Małgorzata Rozenek-Majdan dla naTemat: Ciężko mi uczestniczyć w mszach z ludźmi, którzy nie akceptują in vitro

Aneta Olender
– Uważam, że mówienie o in vitro jest moim obowiązkiem. Obowiązkiem matki dwóch synów, która od kilkunastu lat ma do czynienia z tym problemem – mówi w rozmowie z naTemat Małgorzata Rozenek-Majdan, której książką trafiła niedawno do księgarń. "In vitro. Rozmowy intymne" to 13 naprawdę intymnych rozmów o niepłodności, walce o rodzinę, cierpieniu, odzieraniu z intymności i... miłości do dziecka.
Dwóch synów Małgorzaty Rozenek-Majdan urodziło się dzięki metodzie leczenia niepłodności, jaką jest in vitro. Fot. Albert Zawada
Małgorzata Rozenek-Majdan nie rozmawia tylko z parami, które marzą o dziecku. Sięga po opinie specjalistów: lekarzy, embriologów, seksuologów. W książce znalazło się także miejsce na głos Kościoła, bo temat ten jak mało który budzi ogromne kontrowersje i niezdrowe emocje.
Ostatnio byłam z przyjaciółką w księgarni i kiedy rzuciła nam się w oczy twoja książka, ona powiedziała: "Bardzo dobrze, że o tym mówi". Czujesz, że dobrze robisz?

To jest taka życiowa sytuacja, którą każdy wolałby przeżywać w samotności, bo po prostu jest to temat intymny. Jednak wszystko to, co ostatnimi czasy dzieje się wokół in vitro, wokół w ogóle walki z niepłodnością, zmierza w bardzo złym kierunku.


Czasem jest tak, że od nas – osób, które są w jakiś sposób rozpoznawalne – z jednej strony wymaga się zabierania głosu w ważnych sprawach, a z drugiej strony ten głos nam się odbiera.

Ja tak naprawdę nie chcę, ale to jest trochę tak "nie chcę ale muszę". To nie jest komfortowe, tym bardziej, że wbrew pozorom jestem osobą zamkniętą. Dbam o to, co powinno zostać w domu. Uważam jednak, że mówienie o in vitro jest moim obowiązkiem. Obowiązkiem matki dwóch synów, która od kilkunastu lat ma do czynienia z tym problemem.

Zdarza się, że ktoś zgłasza się do ciebie, żeby np. podzielić się swoją historią, swoimi wątpliwościami?

Poprzez moje social media mam kontakt z kobietami, które o tym mówią, ale nie tylko, ponieważ pisze do mnie także bardzo wielu mężczyzn. Tak naprawdę to oni, zadając pytania, próbując wyjaśnić pewne nieścisłości, które pojawią się w przestrzeni publicznej, zainspirowali mnie do tego, aby napisać książkę.

Książkę, która o in vitro będzie mówiła bez zakłamań. Chciałam zwrócić uwagę zarówno na medyczne aspekty, jak i na aspekty psychologiczne. Miało być to spojrzenie na problem z wielu punktów widzenia.

Pisze do mnie dużo kobiet, mężczyzn i mam... Mamy piszą np. "wydaje mi się, że córka będzie musiała mieć in vitro, ale mam wrażenie, że mi o tym nie mówi, czy mam z nią o tym rozmawiać? Czy mam o to pytać, czy nie? Nie wiem jak się zachować". To jest trochę tak, że nie jesteśmy uczeni reagowania na problem niepłodności.

Z czego to wynika?

Prawdą jest, że jeszcze 20 lat temu płodność była dużo, dużo lepsza. Dziś pary muszą się mierzyć z galopującą wręcz problematyką niepłodności. I to, co dla naszych mam było oczywiste, dla nas oczywiste już nie jest. Co czwarta para ma problem z zajściem w ciążę.

WHO twierdzi, że za 20 lat czynnik męski spowoduje, że co druga para będzie musiała skorzystać ze wspomaganego rozrodu. Ale ten sam problem tyczy się obniżającego się AMH u kobiet. To jest ostatni dzwonek, żeby o tym mówić.

Tym bardziej, że ta normalna rozmowa jest utrudniana ze względu na absurdalne teorie i komentarze, czyli np. bruzdy na czole, dzieci frankensteina...

