Hirek Wrona o końcu seksizmu w rapie i wielkiej światowej rewolucji, na czele której mogą stanąć kobiety [wywiad]

Michał Jośko
Jeżeli chcesz wiedzieć, w jakiej kondycji znajduje się muzyka, zapytaj właśnie jego. Dziś pogawędka z Hirkiem Wroną, dziennikarzem, prezenterem radiowej Trójki oraz wykładowcą akademickim.
Hieronim "Hirek" Wrona i jego winylowe miłości Fot. naTemat
Czy dostęp do muzyki nie jest dziś zbyt tani, szybki i łatwy? Przecież...

... bardziej szanujemy to, za co musieliśmy zapłacić. Rzeczywiście, owa stara zasada jest tutaj w znacznym stopniu słuszna – dlatego właśnie jestem przeciwnikiem koncertów darmowych.

OK, rozumiem, że artysta występując na imprezie niebiletowanej, może liczyć na honorarium wypłacone przez organizatora i sponsorów. Chodzi mi tutaj raczej o spojrzenie na tę sprawę z perspektywy widowni: jeżeli wydałeś ciężko zarobione pieniądze na kontakt z twórczością jakiegoś wykonawcy, będziesz czerpał z tego większą radość.


Dodajmy do tego kwestię dostępu do muzyki zawsze i wszędzie: podkreślam, że nie neguję nowoczesności i naprawdę cieszę się, że dzięki rozwojowi technologii można mieć za naprawdę niewielkie pieniądze dostęp do potężnych liczby utworów w postaci cyfrowej.

Jednak ma to pewną wadę: ludzkość doszła do punktu, w którym muzyka jest wyłącznie jakimś tam elementem towarzyszącym; gra w tle, gdy jedziemy samochodem albo tramwajem, wypełnia nam ciszę i... tylko tyle. W ten sposób odbieramy ją pobieżnie, bezrefleksyjnie.

Zupełnie inaczej sprawy się mają, gdy kontakt z nią wymaga od nas nieco większego zaangażowania; gdy musimy kupić płytę winylową, później przynieść ją do domu, wyjąć ją z opakowania i położyć na talerzu gramofonu. No a później wstać, żeby odwrócić ją na drugą stronę.

Dzięki takim niuansom słuchanie muzyki przeobraża się w rytuał, który sprawia, że znacznie uważniej wsłuchujesz się w dźwięki i teksty.
Fot. naTemat
Staliśmy się wygodniccy: korzystając z serwisów internetowych można zdać się na inteligentne algorytmy, które podsuną sugestie fajnych wykonawców lub utworów. Natomiast "stare" sposoby konsumowania muzyki wymagają znacznie więcej zachodu, jeżeli chcemy rozwijać horyzonty muzyczne...

Dlatego właśnie świat potrzebuje takich staruchów, jak ja (śmiech). Dziennikarstwo muzyczne praktycznie już nie istnieje, dlatego wolę mówić, że jestem po prostu selektorem: bazując na wielu dekadach pasjonowania się tą dziedziną, podsuwam słuchaczom radia (bądź też moim studentom na uniwersytecie) propozycje dotyczące tego, czego warto posłuchać.

Dlaczego strasznie kocham pracę w radiowej Trójce? Bo w stacjach państwowych jest jeszcze miejsce na audycje autorskie; bez wnikania w kwestie polityczne, w to, w czyich rękach znajdują się w danym momencie media publiczne.

W rozgłośniach komercyjnych, które zdominowały rynek, liczą się wyłącznie fachowe badania na grupach docelowych, to one są jedynym punktem wyjścia w kwestii tego, co się gra. I podkreślam, że nie jest to żaden zarzut, tak to po prostu działa, tego oczekuje większość słuchaczy.

Ale fajnie, jeżeli człowiek ma taką alternatywę: włącza stację bardziej niszową, a tam ludzie z olbrzymią wiedzą muzyczną podsuwają mu propozycje piosenek innych, niż najgorętsze obecnie hity, dokładając do tego całe mnóstwo informacji dodatkowych, związanych z okolicznościami powstania danego utworu, jego twórcy itp.

