Listy Marka Falenty to kolejny dowód na "państwo teoretyczne". Oto pytania, które rodzą się w głowie każdego Polaka

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
Czas szybko leci, Szanowni Państwo. Za nami piąta rocznica wybuchu afery podsłuchowej, okraszona intensywną działalnością epistolograficzną Marka Falenty. Odsiadujący obecnie dwuipółroczny wyrok w jednoosobowej, stale monitorowanej celi na warszawskim Służewcu wystosował pisma do obozu rządzącego, w których demaskuje, oskarża i stawia ultimatum: albo odzyska wolność albo pokaże, co ma w zanadrzu. Prokuratura najpierw udawała, że jej nie ma, teraz zaś heroicznie zbiera siły, by w przyszłym tygodniu jednak Falentę przesłuchać. I chyba nikogo więcej, ale do tego wątku wrócę za moment.
Karolina Lewicka, dziennikarka TOK FM i politolog. Fot. Albert Zawada / AG
Od samego początku tej sprawy i potem, podczas wszystkich zwrotów jej akcji, przeraża wciąż i niezmiennie to samo: bezradność państwa albo nawet jego brak. Bo jaka była, zapewne nas wszystkich, pierwsza myśl po ujawnieniu nagrań? Ano, tłukące się po głowie pytanie: jak w ogóle mogło do tego dojść? Jakim cudem dwóch kelnerów przez rok rejestrowało rozmowy najważniejszych osób w Polsce, w tym szefa polskiej dyplomacji, ministra spraw wewnętrznych, prezesa NBP czy wreszcie szefa CBA?!

Potem zdumiewało, że kulisy tej sprawy kolejno odsłaniali dziennikarze śledczy, a nie polskie służby. Bo te - zamiast tropić - same zostały wytropione. Zresztą, nie tylko media pokazywały możliwą rolę niektórych funkcjonariuszy w nagraniowym procederze. Także Marek Falenta przekonywał w śledztwie, że jeden z kelnerów, Łukasz N., działał na służb zlecenie, podobnie zeznał podczas procesu drugi, nagrywający VIP-ów kelner.


Po ucieczce Falenty z Polski można było przestać się dziwić, za to boki zrywać z polskiej policji. Ostatecznie znaleziono biznesmena w Hiszpanii i ściągnięto z powrotem do ojczyzny. Siedzi. A tymczasem opinia publiczna czyta kolejne listy, które spreparował jeszcze na wolności i zaadresował do obecnej politycznej wierchuszki, czyli Jarosława Kaczyńskiego, Andrzeja Dudy i Mateusza Morawieckiego. I znowu zdziwienie, szanowni Państwo!

Jakże to tak, że Falenta miota oskarżenia (po nazwisku), a nikt z obozu rządzącego nie pozywa go o naruszenie dóbr osobistych? Przecież biznesmen jasno klaruje – jest na papierze, czarno na białym - że Kostrzewski, Kamiński, Wąsik czy Bejda o nagraniach wiedzieli, zachęcali do kontynuacji, obiecywali bezkarność, a może i nagrodę. Rozmowy były rejestrowane od lata 2013 roku, wyżej wymienieni mieli o nich wiedzieć już jesienią, a studio nagrań miało się dobrze aż do wiosny 2014 roku.

A jeśli wiedzieli, to dlaczego nie zawiadomili odpowiednich organów o przestępstwie? I dlaczego teraz tej kwestii (czy wiedzieli i nie powiedzieli) nie chce wyjaśnić jakiś prokurator? Wreszcie: jak to możliwe, że Falenta szantażuje głowę państwa (proszę mnie ułaskawić, bo jak nie...), a prezydencki minister Andrzej Dera niewzruszony kwituje krótko: kuriozum?

