Życie jest zbyt krótkie na celebryckie ścianki oraz banalny pop! Oto nowa, lepsza Sasha Strunin [wywiad]

Michał Jośko
W roku 2005 Sashę Strunin poznała cała Polska: szesnastoletnia wówczas dziewczyna najpierw zabłysnęła w programie "Idol", natomiast chwilę później została wokalistką zespołu The Jet Set. Od tego momentu sprawy zaczęły toczyć się naprawdę szybko: kolejne nagrody (w tym Superjedynki i Eska Music Award), debiutancki album, który pokrył się złotem, festiwale (od Sopotu, po Eurowizję), kariera telewizyjna i… zniknięcie ze świata mainstreamu. Porozmawiajmy o tym, jak skończyła się owa ucieczka.
Sasha i jej ulubione miejsce na ziemi, czyli warszawska Praga Fot. naTemat
Czy twoi rodzice – śpiewacy operowi – mocno przeżyli to, że ich nastoletnia córka postanowiła tworzyć muzykę, nazwijmy to, niezbyt ambitną?

Biorąc pod uwagę to, w jakiej rodzinie się wychowałam, łatwo można było przewidzieć, że pewnego dnia zajmę się śpiewem. Umowny debiut sceniczny zaliczyłam zresztą bardzo wcześnie: mając zaledwie dwa lata, pojawiłam się w przedstawieniu operowym.

Pierwszy występ z gatunku tych poważnych zaliczyłam dekadę później, na Festiwalu Piosenki Angielskiej w Brzegu. Zwyciężyłam i jeszcze mocniej skupiłam się na nauce śpiewu rozrywkowego.


Wracając do twojego pytania: rodzice, owszem, byli zaskoczeni tym, że nie kusi mnie ścieżka, którą wydeptali w repertuarze klasycznym. Ale prędko ochłonęli i zaczęli mnie wspierać; np. zatrudnili świetną nauczycielkę, która prowadziła mnie wokalnie kilkanaście lat.
Fot. Marek Piotr Szumski
Wówczas wasz dom po raz pierwszy wypełniła muzyka stojąca gdzieś na pograniczu popu, dance i R'n'B?

To nie tak, że słuchało się u nas wyłącznie klasyki. Mama często mówiła wręcz, że gdyby urodziła się w innych czasach i w innych realiach, to być może nie skończyłaby w operze, lecz jako wokalistka popowa.

Wiesz, jaki zespół kochała najbardziej w czasach młodości? Bee Gees. Urodziłam się dzisiejszym Petersburgu, a w dawnym Związku Radzieckim muzyka rozrywkowa kojarzyła się z wolnością, owym "wielkim światem", o którym wszyscy marzyli.

Jednak ludzie tkwili tam za żelazną kurtyną, która – uwierz – była znacznie bardziej szczelna, niż chociażby w przypadku komunistycznej Polski.

Dotyczyło to również kontaktu z zachodnią muzyką. Mama długo nie wiedziała nawet, jak wyglądają członkowie wspominanego Bee Gees. Znała ich jedynie dzięki nagraniom, które od czasu do czasu udawało się zdobyć na czarnym rynku, oczywiście za horrendalne kwoty.

Polska była lepszym miejscem również po transformacji ustrojowej: przyjechałam tu jako trzylatka, z rodzicami, którzy mieli odbyć paromiesięczny staż w poznańskim Teatrze Wielkim.

Szukali nie tylko wyzwań artystycznych, ale i poczucia bezpieczeństwa – wiesz, był to rok 1992, burzliwy okres świeżo po upadku ZSRR.

Zamiast "prawdziwego Zachodu" wybrali ten kraj, bo jesteśmy Słowianami, mamy podobną mentalność. No i moja babcia ze strony taty jest Polką. Tak więc wróciłam do korzeni (śmiech).
Fot. Marek Piotr Szumski
Wracając do muzyki – jak duże miałaś problemy ze zbudowaniem wiarygodności w środowisku jazzowym; wśród ludzi, którzy wiedzieli, co śpiewałaś wcześniej?

Wielokrotnie stykałam się z zarzutami dotyczącymi bycia niekonsekwentną. Ale, na Boga, czy w słowie "konsekwencja" na pewno chodzi o robienie tego samego w wieku 16 i 30 lat?

Ta, być może wcześniej byłam produktem, który w znacznym stopniu kreowała wytwórnia płytowa, to jednak do pewnego momentu śpiewanie muzyki pop było dla mnie czymś naturalnym.

Przecież znacznie bardziej sztuczne jest mierzenie się nastolatek np. z jazzem. W tym wieku nie ma się wystarczającej dojrzałości i bagażu doświadczeń, które umożliwiają mierzenie się z repertuarem ambitnym i głębokim.