To jest przerażające. Choć dziś jestem już troszeczkę przyzwyczajona do tego. Na mój temat od lat pisze się absurdy i zdążyłam wyrobić sobie mechanizm braku reakcji. Wiele kobiet nie ma jednak szansy, aby się do tego przygotować. Dlatego czują żal, że o ich dzieciach mówi się takie nieprawdziwe rzeczy. To bardzo boli.

Badania pokazują, że dzieci urodzone z in vitro niczym nie różnią się od dzieci poczętych naturalną metodą. Różnica polega tylko na technikaliach połączenia komórek męskich i żeńskich. Dla osoby wierzącej takie opinie muszą być bardzo trudne.

Pochodzę z domu, w którym wiara zawsze była bardzo ważną częścią życia, zresztą jest do tej pory. Na początku miałam ogromny problem z tym, że Kościół nie akceptuje in vitro.

Obraziłaś się na Kościół?

Nie obraziłam się na Kościół. Mam tylko z tym problem, że Kościół nie akceptuje rzeczy, które są dla mnie oczywiste i ważne. Ciężko jest mi jednak uczestniczyć w mszach, z ludźmi, którzy nie akceptują in vitro, nie akceptują orientacji innych ludzi.

To jest tak, że kiedy zaczyna cię to dotykać osobiście, kiedy ktoś nie akceptuje twoich dzieci, twoich przyjaciół, to ciężko jest się przełamać. Nie ma to wpływu na moją relację z Bogiem. Natomiast ma wpływ na relację z jego urzędnikami.

Był taki moment, kiedy dostawałam się na studia doktoranckie. W komisji był ksiądz, który jest profesorem. Podczas egzaminu dostajesz trzy pytania. Jedno pytanie dostałam na temat prawa spółdzielczego i akurat w tym przypadku nie błysnęłam wybitnie. Drugie dotyczyło prawa rodzinnego, w którym ja się specjalizuję, więc sobie świetnie poradziłam.

Decydowało więc trzecie pytanie. Wtedy ksiądz wyrwał się specjalnie, żeby zadać mi pytanie i zadał takie, na które nie mogłam nie znać odpowiedzi. Ewidentnie mi pomógł. To właśnie on później powiedział o bruzdach. To był dla mnie taki szok. Bo bardzo go szanowałam.

Był dla mnie wzorem mądrego, oświeconego katolika. Jeśli taka osoba mówi takie rzeczy, to jak inni mogą myśleć inaczej. To mi pokazało skalę problemu i jak jeszcze wiele jest do zrobienia.

Twój tata jest bardziej konserwatywny w poglądach, ale mogłaś liczyć na jego wsparcie?

Od pierwszego dnia. Miałam ogromne szczęście. Moi rodzice zawsze, w każdym trudnym momencie mojego życia, stawali na wysokości zadania. Moja mama była pierwszą osobą, do której zadzwoniłam. Powiedziałam jej o diagnozie, a ona na to: "Wiesz co, to dobrze, że można coś z tym zrobić. Czym ty się przejmujesz? Kiedy się za to bierzecie?".

Pamiętam taką rozmowę z rodzicami, kiedy wytłumaczyłam im, o co w tym wszystkim chodzi. Później nigdy nie wracaliśmy do temu, czy to warto, czy nie warto. Był tylko temat, czy się udało, czy nie.

Co było dla ciebie najtrudniejsze, kiedy starałaś się o dziecko?

Pierwszy najtrudniejszy moment dla wszystkich, bo jest to doświadczenie, które łączy tych, którzy przez to przechodzą, to moment diagnozy. Informacja, że albo in vitro, albo nic.

Nagle zostajesz postawiona przed faktem, że nie będzie tak, jak sobie wymarzyłaś, że nie będzie miło i romantycznie, tylko będzie medycznie. To jest ogromne obciążenie psychiczne. Zaczyna się odkładanie pieniędzy, rezygnowanie ze wszystkiego, szukanie dodatkowej pracy, aby móc za rok spróbować.

Kolejny bardzo trudny moment to czas, kiedy jest już zrobiony transfer i czekasz dwa tygodnie na test. To są naprawdę najgorsze dwa tygodnie. Zrobiłaś wszystko, przygotowywałaś się miesiącami i nic więcej już zrobić nie możesz. Nie wiesz czy leżeć, czy nie leżeć. Tak bardzo chcesz tego dziecka, że doszukujesz się wszystkich możliwych objawów.