W takiej sytuacji mniej istotna jest przecież wiarygodność Falenty czy jej brak. Oskarża, a skoro oskarżeni nie reagują, to... No, właśnie. Albo boją się kompromatów Falenty (a to by oznaczało, że coś jest na rzeczy w jego oskarżeniach), albo przyjęli strategię na zamilczenie biznesmena (bo czują się na tyle mocni i teflonowi). PiS wiele załatwia arogancją i bezczelnością, tak może być i tym razem. Ewidentna jest też próba zapobieżenia kontaktom Falenty ze światem zewnętrznym: osadzony nie dostał od dyrekcji aresztu zgody na spotkanie z dziennikarzami. Prokurator Bogdan Święczkowski przypomniał też z mównicy sejmowej o pobycie biznesmena w szpitalu psychiatrycznym, zapewne po to, by go zdezawuować.

„Jeśli mamy dzisiaj taką pętlę (…), gdzie jest z jednej strony prezydent, z drugiej strony wysocy funkcjonariusze PiS-u, z trzeciej przestępca (…) i rosyjskie służby, i nikt tego nie chce wyjaśnić, to naprawdę poważny powód, by się obawiać o bezpieczeństwo Polski” - podsumował zbiorczo falentowe rewelacje Donald Tusk, będący w Polsce przy okazji zeznań przed komisją ds. VAT. Pełna zgoda. Tyle, że trudno oczekiwać, że sprawę wyjaśni PiS – który być może jest w nią zamieszany, a już na pewno na niej skorzystał - skoro nie wyjaśniło się jej samemu.

Platforma Obywatelska, dziś domagająca się powołania komisji śledczej, miała ponad rok na dotarcie do ostatniego kręgu piekielnego tej sprawy, władzę sprawowała wszak aż do jesieni 2015 roku. I nic! Z jednej strony mieliśmy właśnie premiera Tuska miotającego z sejmowej mównicy frazy o „scenariuszu pisanym cyrylicą”, z drugiej wiceszefa ABW płk. Jacka Gawryszewskiego, nadzorującego działanie specjalnej grupy powołanej do wyjaśnienia sprawy, który rosyjskim tropem wcale nie zamierzał podążać. Bo skupił się na udowadnianiu, że studio nagrań u „Sowy i przyjaciół” to sprawa czysto kryminalna.

O „przedziwnej nieporadności służb” w tej sprawie pisze sam Bartłomiej Sienkiewicz, ich nadzorca i jednocześnie jeden z nagranych. W książce „Państwo teoretyczne” domniemuje, że może to być dowodem na ich stan i/lub na stopień ich infiltracji przez sprawców tej afery. Były szef MSW bierze za to osobistą odpowiedzialność.

I słusznie, bo w restauracyjnym zaciszu spektakularnie zemścił się poważny grzech zaniechania Platformy, która po przejęciu władzy w 2007 roku nie wyczyściła służb z ludzi Mariusza Kamińskiego i samego Kamińskiego (Tusk wspaniałomyślnie zachował go na stanowisku aż do wybuchu afery hazardowej, czyli przez dwa lata). To była ta słynna polityka miłości.

W połowie 2014 roku, kiedy pierwsze taśmy opublikował „Wprost”, Tusk był już w grze o Brukselę. Tylko tym udaje mi się wytłumaczyć brak determinacji działań, choćby pozostawienie na stanowiskach wszystkich szefów służb (stracili je dopiero po zmianie władzy). Logiczne i ludzkie byłoby bowiem dołożenie wszelkich starań, by wyjaśnić, kto wymierzył tak bolesny cios, kto sprowadził tak potężny kryzys wizerunkowy na rządzącą formację. Kryzys, który odbił się czkawką (ośmiorniczki!) w kampanii 2015 roku. Nietrudno było to przewidzieć.

Po pięciu latach nadal w tej sprawie mamy głównie niewiadome i pytania bez odpowiedzi. Najciekawszym z nich jest, oczywiście, to o stan posiadania Falenty. Gdyby był to as w rękawie, być może udałoby mu się zachwiać kolejnym rządem. Ale równie dobrze może blefować. Brak nagrań jednoznacznie wskazujących zleceniodawców bądź podżegaczy oznacza jednak, że tym, którzy inspirowali Falentę lub tylko wykorzystali sytuację, po prostu się upiecze. Bo na to, że polskie państwo wyjaśni kiedyś tę sprawę, przestałam już liczyć.