Ta kobieta stała się znienawidzonym symbolem. Świat patrzy na Hongkong i nie dowierza. O tym trzeba wiedzieć
Protestują już 11 tydzień i za każdym razem na ulice wychodzą tłumy. Ale czegoś takiego jak w ostatni weekend jeszcze nie było. Ludzie przecierali oczy ze zdumienia, gdy okazało się, że niemal 2 mln mieszkańców wzięło udział w antyrządowej demonstracji. Co ich tak zmobilizowało? O czym trzeba pamiętać, gdy widzimy te tłumy na ulicach? – Oni walczą o przyszłość Hongkongu – mówi nam jeden z ekspertów.
"Matko boska...", "Nigdy czegoś takiego nie widziałem" – piszą ludzie z niedowierzaniem.
"Jak oni potrafią się zorganizować?"
1,7 mln przeszło ulicami Hongkongu i była to kulminacja manifestacji, które konsekwentnie odbywają się tu od 11 tygodni. Żadna wcześniej nie była tak liczna, ale i tak – choćby z perspektywy Polski – można uznać, że poprzednie też były olbrzymie, bo brały w nich udział setki tysięcy ludzi. Wywołując ogromny oddźwięk i podziw na całym świecie. "Popieramy was!", "Jesteśmy z wami", "Zasługujecie na wolność i demokrację!", "Ten poziom mobilizacji społeczeństwa zasługuje na uznanie" – roznosi się w mediach społecznościowych.
Z Turcji: "Nigdy nie widziałem tak masowych manifestacji".
Również z Polski. "Jak oni potrafią się zorganizować? A my czy też potrafimy?", "W Hongkongu odważni ludzie, ryzykując życie i zdrowie, walczą od wielu tygodni o praworządność" – pisze Marek Tatała, wiceprezes Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR).
Walczą o przyszłość Hongkongu
Nie chodzi tylko o nowelizację prawa ekstradycyjnego, dzięki której osoby podejrzane o przestępstwa miały być przekazywane do Chin kontynentalnych. To była iskra, która wywołała wściekłość. Administracja Hongkongu chciała zmienić prawo bez konsultacji z kimkolwiek. A na podstawie formuły "jeden kraj, dwa systemy", Hongkong miał przecież zagwarantowane swobody, w tym niezależne sądownictwo.
– Władze Hongkongu zapewne zadziałały pod presją władz w Pekinie i to uznano za niedopuszczalne. Potraktowano to jako naruszenie zasad demokracji i konsultacji, z pominięciem głosu mieszkańców. Ale to był jedynie pretekst – mówi naTemat prof. Edward Haliżak, znawca Chin, związany z Instytutem Stosunków Międzynarodowych.
Pod naporem protestów władze zawiesiły pomysł z ekstradycją. Ale demonstracje wcale nie ustały. – Mieszkańcy walczą o przyszłość Hongkongu. Na podstawie porozumienia z 1997 roku Hongkong w 2047 roku stanie się częścią Chińskiej Republiki Ludowej. Mieszkańcy mają poważne obawy, że za 20 lat zacznie być przekształcany na wzór modelu polityczno-gospodarczego, jaki ma miejsce w CHRL. Ich protesty skierowane są przeciwko ewentualnym zamiarom władz w Pekinie przekształcenia Hongkongu w jeszcze jedną prowincję Chin – mówi ekspert.
W pewnym sensie twarzą Pekinu w Hongkongu jest Carrie Lam. Znienawidzona przez uczestników protestów szefowa administracji Hongkongu, która chciała prawo ekstradycyjne wcielić w życie. Jest zwolenniczką bliższej integracji Hongkongu i Chin, nie chce większej autonomii.
"Obejmując władzę zapowiedziała wprowadzenie chińskiej edukacji patriotycznej do programów szkół, a także uchwalenie prawa przeciwko osobom wzywającym do niepodległości Hongkongu" – podaje Wikipedia.
Carrie Lam, rocznik 1957, nie popiera protestów. Publicznie je potępiła i stwierdziła, że wpychają Hongkong w otchłań. Ludzie w Hongkongu domagają się jej dymisji. – Pani Lam, wielu obywateli zadaje sobie ostatnio pytanie, kiedy pani umrze? Kiedy każe pani policji przestać? Obywatele się boją pani i policji, czy może pani odpowiedzieć? – pytali ją dziennikarze podczas niedawnej, kuriozalnej, konferencji prasowej.
Podczas wcześniejszych manifestacji nie raz dochodziło do starć z policją. Według władz demonstranci atakowali posterunki policji, niszczyli samochody. Według manifestujących, policja jest brutalna. Używała gazu łzawiącego, aresztowano kilkadziesiąt osób. W sieci są nagrania.
Głośno też o tym, że Chiny zgromadziły swoje siły policyjne na granicy, które czekają na rozwój sytuacji. Prezydent USA Donald Trump ostrzegł Chiny przed użyciem siły.
Do tego doszedł strajk wielu grup zawodowych. Do pracy nie przyszło ok. 500 tys. osób, ogromne problemy były m.in. na lotnisku.
Protesty wywołują na świecie duże wrażenie. I rodzą pytania, jakim cudem, w takich liczbach, tak bardzo zdołano się tu zmobilizować? Nasz rozmówca tłumaczy, że w Hongkongu ludzie żyją jak w lokalnej wspólnocie, mają swój styl życia, który chcą utrzymać, co powoduje, że łatwiej jest im się zjednoczyć. A zagrożone mają być ich podstawowe, fundamentalne wartości codziennego życia. I nawet, jeśli w krajach takich jak Polska, mówi się o zagrożeniu demokracji, to wciąż obawy nie są takie jak tam.
– Mieszkańcy Hongkongu przyzwyczaili się do tego, że żyją i mieszkają w dawnej kolonii brytyjskiej. Na podstawie pozostawionych przez Brytyjczyków praw i instytucji, wartości Zachodu i demokracji, które zostały zaimplantowane, rządów prawa, niezależności. Mieszkańcy Hongkongu przyjęli to jako swoje własne i na tej podstawie, w ramach istniejącej autonomii, się rządzą. Ten status bardzo im się podoba. Bardzo cenią swoje swobody, nie akceptują zarządzania autorytarnego. Oni chcą żyć w Chinach, w jednym państwie, ale według swojego lokalnego sposobu – tłumaczy prof. Haliżak.
– Mieszkańcy Chin mają inną mentalność, zostali inaczej wychowani. W systemie autorytarnym czują się dobrze i akceptują go. Poziom akceptacji dla władz autorytarnych w Pekinie jest wyjątkowo wysoki, wynosi 80 proc. Poziom centralizacji jest tam niewyobrażalny. A w Hongkongu nie chcą żyć w systemie absolutnie totalitarnym. To są dwa zupełnie inne światy – mówi.