Ta kobieta stała się znienawidzonym symbolem. Świat patrzy na Hongkong i nie dowierza. O tym trzeba wiedzieć

Katarzyna Zuchowicz
Protestują już 11 tydzień i za każdym razem na ulice wychodzą tłumy. Ale czegoś takiego jak w ostatni weekend jeszcze nie było. Ludzie przecierali oczy ze zdumienia, gdy okazało się, że niemal 2 mln mieszkańców wzięło udział w antyrządowej demonstracji. Co ich tak zmobilizowało? O czym trzeba pamiętać, gdy widzimy te tłumy na ulicach? – Oni walczą o przyszłość Hongkongu – mówi nam jeden z ekspertów.
Carrie Lam, szefowa administracji Hongkongu od 1 lipca 2017 roku. Nie popiera obecnych protestów. Fot. Wikipedia/Domena Publiczna
Nie powstrzymał ich deszcz. Morze ludzi szło z parasolkami w dłoniach, które stały się już symbolem tych protestów. Spokojnie, bez starć z policją i politycznych haseł. Wywołując szok na całym świecie, że tak można. Zdjęcia i nagrania z Hongkongu niosą się w Internecie.

"Matko boska...", "Nigdy czegoś takiego nie widziałem" – piszą ludzie z niedowierzaniem.

"Jak oni potrafią się zorganizować?"
1,7 mln przeszło ulicami Hongkongu i była to kulminacja manifestacji, które konsekwentnie odbywają się tu od 11 tygodni. Żadna wcześniej nie była tak liczna, ale i tak – choćby z perspektywy Polski – można uznać, że poprzednie też były olbrzymie, bo brały w nich udział setki tysięcy ludzi. Wywołując ogromny oddźwięk i podziw na całym świecie. "Popieramy was!", "Jesteśmy z wami", "Zasługujecie na wolność i demokrację!", "Ten poziom mobilizacji społeczeństwa zasługuje na uznanie" – roznosi się w mediach społecznościowych. Takie głosy płyną z różnych krajów. Trafiam na wpisy z USA: "Kiedy Ameryka będzie tak dbać o Amerykę? Trump rujnuje USA", "Amerykanie są zbyt leniwi, stracili nadzieję, ale liczę, że powstaną".


Z Turcji: "Nigdy nie widziałem tak masowych manifestacji".

Również z Polski. "Jak oni potrafią się zorganizować? A my czy też potrafimy?", "W Hongkongu odważni ludzie, ryzykując życie i zdrowie, walczą od wielu tygodni o praworządność" – pisze Marek Tatała, wiceprezes Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR). To tyle emocje i podziw. Jakie są fakty? Dlaczego mieszkańcy Hongkongu są tak zmobilizowani?

Walczą o przyszłość Hongkongu
Nie chodzi tylko o nowelizację prawa ekstradycyjnego, dzięki której osoby podejrzane o przestępstwa miały być przekazywane do Chin kontynentalnych. To była iskra, która wywołała wściekłość. Administracja Hongkongu chciała zmienić prawo bez konsultacji z kimkolwiek. A na podstawie formuły "jeden kraj, dwa systemy", Hongkong miał przecież zagwarantowane swobody, w tym niezależne sądownictwo.

– Władze Hongkongu zapewne zadziałały pod presją władz w Pekinie i to uznano za niedopuszczalne. Potraktowano to jako naruszenie zasad demokracji i konsultacji, z pominięciem głosu mieszkańców. Ale to był jedynie pretekst – mówi naTemat prof. Edward Haliżak, znawca Chin, związany z Instytutem Stosunków Międzynarodowych.

Pod naporem protestów władze zawiesiły pomysł z ekstradycją. Ale demonstracje wcale nie ustały. – Mieszkańcy walczą o przyszłość Hongkongu. Na podstawie porozumienia z 1997 roku Hongkong w 2047 roku stanie się częścią Chińskiej Republiki Ludowej. Mieszkańcy mają poważne obawy, że za 20 lat zacznie być przekształcany na wzór modelu polityczno-gospodarczego, jaki ma miejsce w CHRL. Ich protesty skierowane są przeciwko ewentualnym zamiarom władz w Pekinie przekształcenia Hongkongu w jeszcze jedną prowincję Chin – mówi ekspert. Potępiła protesty, chcą jej dymisji
W pewnym sensie twarzą Pekinu w Hongkongu jest Carrie Lam. Znienawidzona przez uczestników protestów szefowa administracji Hongkongu, która chciała prawo ekstradycyjne wcielić w życie. Jest zwolenniczką bliższej integracji Hongkongu i Chin, nie chce większej autonomii.

