Złapał strusia na... cmentarzu w Szczecinie. Miejski "łowca zwierząt" opowiada o swojej pracy

Kamil Rakosza
Choć na co dzień zajmuje się łapaniem rodzimych lisów, saren czy dzików, Ryszard Czeraszkiewicz czasem staje się człowiekiem od zadań specjalnych. Tak było w przypadku strusia, którego Łowczy Miejski złapał na szczecińskim cmentarzu. W rozmowie z naTemat powiedział nam, który zwierzak potrafi najbardziej wydrenować portfel. Odpowiedź jest zaskakująca.
Ryszard Czeraszkiewicz od 13 lat zajmuje się łapaniem dzikich zwierząt w Szczecinie. Fot. Facebook / Łowczy miejski - na ratunek zwierzętom
Czy to ten sam struś, którego od kilku dni, jak kreskówkowy kojot, ścigała zachodniopomorska policja?

Myślę, że to ten sam struś. Nielot dopiero teraz zbliżył się do Szczecina, wcześniej biegał po okolicznych miejscowościach. W końcu jednak trafił na teren dużego, szczecińskiego cmentarza przy ulicy Bronowickiej.

Jak udało się Panu zrobić to, co nie udało się policji – złapać zwierzę?

Dla mnie ta sprawa była o tyle niestandardowa, że ja zazwyczaj skupiam się na dzikich zwierzętach. Struś, co prawda, jest dzikim zwierzęciem, ale w miejscu swojego naturalnego występowania. Tutaj to po prostu część jakiejś hodowli. W zasadzie zalicza się go jako drób. Szczerze powiedziawszy, wolałbym, żeby zajął się nim hodowca. Ktoś, kto ma lepsze możliwości do zorganizowania akcji łapania strusia. Siatki, quady, ludzie, nawet konie – wszystko, co potrzebne, by jak najszybciej zapędzić zwierzę w ograniczoną przestrzeń, na której będzie można je złapać. Pamiętajmy, że struś jest bardzo szybki.


Tym większy szacunek, że udało się Panu schwycić strusia bez tego całego arsenału.

Mam na stanie psa gończego polskiego, którego pomoc w tej sprawie była naprawdę nieoceniona. Pies pomaga mi czasem w osaczaniu zwierząt. Tym razem, podobnie jak w przypadku dzików czy saren, mój czworonóg zapędził strusia na ograniczoną powierzchnię, gdzie mogłem go złapać. Pies zrobił pracę, którą normalnie musiałoby wykonać kilkunastu ludzi.

Najważniejsze, że udało się bez żadnego poturbowania mnie i psa, a także bez wyrządzenia krzywdy ściganemu. Pies zmęczył strusia, osaczył go, a ja mogłem wtedy związać mu łapy i zatrzymać. Całkiem proste równanie – człowiek plus pies równa się złapany struś.

Co się stanie ze strusiem?

Przekazałem go fundacji "Ostoja", która bardzo chciała się nim zająć. Jeśli nie odnajdzie się jego właściciel, strusiem może zajmować się każdy, kto wyraża na to chęć. Taki ktoś musi jednak zadbać wcześniej o odpowiednią przestrzeń. Na czym polega praca Łowczego Miejskiego?

Tak w skrócie to pomoc dzikim zwierzakom, które wkraczają na teren miast. Część zwierząt to te, które nie powodują większych kłopotów, jak np. ptaki gnieżdżące się na strychach domów. Takie zwierzęta traktują miasto jako swoje środowisko. Są jednak i takie stworzenia, z którymi sprawa wygląda ciężej. Wyrządzają różnego rodzaju krzywdy, zaplątują się w ogrodzenia, wpadają do studzienek – wszystkim im trzeba pomóc.

Moją rolą jest złapać kłopotliwe zwierzęta i wypuścić je gdzieś poza miastem – w warunkach stanowiących ich naturalne środowisko. Najczęściej jednak wiele zwierząt pada ofiarą kolizji drogowych. Kiedy są lekko poturbowane, najpewniej po prostu uciekną. Zdarza się jednak, że doznają poważnych złamań i wtedy się je uśmierca.

Nie jest to przyjemna część pracy, ale taka też jest rola miłośników przyrody. Absolutnie nie wynika to z żadnej niechęci do zwierząt. To po prostu zadanie dla przyrodników – zadbanie o to, by skrócić ich cierpienia i uśpić w jak najbardziej humanitarnych warunkach.

Poza tym doradzamy ludziom, co zrobić, by dzikie zwierzęta nie wchodziły do nich. Jakie środki chemiczne czy mechaniczne bariery zastosować, żeby je powstrzymać. Borsuki i dziki bardzo często niszczą przydomowe ogródki. A jakie zwierzęta są największym koszmarem mieszkańców miast?

Najbardziej kłopotliwym zwierzęciem w mieście jest… kuna. To właśnie kuny wyrządzają najbardziej kosztowne szkody. Chodzi o uszkadzanie dachów, ociepleń dachowych, drewna – poprzez nieczystości i znoszenie martwych zwierząt. Często koszty takich zniszczeń sięgają kilkudziesięciu tysięcy złotych. Tylko dlatego, że na naszym poddaszu zamieszkała kuna, która żyła tam przez kilka miesięcy czy lat. Cały dach do wymiany. Nieźle, niby takie małe zwierzę.

A jednak wyrządza najbardziej kosztowne szkody. Na drugim miejscu są dziki, które doprowadzają do dużych uszkodzeń samochodów w przypadku kolizji drogowych. Niejednokrotnie dochodzi do kasacji aut. Poza tym wchodzą na działki i inne tereny zielone, niszczą uprawy. Szybko się mnożą, dlatego musimy trzymać populację w ryzach poprzez odławianie, odstrzał czy przepłaszanie.

Dalsze w kolejności są lisy. Budzą niechęć, ponieważ są nosicielami wścieklizny. Dodatkowo te zwierzęta roznoszą takie choroby jak świerzb czy robaczycę, które mogą przenosić się na domowe koty i psy. Atakują koty, zabijają je, ponieważ również nimi się żywią. Poza tym, kiedy lisy wykopią nory pod działkową altanką i się pod nią wprowadzą, unosi się tam okropny fetor. Nieprzyjemny gatunek, jednak już mocno osadzony w dużych miastach. Kiedy mieszkałem w Lublinie, żyło tam sporo lisów. Wydaje mi się, że duża w tym robota ludzi, którzy karmili dzikie zwierzęta kośćmi czy innymi resztkami jedzenia.

Nie ma nic gorszego niż oswajanie dzikich zwierząt, zwłaszcza przez karmienie. Dla takiego stworzenia najbardziej pierwotnym odruchem jest napełnianie żołądka. Żeby się najeść, takie zwierzęta potrafią przebyć dziesiątki kilometrów, ryzykując życie. Ludzie traktują to bezmyślnie, po prostu wysypując dla nich jedzenie.

Potem są zadowoleni z obecności dzikich lisów czy innych zwierzaków, jednak nie biorą już odpowiedzialności za szkody wynikające z ich obecności. Później my musimy wywozić to zwierzę, przepłaszać, itd. To nie jest takie proste.