Przecież takie rozwijanie horyzontów jest świetną sprawą! Wiesz, moja mama była bibliotekarką i wyniosłem z domu kult wiedzy.

Przy okazji nawiążę tutaj do kultury hip-hopowej – choć większość ludzi twierdzi, że składają się na nią cztery elementy (rap, DJ-ing, breakdance i graffiti), ja dokładam do tego piąty: wiedzę właśnie.

To dzięki niej zyskujemy np. umiejętność coraz skuteczniejszego wynajdywania sztuki wartościowej, zamiast zadowalać się byle czym.
Fot. naTemat
Czyli najbardziej oklepaną komercją?

Zaznaczmy: w żadnym wypadku nie twierdzę, że muzyka popularna, komercyjna, to zawsze zło. Przecież jest niczym gąbka: chłonie rozwiązania, które wykreowali twórcy znacznie bardziej ambitni, niezależni, przełomowi.

Tak jest "od zawsze". Cofnijmy się chociażby do początków wieku XX: wówczas w podziemnych klubach jazzowych w Storyville, czyli nowoorleańskiej dzielnicy czerwonych latarni, rodziły się dźwięki, które z czasem trafiły do mainstreamu.

Świetnym przykładem może być także Madonna, która przez całe dekady chodziła po niszowych klubach, podsłuchując, co grają tamtejsi didżeje. Za jakiś czas dokładnie te rozwiązania trafiały na jej albumy, wprowadzając wielki powiew świeżości do świata popu.

Wracając do tematu płyt: jesteś tradycjonalistą, który w przypadku klasycznych tytułów szuka wyłącznie starych wydań, bo nowoczesny mastering kala jego uszy?

Nie należę do ortodoksów starej daty, którzy stoją na barykadach przeszłości i wykrzykują "Nie wolno ruszyć pierwotnego brzmienia Led Zeppelinów"!

Świat się zmienia, również pod względem masterowania muzyki. Kiedyś mieliśmy do czynienia z brzmieniem typu "góra-dół, góra-dół". Współcześnie pasmo amplitudy jest znacznie bardziej płaskie, w całości wypełnione dźwiękiem. Dlaczego? Żeby całość lepiej brzmiała na urządzeniach mobilnych.

Pogódźmy się z tym, bo walka jest bez sensu. Praktykuję podejście elastyczne – są stare albumy, które moim zdaniem lepiej brzmią w oryginalnych wersjach, natomiast inne są fajniejsze po nowoczesnym masteringu, dzięki któremu dźwięk staje się czystszy, po prostu fajniejszy.

Większą frajdę sprawia ci myszkowanie po sklepach płytowych, czy wolisz zakupy przez internet?

Łączę te metody. Pierwsza opcja jest świetna, bo można porozmawiać ze sprzedawcami-pasjonatami, posłuchać ich sugestii dotyczących jakichś świetnych płyt, z którymi się nie zetknąłem.

No i w sklepach stacjonarnych zawsze można negocjować ceny, a to duża zaleta zwłaszcza dla ludzi kupujących naprawdę dużo płyt. Tak przy okazji: wielu osobom wydaje się, że wytwórnie muzyczne zasypują didżejów radiowych tonami darmochy, a to nieprawda.

Na przykładzie tego, co gram w moich audycjach – może jedna na sto płyt to taka, którą mi przysłano, natomiast pozostałe 99 kupiłem za własne pieniądze.

Takie podejście daje niezależność. Wiesz, firmy fonograficzne starają się kontrolować dziennikarzy, którzy nie działają po ich myśli, odcinając ich od wywiadów z gorącymi artystami, albo wysyłek darmowej muzyki. Mnie nie da się kontrolować w ten sposób (śmiech). Na szczęście mamy takie czasy, że jeżeli czegoś naprawdę chcę, mogę to po prostu kupić.