"Obejmując władzę zapowiedziała wprowadzenie chińskiej edukacji patriotycznej do programów szkół, a także uchwalenie prawa przeciwko osobom wzywającym do niepodległości Hongkongu" – podaje Wikipedia.

Carrie Lam, rocznik 1957, nie popiera protestów. Publicznie je potępiła i stwierdziła, że wpychają Hongkong w otchłań. Ludzie w Hongkongu domagają się jej dymisji. – Pani Lam, wielu obywateli zadaje sobie ostatnio pytanie, kiedy pani umrze? Kiedy każe pani policji przestać? Obywatele się boją pani i policji, czy może pani odpowiedzieć? – pytali ją dziennikarze podczas niedawnej, kuriozalnej, konferencji prasowej. Myśleli, że problemem będzie Tajwan
Podczas wcześniejszych manifestacji nie raz dochodziło do starć z policją. Według władz demonstranci atakowali posterunki policji, niszczyli samochody. Według manifestujących, policja jest brutalna. Używała gazu łzawiącego, aresztowano kilkadziesiąt osób. W sieci są nagrania.

Głośno też o tym, że Chiny zgromadziły swoje siły policyjne na granicy, które czekają na rozwój sytuacji. Prezydent USA Donald Trump ostrzegł Chiny przed użyciem siły. – Sytuacja w Hongkongu to duże zaskoczenie dla władz w Pekinie. One uważały, że największym problemem będzie Tajwan. A wbrew pozorom tak nie będzie. Natomiast nieoczekiwanie pojawił się Hongkong. To oznacza, że nie doszacowano nastrojów społecznych. To poważny błąd władz w Pekinie, że wcześniej tego nie przewidziały – mówi prof. Haliżak.

Do tego doszedł strajk wielu grup zawodowych. Do pracy nie przyszło ok. 500 tys. osób, ogromne problemy były m.in. na lotnisku. Chcą rządów prawa i niezależności
Protesty wywołują na świecie duże wrażenie. I rodzą pytania, jakim cudem, w takich liczbach, tak bardzo zdołano się tu zmobilizować? Nasz rozmówca tłumaczy, że w Hongkongu ludzie żyją jak w lokalnej wspólnocie, mają swój styl życia, który chcą utrzymać, co powoduje, że łatwiej jest im się zjednoczyć. A zagrożone mają być ich podstawowe, fundamentalne wartości codziennego życia. I nawet, jeśli w krajach takich jak Polska, mówi się o zagrożeniu demokracji, to wciąż obawy nie są takie jak tam.

– Mieszkańcy Hongkongu przyzwyczaili się do tego, że żyją i mieszkają w dawnej kolonii brytyjskiej. Na podstawie pozostawionych przez Brytyjczyków praw i instytucji, wartości Zachodu i demokracji, które zostały zaimplantowane, rządów prawa, niezależności. Mieszkańcy Hongkongu przyjęli to jako swoje własne i na tej podstawie, w ramach istniejącej autonomii, się rządzą. Ten status bardzo im się podoba. Bardzo cenią swoje swobody, nie akceptują zarządzania autorytarnego. Oni chcą żyć w Chinach, w jednym państwie, ale według swojego lokalnego sposobu – tłumaczy prof. Haliżak. Dziś podobno mało mieszkańców Hongkongu wyjeżdża do Chin nawet w celach turystycznych. – Nie odpowiada im to. Ale bardzo dużo Chińczyków przyjeżdża do Hongkongu – mówi nasz rozmówca. Dodaje, że problem polega na tym, że jedni i drudzy zaczynają się coraz bardziej różnić i mniej się rozumieć.

– Mieszkańcy Chin mają inną mentalność, zostali inaczej wychowani. W systemie autorytarnym czują się dobrze i akceptują go. Poziom akceptacji dla władz autorytarnych w Pekinie jest wyjątkowo wysoki, wynosi 80 proc. Poziom centralizacji jest tam niewyobrażalny. A w Hongkongu nie chcą żyć w systemie absolutnie totalitarnym. To są dwa zupełnie inne światy – mówi.