Jak sobie z tym poradziłaś?

W moim przypadku dobrym rozwiązaniem była ucieczka w pracę. Przy jednej i drugiej ciąży wróciłam do swojej aktywności. Na początku myślałam, że może powinnam przystopować na ten czas, ale to była najgorsza decyzja, ponieważ o niczym innym nie myślałam.

Jednak nie zawsze po tych dwóch tygodniach pary słyszą dobrą informację.

Informacja, że się nie udało jest dewastująca dla rodzin. Wiesz co jest najgorsze? Najgorszy w tym wszystkim jest czas. Kiedy usłyszysz, że nie wyszło, to nie możesz zaczynać od jutra. Musisz poczekać dwa, trzy miesiące. Uspokoić organizm, oczyścić go z całej stymulacji, ze wszystkich hormonów, po to by móc próbować znowu. To jest czas, który ucieka, czas którego się nie ma. Każdy miesiąc liczy się jak rok.
Pojawiają się łzy? Pojawia się gniew?

Każdy inaczej reaguje. Mogę opowiedzieć o sobie. Najpierw jest takie ok, już wiem, że nie, ale jeszcze się tym nie zajmuje, bo nie wiem co z tym robić. To trwa dłuższy czas, około tygodnia. Potem się pojawiają kilkudniowe ataki żalu.

Mam też w sobie ogromną potrzebę ogarnięcia tematu i wtedy przychodzi czas na wkurzenie. Przez to znajduję siłę do działania, ale wiele kobiet ma inną konstrukcję psychiczną. Dla nich to jest naprawdę bardzo, bardzo trudne.

W książce uderzył mnie opis sytuacji, w którym jedna z kobiet zaczęła krzyczeć w parku na matki. Mówiła, że one nie zasługują na macierzyństwo. Musiała bardzo cierpieć.

Wiesz jest coś takiego, i każda kobieta, która stara się o dzieci ci to powie, że nagle wszędzie widzi się kobiety w ciąży i z wózkami. Pamiętam taką bardzo wzruszającą rozmowę, kiedy leżałam po punkcji na sali wybudzeniowej. To jest miejsce, które sprzyja zwierzeniom.

Jedna z pań mówiła, że to był jej ósmy raz. Pracowała jako asystent rodziny w opiece społecznej, więc widziała różne sytuacje. Odwiedzała kobietę, która pije non stop, pali non stop i spodziewa się czwartego dziecka. Wiedziała, że nie powinna, ale zastanawiała się, co z nią jest nie tak.

Książka uświadamia, że ta sytuacja dotyka także mężczyzn.

Tak, dlatego właśnie w książce dałam głos mężczyznom. To jest jak z weselem, liczy się tylko panna młoda. Tak samo jest w przypadku in vitro, tu też wszystko kręci się wokół kobiety. Faktycznie ona przejmuje ciężar, ale ten mężczyzna tam jest i często naprawdę bardzo cierpi.

Oni rzadziej o tym mówią, ale zaczynają się zastanawiać, czy za dużo nie imprezowali, czy zbyt często nie dostali piłką, albo "może niepotrzebnie pojechałem na ten spływ kajakowy". Rodzi się w nich ogromny bunt.

W moim przypadku przyczyna, a nie wina – bo tak to trzeba określać – jest po mojej stronie. Jest to dużo łatwiejsza sytuacja, bo wiem jak zareaguję i z tym tematem jestem obeznana od lat. Często jednak jeśli trafia to mężczyznę, to oni nie potrafią rozmawiać, co z kolei wprowadza nerwowe sytuacje w związku.

Wiele związków nie wytrzymuje tego napięcia, co potwierdzają twoi rozmówcy w książce.

To prawda. Na szczęście mi jest to obce. Zarówno w przypadku mojego ówczesnego męża, jak i obecnego, to było doświadczenie, które mocno nas wzmacniało. Wydaje mi się, że procedura leczenia niepłodności jest taką lupą, która pokazuje, co tak naprawdę dzieje się w związku.

Mam wrażenie, że jeżeli coś jest nie, to ta droga może być trudniejsza. Poza trzeba pamiętać, że kobieta najnormalniej w świecie jest poddawana ogromnej ingerencji hormonalnej, a to ma wpływ nie tylko na organizm, ale i na psychikę.