Skoro o tym mowa: ile jesteś w stanie wydać na płytę, której pożądasz?

Sorry, ale poproszę o inne pytanie. Wiesz, moja żona przeczyta ten wywiad i mogę mieć problemy (śmiech). Bezpieczniejszym tematem będą płyty najważniejsze w moim życiu, a nie te najdroższe.

Moim pierwszym krążkiem była płyta z 1973 roku, wydana przez Polskie Nagrania, na której pani Regina Smendzianka grała na fortepianie utwory Grażyny Bacewicz.

Kupiłem ją jako dzieciak za pieniądze otrzymane od cioci ze Stanów. Byłem chłopcem z Podkarpacia, który grał na skrzypcach i słuchał wyłącznie klasyki, nie wiedząc nawet, że istnieją rzeczy takie jak jazz albo muzyka popularna.

Skrzydła rozwinąłem jako nastolatek – byłem świetnym brydżystą i wyspecjalizowałem się w wygrywaniu płyt. Jeżeli któraś nie za bardzo mi pasowała, wymieniałem ją na inne tytuły.

Wykonawcy najmodniejsi w latach 70. mieli oczywiście wartość znacznie większą, niż ci mniej popularni, tak więc obowiązywały przeliczniki typu: za jeden krążek grupy Yes można było dostać trzy płyty Jamesa Browna. No a że kochałem soul, był to dla mnie świetny interes (śmiech).

Jesteśmy już blisko twojej pierwszej płyty w rapem?

Ta pojawia się na początku lat 80., podczas wizyty w Belgii. W jednym z tamtejszych sklepów płytowych sprzedawca pyta, czym się zajmuję. Mówię więc, że jestem studentem, który gra zawodowo w brydża i jest didżejem, na co on – podekscytowanym tonem – że ma "hot joint from USA".

No i podarował mi krążek "The Breaks" Kurtisa Blowa, jednego z prekursorów rapu. Wtedy nie wiedziałem nawet, że istnieje coś takiego, jak hip-hop, ale bardzo spodobało mi się to "gadane disco", jak sobie nazwałem ową nową, zaskakującą twórczość.

Zacząłem interesować się tematem i zakochałem się totalnie. Pamiętam, że w owych latach 80. graliśmy rap w trójkowej audycji "Radio Clash", prowadzonej z Grześkiem Brzozowiczem, Maćkiem Chmielem i Filipem Łobodzińskim. Prawdopodobnie jako pierwsi, którzy zrobili to w ogólnopolskiej stacji.

Dobra, było to w środku nocy i słuchało nas niewiele osób, ale fakt jest faktem. Swoją drogą w tamtych czasach puszczało się rzeczy takie, jak np. gangsta rapowy kawałek "Fuck Tha Police" N.W.A., ale nikt nie czepiał się wulgaryzmów, bo niemal nikt nie znał angielskiego (śmiech). I mówię to ja, człowiek, którego momentami razi to, jak wulgarny jest współczesny rap...
Fot. naTemat
W kolejnej dekadzie stałeś się już szarą eminencją rodzimego hip-hopu...

Żadną tam eminencją, jestem po prostu pasjonatem-aktywistą, który z wielką radością obserwuje, jak rozwinął się polski rap w ciągu tych 25 lat.

Nie należysz do tych, którzy twierdzą, że coraz większe pieniądze psują autentyczność, niewinność i bezkompromisowość hip-hopu?

W żadnym wypadku! Rap był był, jest i będzie bezkompromisowy, zawsze będą wygrywać ci, którzy mają dobry flow i mają do powiedzenia coś wartościowego.

A to, że nowa fala raperów nie opiewa już w kawałkach klimatów w stylu "osiedle i dżoint palony na ławeczce pod blokiem"? Przecież oznacza to oznacza wyłącznie jedno: zmieniły się formy spędzania czasu przez młodych ludzi, interesują ich inne rzeczy.