OK, można ładnie wyśpiewywać pewne teksty, choć nie rozumie się ich w pełni. Dla mnie to bardziej cyrk, niż prawdziwa sztuka.

To naprawdę dobre, gdy człowiek ewoluuje. Oczywiście pod warunkiem, że ze zmiany wynikają z poszukiwań, a nie pobudek tak niskich, jak przeskakiwanie z kwiatka na kwiatek wyłącznie dlatego, że tak się bardziej opłaca.

Sasha z tamtych czasów była jakąś postacią, którą sobie wymyśliłam. Młodą dziewczyną, śpiewającą piosenki z banalnymi tekstami w stylu "Ja cię kocham, ty mnie kochasz". W tamtym momencie życia było to w 100 procentach szczere.

Nie traktujesz tego okresu życia jako tzw. błędu młodości?

Błędem byłoby to, gdybym wówczas kogoś zamordowała, zapakowała w plastikowy worek i trzymała w piwnicy (śmiech). A ja przecież nikomu nie zrobiłam krzywdy.

W ogóle ze słowem "błąd" wiąże się pewien problem językowy – ma wydźwięk ewidentnie pejoratywny. Dlatego w moim kontekście lepiej zastąpić je "doświadczeniem", czyli czymś, co ma również dobre strony.

To dokładnie tak, jak z innymi "błędami", które mam na koncie: jak każda dziewczyna zakochiwałam się w nieodpowiednich mężczyznach, przeżywałam rozczarowania dotyczące przyjaciół itp., ale wszystko to uczy nas życia; lepiej rozumiemy świat.
Zdarza ci się odpalić dziś piosenki The Jet Set, myśląc: ależ wspaniałe doświadczenie?

Nie ma absolutnie żadnej opcji, abym dziś włączyła sobie tamte piosenki! Słyszałam je wyłącznie wtedy, gdy ktoś konfrontował mnie z nimi znienacka, odpalając na jakichś imprezach.

Podkreślmy: robili to dobrzy znajomi, osoby które naprawdę lubię. W innym wypadku odebrałabym to jako złośliwość. Zwłaszcza parę lat temu, gdy jeszcze naprawdę wstydziłam się The Jet Set.

Kiedy ten wstyd osiągnął apogeum?

W roku 2009. Zaczęłam wówczas studiować na wydziale fotografii poznańskiej Akademii Sztuk Pięknych i zarazem uciekać ze świata popu.

Trafiłam do zupełnie innego świata, między ludzi rozkochanych w sztuce ambitnej, konsumujących wyłącznie kulturę wysoką. Żyli za parę złotych dziennie, oszczędzając na wszystkim – jedzeniu czy ubraniach – po to, aby kupić kliszę fotograficzną.

Część z nich wiedziała, czym zajmowałam się do tej pory, tak więc zdarzały się jakieś zgryźliwe komentarze. Miałam naprawdę wiele do udowodnienia; musiałam pokazać, że nie jestem jakąś tam gwiazdą, która na ASP przyszła wyłącznie dla kaprysu.
Fot. Marek Piotr Szumski
Był moment, w którym zaczęło ci brakować sławy, błysku fleszy po tych paru latach, w których...

... niemal wyskakiwałam z każdej lodówki (śmiech)? Rzeczywiście, zaliczyłam okres, w którym wszędzie było mnie za dużo: na Sashę Strunin trafiało się w telewizji i prasie, do tego jakieś festiwale w Opolu czy Sopocie, nie wspominając już nawet o Eurowizji. Do tego brylowanie na ściankach i seriale, było tego mnóstwo…

Na tej długiej liście znalazły się też sesje do miesięcznika CKM i udział w programie "Big Brother VIP" z pseudoromansem z Marcinem Najmanem w tle.

Gdy przypominasz o tych wszystkich sprawach, jestem wyluzowana, choć jeszcze jakiś czas temu automatycznie przybrałabym pozycję obronną.

Dziś szukam w tym wszystkim plusów: przeżyłam chwile celebryckiej sławy, dzięki czemu wiem, że… coś takiego mnie nie kręci.

Wiesz, co jest najlepsze? Bardzo niewiele pamiętam z tamtych czasów. Mózg człowieka ma zadziwiającą zdolność do wypierania rzeczy, które były albo niedobre, albo po prostu niezbyt nieistotne z perspektywy czasu.

Jak w filmie "Zaginiona autostrada" Davida Lyncha, gdzie bohater mówi, że lubi pamiętać rzeczy we własny sposób, niekoniecznie taki, w jaki wydarzyły się naprawdę.

Ten sam mechanizm pozwala ludziom, którzy przeżyli np. wojnę zapomnieć – przynajmniej częściowo – o traumatycznych doświadczeniach. Mija czas i kolejne malutkie szczęścia przykrywają stopniowo wielkie zło.
Fot. Marek Piotr Szumski
Chyba nie powiesz, że jednak wyrządzono ci jakąś wielką, traumatyczną krzywdę?