Ja np. jestem osobą, która się uspokaja i jestem do rany przyłóż. Z reguły to działa jednak w drugą stronę. Kobiety stają się nerwowe, nadpobudliwe, płaczliwe. Chociaż mnie też przy jednej z procedur wszystko wzruszało. Nie lecą ci łzy bo jesteś histeryczką, tylko tak na ciebie działają hormony.

To są jednak dramaty.

To są naprawdę ogromne dramaty. In vitro stało się tematem zastępczym, jak aborcja, jak związki partnerskie, jak parady równości. Są też siły polityczne, które mają ogromną potrzebę dzielenia ludzi. Powiedz mi jaki jest twój stosunek do in vitro, a powiem ci kim jesteś i na kogo głosujesz...

Kilkanaście lat temu, kiedy rodziłam swojego pierwszego syna, a on ma teraz 13 lat, atmosfera wokół in vitro była chłodna, ale nie tak dramatyczna jak teraz. Była to pewnego rodzaju nowinka medyczna i tak naprawdę nikt nie wiedział z czym to się je. Wtedy lekarze robili absolutnie wszystko, aby otworzyć swoje kliniki, aby tworzyć dni otwarte dla posłów, dla kościelnych hierarchów.

Rozumieliśmy wtedy, że pewnego rodzaju wątpliwości polegają z braku wiedzy. Brak wiedzy zawsze budzi strach, a strach agresję. To jest pewien schemat. Myśleliśmy, że edukacja załatwi sprawę. Problem polega jednak na tym, że nikomu na tym nie zależy. Kiedy zorganizowano ogólnopolski dzień otwarty, każdy z ówczesnych parlamentarzystów otrzymał zaproszenie, to zgłosiła się jedna osoba. Przecież in vitro to wciąż "lewackie fanaberie".

Te lewackie fanaberie dotyczą kilku milionów ludzi w Polsce, a bardzo często jest to tak właśnie traktowane. Trzeba jednak pamiętać, że lekarze bardzo decyduje się na rozpoczynanie procedury in vitro. Ona jest ostatecznością. Wymaga ogromnego zaangażowania organizmu kobiety. Stymulacja hormonalna przygotowująca do procedury jest naprawdę obciążająca i niezwykle czasochłonna.

Chodzi też o koszty psychiczne. Naprawdę wciąż jest takie poczucie, że trzeba dać z siebie wszystko, że trzeba stanąć na wysokości zadania. To są wszystko rzeczy, które potrafią postawić na głowie życie rodzinne.

A koszty?

Teraz in vitro jest też czymś, co niewiarygodnie dzieli ludzi na zamożnych i mniej zamożnych. Nie może być tak, że państwo warunkuje twoje zostanie rodzicem w zależności od grubości twojego portfela, a teraz tak jest.

Jedna próba in vitro kosztuje od 15 do 20 tys. zł. Mówię o samej procedurze. Niektórzy wydają na to wszystkie oszczędności, sprzedają samochód i wiedzą, że mają tylko jedną szansę, bo tylko na tyle ich stać.

Ogromnym problemem jest brak refundacji. W Polsce od kilku lat mamy tzw. refundację swingującą. Raz ją mamy, raz nie mamy, raz miasto się dorzuci, raz nie dorzuci. Wszystko zależy od dobrej woli samorządowców, a samorządy nie są zamożne.

Państwo powinno refundować tę procedurę. Tak naprawdę jesteśmy jedynym krajem w Europie, który nie refunduje in vitro. To nie jest normalne. Rozumiem, że są pewne obostrzenia i najczęściej są to dwa czynniki, wiek kobiety i poziom AMH, czyli poziom rezerwy jajnikowej. Wręcz na skalę epidemii zauważa się – poza tym, że parametry nasienia u mężczyzn padają – spadanie właśnie tej rezerwy jajnikowej.

Czy rezerwę jajnikową można zbadać?

Z reguły obniża się ona około 40. roku życia, ale coraz częściej dotyka to kobiety, które mają 20, 30 lat. Mi się marzy, tak jak i osobom, z którymi współpracuję przy tej książce, stworzenie ogólnonarodowej kampanii, która będzie namawiała do badania AMH.

