Artur Barciś dla naTemat: "Świat to okropne miejsce, w Polsce przeraża mnie wiele rzeczy"

Michał Jośko
Właśnie spotkałem się z człowiekiem bardzo zapracowanym, który w ciągu roku występuje w około trzystu przedstawieniach teatralnych. Niedawno – o wpół do czwartej nad ranem – wrócił z trasy, podczas której zaliczył Ostródę, Sopot i dwa występy w Gorzowie Wielkopolskim. Usiądźmy w jego pięknym ogrodzie i przy filiżance aromatycznej kawy porozmawiajmy zarówno o śmiechu, jak i rzeczach smutnych, wręcz dramatycznych.
Artur Barciś jako Władysław Gomułka, czyli polityk znacznie wyższego szczebla, niż Arkadiusz Czerepach Fot. mat. prasowe z serialu "Osiecka"
Zdarza się panu patrzeć z zazdrością na kolegów po fachu, których kariera jest – nazwijmy to tak – filmowa?

Zdarza się. Rzeczywiście jest tak, że znacznie częściej można zobaczyć mnie w serialach i na deskach teatralnych, niż na dużym ekranie. Chociaż w tej chwili nie gram w żadnym serialu, poza maleńkim epizodem w "Osieckiej”, ale to była rola Władysława Gomułki, smakowity kąsek.

Cóż, nie wyreżyserowałem sobie takiej kariery, zrobiło to życie. Aktor nie ma wpływu na pewne sprawy, taki zawód…

Być może jestem zbyt mało przebojowy? Może to kwestia tego, że nie mam agenta? A może chodzi o to, że dla większości reżyserów jestem aktorem zgranym, zużytym?


Wie pan – rozmaite telewizje wciąż emitują powtórki "Miodowych lat" i "Rancza", tak więc być może ludzie ze świata filmu uważają, że Barcisia jest za dużo? Nie wiem, takie gdybanie…

Na pewno gdyby jakiś reżyser chciał obsadzić mnie w dużej roli kinowej, znalazłby mnie z łatwością. Lecz być może trafiłem do pewnej szufladki, z której nikt nie ma odwagi mnie wyjąć.

Oczywiście, że marzy mi się rola główna w jakimś "dużym" filmie, z biegiem lat chciałbym jej bardziej.

Z jednej strony im jestem starszy, tym więcej mogę zaoferować jako aktor. Z drugiej – człowiek nie wie, jak długo będzie żył, jak długo zachowa sprawność intelektualną i fizyczną, które są absolutnie niezbędne w tym zawodzie.
Fot. naTemat
Stworzenie postaci serialowych, które od lat są ewidentnie kultowe, obróciło się przeciwko panu? Naprawdę ambitne podejście do gry w sitcomach nie było opłacalne, patrząc na to z perspektywy czasu?

Pamiętam, że w latach 90. broniłem się przed zagraniem w "Miodowych latach", bo sitcom kojarzył mi się z czymś takim, jak "13 posterunek", który nie za bardzo mnie bawił.

Lecz gdy zdecydowałem wcielić się w postać Tadeusza Norka, to grałem go najlepiej jak potrafiłem. No i, patrząc na to z perspektywy czasu, chyba udało się stworzyć coś naprawdę fajnego.

Gdy przyszedł czas na "Ranczo", znów naprawdę mocno starałem się, aby postać Arkadiusza Czerepacha była czymś zupełnie nowym, żeby nie stał się jedynie Tadziem Norkiem, który został sekretarzem gminy w Wilkowyjach.

Nigdy nie robię niczego na pół gwizdka, zawsze daję z siebie 100 procent – czy to występując w przedstawieniu teatralnym, serialu, czy też filmie. Aktorstwo polega na nieustannym tworzeniu rzeczy całkowicie nowych.

Wspomniał pan wcześniej o wstydzie – czy to coś, co powstrzymałoby pana przed występem w filmie Patryka Vegi?

To zależy. Zagrałbym chętnie w czymś takim, jak "Polityka", bo chodzi o dotykanie sfery, którą żywo się interesuję, a moje poglądy dotyczące obecnie rządzącej partii, są powszechnie znane…

Zasadniczo sprawa wygląda tak: choć sam nie jestem wielkim fanem twórczości Patryka Vegi – wolę rzeczy bardziej finezyjne – to nie należę do osób, które atakują jego filmy, zarzucając, że są bardzo wulgarne, bądź wręcz prostackie. Jeżeli Polacy chcą je oglądać, to znaczy, że są potrzebne. Cenię też jego profesjonalizm.

Daleki jestem od mówienia, że powinno kręcić się wyłącznie dzieła ambitne i głębokie, oferujące coś więcej, niż jedynie możliwość porechotania z przekleństw serwowanych w ilościach wręcz hurtowych. Dobrze, aby widz miał możliwość wyboru.

To dokładnie tak, jak z disco polo: jeżeli spora część społeczeństwa potrzebuje tej muzyki, trzeba przejść nad tym do porządku dziennego. Inna sprawa – jestem przekonany, że część owych osób słucha również muzyki klasycznej albo jazzu, a muzyka chodnikowa jest tylko formą stadnego odreagowania, które jest łatwiejsze przy dźwiękach prostych.

Martwi mnie jedynie brak alternatyw – pamiętam, że gdy pewnego razu odpaliłem telewizor w hotelu, to na wszystkich – podkreślam: wszystkich – polskich kanałach leciała transmisja jakiegoś festiwalu disco polo. Mało tego: wydawało mi się, że wszyscy śpiewają tę samą piosenkę, bo w tej muzyce wszystko jest na jedno kopyto. Byłem przerażony!