W żadnym wypadku! Podkreślam: z perspektywy czasu tamte rzeczy są po prostu błahe, nieistotne, a nie złe. Nie mam do nikogo żalu, bo naprawdę rozumiem, jak działa ten świat.

Jako nastolatka zostałam związana z wytwórnią płytową tzw. kontraktem na wizerunek, który obligował mnie do robienia pewnych rzeczy.

Był to chociażby udział w programach typu reality show. Pamiętam, że gdy przygotowywałam się do matury, dostałam opcje: "Big Brother VIP" albo "Gwiazdy tańczą na lodzie".

Wybrałam pierwszy z programów, bo na lodowisku nie potrafię nawet porządnie stanąć bez wywrócenia się. Był też mniejszym złem z innego względu: mogłam wziąć tam książki i przez kilka godzin dziennie uczyć się do egzaminu dojrzałości.

Dziś nie zamierzam nikogo mieszać z błotem, bo wiem, że takie kontrakty są w szołbizie czymś normalnym, zrozumiałym. Wiadomo: jeżeli firma fonograficzna pakuje w ciebie duże pieniądze, chce na tym zarobić.

Wtedy nie rozumiałam pewnych rzeczy i byłam wściekła, że zmusza się mnie do robienia rzeczy, które jakoś tam uwierały.

Ale dość o przeszłości – najważniejsze jest to, że od sześciu lat czuję wielki spokój. Dał mi go jazz.
… który nigdy nie zapewni ci takiego statusu materialnego, co pop. Zdarza się myśleć o tym, ile straciłaś, uciekając z mainstreamu?

Nie, nigdy, bo w dylemacie "być czy mieć" zawsze opowiadałam się za opcją pierwszą. Dziś robię to, co naprawdę lubię, a to może rekompensować brak bajońskich zarobków.

Wypasione wille albo supersamochody? Nigdy nie marzyłam o takich rzeczach. Najbardziej kocham literaturę, a kontakt z nią – na szczęście – nie wymaga ogromnego majątku.

To nie tak, że będąc obrzydliwie bogatą, mogłabym cieszyć się bardziej książkami, które czytam. To tak, jak z orgazmem: i milioner, i bezdomny odczuwają tę rozkosz – największą z możliwych – tak samo (śmiech).

Przecież dziś w Polsce można korzystać z całego mnóstwa dóbr kultury za niewielkie pieniądze lub wręcz za darmo. W Warszawie jest sporo fajnych wydarzeń artystycznych z bezpłatnym wstępem, a nawet jeżeli chcesz kupić bilet do teatru, wystarczy, że odmówisz sobie dwóch kaw w jakimś "cool miejscu" i jakoś dopniesz budżet.
Fot. naTemat
Na ile prawdopodobny jest scenariusz, w którym zdradzisz jazz na rzecz innej działalności? Może zostaniesz pisarką albo poetką?

Nie przewiduję czegoś takiego. Mam świadomość, że nigdy nie będę tak dobra, jak Miron Białoszewski albo Charles Baudelaire, tak więc odpuszczam taką opcję. To kwestia pokory i samokrytycyzmu, o których zapomina coraz więcej osób, co prowadzi do sytuacji, w której na rynek trafia zbyt wiele niedobrych książek (śmiech).

A mówiąc poważniej: otrzymałam talent wokalny i staram się go nie zmarnować. Pozostaje rozwijać się na wymarzonym polu, czyli śpiewając jazz.

No i cieszyć się, że mogę robić to pod okiem wspaniałego artysty: parę lat temu, zupełnie przypadkowo, poznałam Gary'ego Guthmana, wybitnego amerykańskiego trębacza, który pracował z artystami takimi, jak Aretha Franklin, Tom Jones, Tony Bennett, Paul Anka, Michael Bublé i wspominany zespół Bee Gees.

Został moim mentorem, właśnie wydałam z nim drugą płytę, na której śpiewam teksty Białoszewskiego. Czy może być lepiej?

Owszem, planuję małe skoki w bok; np. pod koniec tego roku wystąpię w teatrze IMKA, w musicalu, do którego muzykę napisał właśnie Gary. Cóż, nie ma tego złego – być może przyda mi się tam odrobina doświadczenia aktorskiego, które zdobyłam w serialach "Pierwsza miłość", "Na Wspólnej" i "Pułapka" (śmiech).

Życie jest krótkie, trzeba spróbować jeszcze tylu rzeczy. Jednak to jazz jest bazą, która spina absolutnie wszystko.

Album "Autoportety" już dostępny jest w sklepach – polecamy.