Morawiecki bawi się puszką Pandory. Za marzenia o reparacjach Polska może słono zapłacić

Jakub Noch
Niemcy przestają reagować tylko kurtuazyjnym milczeniem, ale rząd PiS podgrzewa emocje i przekonuje, że Polska będzie domagała się reparacji za zakończoną 75 lat temu wojnę. W obozie "dobrej zmiany" niektórzy mają wierzyć, iż na korzyść Warszawy przemawiają dobre stosunki z powojennymi okupantami Niemiec, którzy być może zechcą renegocjować XX-wieczne porozumienia. A to byłby... najczarniejszy scenariusz. Nie dla RFN, a Polski.
Jeśli PiS naprawdę zechce dążyć do uzyskania reparacji od Niemiec poprzez zmianę powojennych ustaleń, Polska może wyjść na tym bardzo źle. Fot. Sławomir Kamiński/ Agencja Gazeta
Jak informowaliśmy w naTemat.pl, Mateusz Morawiecki w rozmowie z zachodnimi dziennikarzami stwierdził, iż rząd Prawa i Sprawiedliwości zamierza "dokładnie ustalić sumę" i domagać się reparacji wojennych od Niemiec. – Straciliśmy sześć milionów ludzi - dużo więcej niż inne kraje, które dostały wysokie reparacje – utyskiwał premier, którego cytuje "Westdeutsche Allgemeine Zeitung".
Mateusz Morawiecki
za "Westdeutsche Allgemeine Zeitung"

Polska nie otrzymała od Niemiec odpowiedniej rekompensaty za okrucieństwa drugiej wojny światowej. Straciliśmy sześć milionów ludzi - dużo więcej niż inne kraje, które dostały wysokie reparacje. To nie jest sprawiedliwe. Nie może tak zostać.

Słowa te stanowią przede wszystkim element kampanii wyborczej, którą PiS zawsze prowadzi m.in. na emocjach germanofobicznych. Istnieje więc nadzieja, że sprawa zakończy się na pustych słowach, a jej skutkami będzie jedynie pogorszenie stosunków polsko-niemieckich, które i tak są najgorsze od czasu upadku żelaznej kurtyny.


W obozie partii rządzącej jest jednak środowisko, które o niemieckich pieniądzach marzy na serio i od którego można usłyszeć, że istnieje sposób na przymuszenie Berlina do wypłaty miliardów euro. Kluczem mają być relacje Polski z byłymi alianckimi okupantami, którzy przez lata byli "żandarmem" pilnującym, by hitleryzm na niemieckiej ziemi się nie odrodził oraz ustalali europejskie granice po II wojnie światowej.

Oczywiście prawica ma tu na myśli głównie Stany Zjednoczone – rządzone dziś przez otwartego na rożne szalone pomysły Donalda Trumpa i wciąż mające po zachodniej stronie Odry dziesiątki tysięcy żołnierzy.

"To był układ, którego my nie uznajemy"
– Jest ona nieważna. Był to układ między Polską a NRD, którego my nie uznajemy – mówi teraz Mateusz Morawiecki o umowie z 1953 roku, poprzez którą Polska skutecznie w świetle prawa międzynarodowego zrzekła się roszczeń wobec Niemiec.

Jak już kiedyś wyjaśniałem w serwisie Trudat.pl, istnieje jednak jeszcze jeden akt, który sprawia, że rząd PiS nie ma aktualnie żadnego narzędzia, by domagać się niemieckich pieniędzy. To tzw. "Traktat 2+4", który 12 września 1990 roku zawarto w Moskwie.

Jego nazwa odnosi się do uczestniczących w tamtym szczycie państw, do których należały USA, Wielka Brytania, Francja, ZSRR oraz Niemcy podzielone jeszcze na RFN i NRD. Warto też dodać, że Polska miała status obserwatora. We wrześniu 1990 roku nie tylko zapadła zgoda na zjednoczenie Niemiec, ale też utraciły moc wszystkie ewentualne powojenne roszczenia wobec narodu niemieckiego.

Jeśli więc sen o realnym domaganiu się reparacji miałby się ziścić, to właśnie poprzez wyrzucenie "Traktatu o ostatecznej regulacji w odniesieniu do Niemiec" do kosza. Realne? USA rządzi polityk zdolny do wszystkiego. Podobnie można opisać przywódcę Rosji Władimira Putina, który z rewizją historii i granic jest za pan brat. Francja i Wielka Brytania nie miałyby już wyjścia, gdyby oni zechcieli zmienić porządek ustalony między 1945 a 1990 rokiem. Można więc to sobie jakoś wyobrazić...

Niemieckie pieniądze za niemiecką ziemię?
Problem w tym, że ludzie rozpalający wyobraźnię w ten sposób, nie biorą pod uwagę, iż wówczas słowa "to układ między Polską a NRD, którego my nie uznajemy" chętnie paść mogą też z ust rządzących w Berlinie.

Przecież niedawno cytowaliśmy w naTemat.pl Svena Felixa Kellerhoffa, który na łamach renomowanego "Die Welt" retorycznie pytał: "jeśli wielokrotne zrzeczenie się reperacji przez polskie rządy nie powinno mieć zastosowania – na jakiej podstawie nadal obowiązywałoby przesunięcie Polski na Zachód, na przez wieki bezsprzecznie niemieckie terytoria, takie jak Prusy Wschodnie i Śląsk?".
Sven Felix Kellerhoff
na łamach "Die Welt"

Kurs obrany przez prawicowo-konserwatywny rząd w Warszawie przypomina czas między wojnami światowymi. Kwestionuje on współpracę europejską w ciągu ostatnich 70 lat na Zachodzie i prawie 30 lat na Wschodzie. Konsekwencje są znane.

To było tylko pierwsze ostrzeżenie. Nikt nie powinien mieć jednak wątpliwości, że im mocniej rząd PiS będzie podważał powojenny porządek, by walczyć o pieniądze, tym Niemcy ostrzej będą mówić o swoich ziemiach utraconych. Jeśli wreszcie Berlin zostałby do tego zmuszony, mógłby przystać na rewizję ustaleń międzynarodowych z 1945, 1953 i 1990 roku.

Spełnienie marzeń, czyli czarny scenariusz dla Polski
Jak jednak na nowych negocjacjach wyszłaby Polska? Negocjacjach z czekającą tylko na kolejny europejski kryzys Rosją, wielokrotnie obrażaną przez polskich rządzących Francją, nieobliczalną dziś Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi, których przywódca już teraz na poważnie bierze pod uwagę zmiany granic poprzez kupowanie terytoriów.

Albo spójrzmy na to z drugiej perspektywy. Jak sprawy potoczyłby się dla Niemców, którzy w strategicznych kwestiach zawsze potrafią negocjować z Kremlem, w Pałacu Elizejskim mają swego wielkiego przyjaciela, z 10 Downing Street prowadzą globalne interesy, a partner z Białego Domu – powtórzę – już teraz na poważnie bierze pod uwagę zmiany granic poprzez kupowanie terytoriów?

Odpowiedzi są tak proste, jak się to zdaje.