisją gali FFF1 przerosło wszelkie oczekiwania: obejrzało ją ponad 1,5 miliona widzów!


Nawet władze Cyfrowego Polsatu zakładały, że rewelacyjnym wynikiem będzie oglądalność już na poziomie 8 do 12 proc., a tymczasem osiągnęliśmy 22 proc.

Kumasz? Niemal co czwarty Polak, który tego wieczoru odpalił telewizor, oglądał naszą galę. Wiedziałem, że fenomen Pawła "Trybsona" Trybały i Marcina Najmana zrobi swoje. Jednak rozumiem, że nie zakończyły się zarzuty dotyczące tego, że jesteście kopią Fame MMA?
Takie rzeczy wygadują albo wypisują osoby, które totalnie nie znają się na rzeczy. Przecież walki pomiędzy zawodnikami-celebrytami nie zostały wymyślone wczoraj.

Równie dobrze można pójść tropem, że przecież Fame MMA kopiuje KSW, które z kolei pod wieloma względami naśladuje japońską federację Pride, działającą w latach 1997-2007. Czy Pride było pierwsze? Nie, przecież kopiowali amerykańską federację UFC, założoną w roku 1993.

Można tak wyliczać i wyliczać, po drodze wymieniając np. założoną 26 lat temu japońską organizację Pancrase. W historii mieszanych sztuk walki nigdy nie brakowało freak fightów.

Wszystko to już było, a publiczność zawsze kochała podobne pojedynki. Niektórzy tacy zawodnicy zdobyli sławę globalną; przypomnijmy chociażby Erica "Butterbeana" Escha i Roberta "Boba" Sappa, czyli słynnych Amerykanów, którzy pojawiali się również w polskim KSW.

To przykłady wielkich (dosłownie) kolesi, którzy na freak fightach zbudowali swoje kariery. Doszło do tego, że gdy na swoją galę chciałbyś zaprosić Sappa, będziesz miał do wyboru dwie opcje kontraktu.

W tańszej ten kolos będzie bił się naprawdę, dając z siebie wszystko, ale gdy dopłacisz jakieś 10-20 tysięcy dolarów, możesz ustalić scenariusz walki: np. "Bob" będzie walczył jak lew do drugiej rundy, po czym padnie na deski, udając ciężki nokaut.

Zakładam, że w waszym przypadku na razie nie wchodzą w grę sławy zza Oceanu i skupiacie się na celebrytach znad Wisły. Wystarczy ich i dla was, i Fame MMA?
Spokojnie, damy radę (śmiech). Chociaż ostatnio Wojtek Gola, współwłaściciel Fame MMA, zarzucał nam, że kradniemy im – cytuję – "wielu zawodników".

Jak sprawy mają się naprawdę? Zadzwoniłem do jednej osoby występującej w tamtej federacji, na zasadzie luźnej pogawędki, bez składania jakichkolwiek propozycji.

Cóż, nie chcę wnikać w to głębiej; Wojtek wydaje się miłym kolesiem i nie ma co się spinać. Cieszmy się raczej, że świetnie radzi sobie i Fame MMA, i Free Fight Federation. Zainteresowanie tego rodzaju walkami jest olbrzymie, a w każdej branży konkurencja to świetna sprawa.

Jaka ma być wasza główna broń w walce o zwiększanie popularności?
Jeżeli wziąć pod uwagę ostatnie gale Fame MMA, to pojawiło się w nich dwóch albo trzech zawodników na niezłym poziomie sportowym. Cała reszta sprawiała wrażenie żuli spod Żabki.

My chcemy stawiać na osoby, które może i są amatorami w dziedzinie mieszanych sztuk walki, ale naprawdę mocno postawiły na rozwój w tej dziedzinie.

Jedne z wielu przykładów z gali FFF1: pamiętasz walkę Mateusza "Graduado Camaro" Stawskiego z Tomaszem "Fit Dzikiem" Łomnickim? Można się śmiać, że to niby jakiś freak fight, ale przecież pierwszy z nich jest specem od capoeiry, a drugi to facet, który schudł 100 kg i wszedł w tryb sportowy na całego, od pół roku trenuje MMA cztery razy w tygodniu.

Albo Rafał "Tito" Kryla (pokonał Grzegorza "Grega" Collinsa, specjalistę od tuningowania samochodów – przyp. red.); niektórzy mogą czepiać się, że to przecież tancerz znany z "You Can Dance". Ale mało kto wie, że sporty walki są jego wielką pasją.

To koleś, który jest na takim poziomie sportowym, że moim zdaniem bezproblemowo mógłby odnosić sukcesy w jakiejś mniejszej federacji "prawdziwego", sportowego MMA.