Nie jest to drogie badanie. W zależności od miasta kosztuje około 150 zł. Jest prawie bezbolesne. Po prostu w określonym dniu cyklu idziesz i pobierasz krew. Tak jak udało nam się rozmawiać głośno o tym, że Polki powinny robić cytologię, tak samo każda kobieta, która ma skończone 30 lat, powinna zrobić nadanie rezerwy jajnikowej.

O tym się w ogóle nie myśli.

W ogóle się o tym nie myśli. A później na korytarzu klinik leczenia niepłodności spotykamy się z ogromnymi tragediami. Uczono nas odpowiedzialności. Najpierw trzeba się ustabilizować, trzeba mieć mieszkanie, dobrą pracę, trzeba coś osiągnąć zawodowo, trzeba coś zwiedzić, a dopiero potem można myśleć o dzieciach.

Jeżeli to nie jest czas na posiadanie dziecka, to trzeba chociaż pomyśleć o zamrożeniu komórek, aby ewentualnie później je wykorzystać. Co najmniej połowie kobiet, które trafiają do kliniki leczenia bezpłodności, już nie można pomóc. Jedyne, na co mogą się zdecydować, to adopcja komórki, pobranie jej od innej kobiety. Wiele osób nie chce się na to zgodzić z wiadomych względów.

Ale wielu polityków nie jest przychylnych takim rozwiązaniom.

Ostatnio, co mnie absolutnie zmotywowało do tego, aby nie odpuścić tego tematu, poseł PiS Klawiter zaproponował – a przysięgam, że to naprawdę mógł wymyślić tylko ktoś, kto nie wie o czym mówi – ograniczenie liczby zapłodnionych komórek do jednej. To maksymalnie ogranicza skuteczności tej metody.

Staje się to bezsensowne.

Przechodzenie całej procedury tylko po ty, aby pobrać jedną komórkę, mija się kompletnie z celem. Tym bardziej, że stymulacja hormonalna przy procedurach in vitro jest pewnym obciążeniem. Chodzi o nowotwory narządów rodnych i nowotworów piersi, dlatego właśnie robi się to w ostateczności i nie można tym szafować.

Jak wygląda procedura?

Najpierw kobieta jest wyciszana, później jest stymulowana, a później jest punkcja. Po punkcji w narkozie pobiera się komórki jajowe. Następnie te komórki zapładniane są nasieniem dawcy. W 99 proc. jest to mąż.

Od trzeciej do piątej doby jest tzw. transfer. Transfer, czyli podanie tych rozwijających się zarodków do macicy kobiety i od tego momentu rozpoczyna się oczekiwanie na efekt. Zdarza się, że kobiety źle znoszą stymulację, że ulegają tzw. OHSS-owi, przestymulowaniu hormonalnemu. W tym momencie podanie im zarodków byłoby narażeniem ich na niebezpieczne powikłania, więc te zarodki należy zamrozić.

Dlatego równie absurdalnym pomysłem jest zakaz kriokonserwacji zarodków, czyli tego, co popularnie nazywamy mrożeniem.

W książce jest taki fragment, kiedy kobieta mówi, że in vitro bardzo odziera z intymności, że "musiała rozkładać nogi przed wszystkimi".

Nas nikt nie uczy mówienia o takich rzeczach jak płodność. To jest w ogóle szerszy problem. Problem edukacji seksualnej. O tym też mówili lekarze, że spotykamy się w klinice leczenia niepłodności, wszyscy wiemy, po co tam jesteśmy, a wśród pacjentów jest silne skrępowanie.

Każdy z nas ma w głowie taką romantyczną wizję urodzenia dziecka. Myślimy, że będzie pięknie, że będziemy na wakacjach, a później zobaczymy dwie kreski na teście. Nagle okazuje się, że tak nie jest, że trzeba być co drugi dzień w klinice, trzeba robić badania, trzeba robić USG co drugi dzień.

To jest książka o marzeniach? O walce?

To jest książka o tym, jak wiele człowiek jest w stanie zrobić, aby zostać rodzicem, o tym, jakie to jest ważne. Co jest złego w chęci bycia rodzicem? A utrudnia się to bardzo dużej grupie ludzi. Posiadanie dzieci jest dla mnie najważniejszą wartością w życiu. To, co robię, jakiego wybory dokonuję, to wszystko jest z myślą o nich.