W ogóle nie lubię porównywania wykonawców z różnych pokoleń, takie wartościowanie jest nonsensem. Artystów dzielę wyłącznie na tych, których lubię słuchać i tych, którzy przestali mi się podobać.

Płyty tych drugich trafiają do mojej piwnicy. Cóż, w mieszkaniu od dawna brakuje mi już miejsca, tak więc co jakiś czas tych, którzy mi podpadli, zsyłam za karę do podziemi (śmiech).

Wracając do tematu wieku: każdy czas ma swoich bohaterów, jeżeli dziś głosem młodych ludzi są raperzy tacy jak Taco Hemingway, Jan-Rapowanie albo Solar, to fajnie. Ale równie fajne jest to, że wciąż wiele do powiedzenia mają powiedzenia chłopaki, które debiutowały jeszcze w latach 90.

Spodziewałbyś się wówczas, że hip-hop stanie się taką potęgą w szołbizie?

Nigdy w życiu! Gdy ja – stary dziad, lat 59 – patrzę na dzisiejszy stan rzeczy, mam łzy w oczach. Nie chodzi tutaj wyłącznie o poziom artystyczny; coraz lepsze brzmienie kawałków, profesjonalne studia i teledyski, lecz również hajs.

Gdy widzę zdolnych ludzi, których dzięki rapowi stać na najdroższe ciuchy i buty, świetne fury albo mieszkania, to jestem przeszczęśliwy.

Spójrz tylko na weteranów takich, jak Sokół albo mój ukochany "synek" Tede. Dziś to faceci po czterdziestce, którzy wykazali się nie tylko wielkim talentem biznesowym, prowadząc np. swoje marki odzieżowe Prosto i PLNY.

Przecież zaliczają też nieustanny rozwój artystyczny; ewoluowali, dostosowywali do zmieniającego się świata, pozostając na fali, a to naprawdę wielki wysiłek. Jestem dumny, że mogłem temu wszystkiemu towarzyszyć już od lat 90. i ciągle jakoś tam pozostaję w owej grze.
Fot. naTemat
Stan dzisiejszej muzyki wprawia cię w równie euforyczny nastrój?

Muzyka miewa gorsze momenty, lecz pamiętajmy, że zawsze wyjdzie na prostą. Spójrz chociażby na rocka: jakiś czas temu przestał być wiarygodny, zjadał własny ogon. Ale w ostatnich latach znów jest ekscytująco.

Kto za to odpowiada? Kobiety! Doszliśmy do sytuacji, w której najlepsze piosenki piszą dziewczyny z gitarami, czyli osoby, które do tej pory nie miały odwagi powiedzieć, co tak naprawdę myślą, pokazać swój potencjał. Stały w cieniu facetów, blokowane przez nich i niedoceniane.

Dodajmy, że nie chodzi tutaj wyłącznie o młode rockmanki – zwróć uwagę chociażby na ostatnie dokonania Mavis Staples, czyli 80-latki wykonującej R&B, soul i gospel. Przecież ta "babcia" potrząsnęła całym światem; dodała otuchy milionom stłamszonych kobiet.

Sądzisz, że podobne zmiany są możliwe w hip-hopie, świecie ociekającym testosteronem; patriarchalnym i seksistowskim?

Pewnie, że są możliwe. Zobaczysz, doczekamy dnia, w którym pojawią się artystki, które zmienią ten stan rzeczy. To coś, co może się stać w każdym momencie.

Nie jestem prorokiem, ale sądzę, że wielka rewolucja nadciąga, choć może jeszcze jej nie widzimy. Żyjemy w czasach, w których za dużo jest pieniądza i ta sztucznie napompowana bańka kiedyś pęknie.

Ci, który ją przekłują, staną się największymi bohaterami nowego świata. Nie zdziwiłbym się, gdyby owe osoby były kobietami.

Materiał powstał w ramach cyklu spotkań "Wieczór z Czarną Muzyką", organizowanego przez warszawskie Studio U22.
www.studio-u22.com