No i walka kulturysty Radka Słodkiewicza z Krystianem Pudzianowskim. Wszyscy spece zapowiadali: przecież to po prostu dwóch wypakowanych kolesi, których mięśnie potrzebują tak dużo tlenu, że obaj "pękną" kondycyjnie; że będą to maksymalnie dwie minuty prostego mordobicia. "Do pierwszego strzału", a później dobranoc. A tymczasem okazało się, że dali naprawdę świetną walkę. Rozumiem, że na waszych galach nigdy nie będą pojawiać się youtuberzy albo co gorsza patostreamerzy?
Nie chcę rzucać w tym momencie żadnymi konkretnymi deklaracjami, bo jeśli pewnego dnia w FFF zawalczy jakaś gwiazda YouTube'a, będziesz łapał mnie za słówka i nazywał kłamcą (śmiech).

Wiadomo, business is business, a więc jeżeli zgłosiłby się ktoś taki, nie usłyszałby od razu "nie". Chętnie spotkałbym się z nim, porozmawiał i ocenił, czy jest fajnym, łebskim chłopakiem, który naprawdę chce poświęcić się sportowi. Będzie zdeterminowany na tyle, żeby trenować ambitnie przez pół roku? Świetnie!

Nie planujemy brać ludzi wyłącznie dlatego, że zapewnią odpowiedni rozgłos. Chodzi o zachowanie odpowiedniego kompromisu pomiędzy rozpoznawalnością zawodników a ich poziomem sportowym.

Wierzę, że uda się takich pozyskiwać. Wiesz, że dzięki świetnym wynikom pierwszej gali zaczęły zgłaszać się do mnie różne znane osoby, pytające o możliwość występów u nas?

Jakieś konkrety?
Na to jeszcze za wcześnie. Mogę zdradzić, że są to np. dwaj raperzy. Przy czym dodajmy: mówimy właśnie o ludziach, którzy jarają się i hip-hopem, i sportami walki; nie piją alkoholu, nie palą trawy itp.

Na jakie pieniądze mogą liczyć tacy zawodnicy? Punktem odniesienia niech będzie np. plotka głosząca, że Marta Linkiewicz za marcowy występ na Fame MMA mogła dostać 150 000 albo nawet 200 000 zł.
Nie znam szczegółów dotyczących tej walki, ale nawet jeżeli te plotki są przesadzone, to jedno jest pewne: stawki dla freak fighterów rosną i będą rosły.

W tym momencie widełki są bardzo, ale to bardzo szerokie. Wiesz, na polskim rynku może to być i 10 000 zł za walkę, chociaż postać bardziej znana bezproblemowo zgarnie i dziesięciokrotność tej sumy. Co twoim zdaniem sprawia, że Polacy tak bardzo zakochali się w oglądaniu freak fightów?
Na pewno jedno z wyjaśnień tego fenomenu brzmi: bo to dla ludzi intrygująca ciekawostka. Pamiętasz, jak w roku 2001 pojawił się polski "Big Brother"? Było to novum, coś z kosmosu, więc cały kraj oglądał ten program z wypiekami na twarzy.

Ale chodzi też o to, że takie walki dają możliwość obejrzenia naprawdę ostrej nawalanki.

Zgadzam się w pełni z Marcinem Różalskim, bardzo utytułowanym zawodnikiem, który uważa, że dziś "prawdziwy" sport się wydelikacił, za dużo tam profesjonalizmu, chłodnych kalkulacji.

Od lat pasjonuję się MMA i naprawdę lubię podziwiać pojedynki, w których np. dwóch świetnych specjalistów od brazylijskiego jiu-jitsu walczy w parterze.

Ale nie ukrywam, że i tak wolę patrzeć na bardziej bezkompromisowe pojedynki, gdzie dwóch twardzieli – nawet jeżeli mają braki techniczne – ustala "nie bawimy się w jakieś strategie, nie oszczędzamy się, tylko brutalnie, na maksa, pizgamy się w stójce".

Widownia potrzebuje coraz brutalniejszych wrażeń?
Tak, wydaje mi się, że świat zmierza właśnie w stronę mocniejszych i mocniejszych emocji. Jeżeli mam prorokować, to za 10 czy 15 lat powstaną organizacje, w których zawodnicy będą walczyć niemal jak starożytni gladiatorzy.

Wiesz, w dłoniach np. miecze, a sędziowie nie kończą pojedynków z powodu jakichś tam ran. Na zasadzie: obciąłeś mi palec, wszystko wokół jest zbryzgane krwią? Nie przerywamy, bo widownia szaleje z radości!