Podchodząc do sprawy idealistycznie, wolałbym, aby Polacy równali w górę, niż w dół. Jednak myśląc realistycznie: niech powstają i filmy Patryka Vegi, i muzyka disco polo, lecz jednocześnie dobrze byłoby, gdyby instytucje takie, jak Ministerstwo Kultury oraz media promowały rzeczy bardziej ambitne.
Fot. Krzysztof Wellman


Może w tym miejscu zarekomenduje pan coś naprawdę dobrego?

Nie lubię tego robić. To, co jest dobre dla mnie, dla kogoś innego może być beznadziejne, wszyscy mamy różne potrzeby. Ostatnio zachwyca mnie, ale i przeraża, serial "Na cały głos” z Russelem Crowe'em. Rewelacyjny!

Jeżeli mogę sobie pozwolić na pewną prywatę, zapraszam na pewne przedstawienie teatralne. To "Lista męskich życzeń", oparta muzycznie na jednej z moich najukochańszych piosenek – "Unforgettable" Nat King Cole'a, tutaj w wersji zaśpiewanej wspólnie z jego córką. W ten oto sposób – sprytnie i podstępnie – zrobiłem sobie autoreklamę (śmiech).

Wyszedł z pana niezły Czerepach! Dodajmy, że to komedia, w której…


… reżyser Artur Barciś obsadził Artura Barcisia (na zmianę z Waldkiem Obłozą). Przyznaję – niezłe kumoterstwo, no ale komu miałbym ufać, jeżeli nie samemu sobie.

Wracając do tematyki filmowej: gdyby jakiś reżyser zaufał panu na tyle, aby powierzyć rolę – załóżmy – brutalnego gangstera; twardego, przerażającego szefa mafii, to czy w tym szaleństwie byłaby metoda?

Biorąc pod uwagę to, z jakimi rolami jestem kojarzony, mógłbym nie być wystarczająco przekonujący… Bardziej kusiłaby mnie na przykład rola statecznego pana w średnim wieku, który prowadzi podwójne życie: chadza na spacery z wnukami, jest szanowany przez otoczenie, a zarazem to sadysta, zimnokrwisty morderca. Myślę, że byłbym wiarygodny.

W roku 1982 pojawiłem się w serialu "07 zgłoś się", gdzie zagrałem jednego z czterech kolejarzy podejrzanych o popełnienie przestępstwa. To ja byłem tym złym, choć wyglądałem najbardziej niewinnie, najlepiej patrzyło mi z oczu – to świetny przykład na to, jak można wykorzystać niesprzyjające warunki fizyczne po to, aby trzymać widza w napięciu, pozwodzić go dłużej.

No ale tutaj znów wracamy do szufladki, w której znajduję się od dawna. Wydaje mi się, że momentem przełomowym był rok 1998, czyli początek "Miodowych lat" – wówczas na dobre przylgnęła do mnie metka aktora komediowego. Gdyby nie ten serial, być może wszystko potoczyłoby się inaczej.
Fot. Łukasz Giersz


Ma pan czasami dosyć rozśmieszania widza?

Nie, nigdy. Zacznijmy od tego, że w każdym typie ról wykorzystuję dokładnie te same techniki. W komediach nigdy nie gram z nastawieniem, że ma być śmiesznie – zawsze wcielam się w postać, która przeżywa naprawdę poważne dramaty życiowe. Z punktu widzenia mojego bohatera nie ma w nich niczego zabawnego, a im poważniej do nich podchodzi, tym efekt jest zabawniejszy dla widza.

Wracając do pańskiego pytania: Krysia Janda powiedziała mi kiedyś, że z biegiem lat coraz bardziej lubi rozbawiać ludzi, zamiast ich wzruszać. Zgadzam się z tym w pełni, tak więc naprawdę cieszę się, widząc po spektaklu uśmiechnięte twarze.

Nie powinno to dziwić, w końcu ma pan opinię człowieka naprawdę ciepłego, prawdziwego wzorca optymisty.

To już niestety, nieaktualne, od dobrych paru lat nie jestem już optymistą, moje nastawienie do życia zmieniło się o 180 stopni. Owszem, cieszę się, że mam wspaniałą żonę, syna, synową i wnuki, lecz większość z tego, co dzieje się poza moją rodziną, napawa mnie wielkim smutkiem.

Dzisiejszy świat jest okropnym miejscem. Proszę spojrzeć na zmiany klimatyczne! Zepsuliśmy naszą planetę w sposób nieodwracalny…

Optymizm znika również wtedy, gdy przyjrzymy się Polsce, czyli krajowi, w którym przeraża mnie dziś naprawdę wiele rzeczy. No ale tutaj znów zmierzamy w stronę polityki, a obiecałem sobie, że w ów temat nie będę już wchodził zbyt głęboko.

Dlaczego?

Bo przekonałem się, że moje zdanie nie ma żadnego znaczenia. Jako aktor głównie komediowy jestem postrzegany jako ktoś z definicji niepoważny i moje "wymądrzanie się" w tych kwestiach jest dla bardzo wielu ludzi po prostu śmieszne, a czasem wręcz żałosne. To nie znaczy, że będę milczał i hejtem można mi zamknąć usta, ale na sztandary się nie nadaję.

To może z przymrużeniem oka: byłby pan w stanie powiedzieć, który z prominentów najbardziej przypomina Czerepacha z serialu "Ranczo"?

Och, jest ich wielu (śmiech). Całe mnóstwo dzisiejszych polityków – głównie tych z partii rządzącej – przypomina ową postać, stworzoną przed laty, w sposób wręcz doskonały, przez scenarzystę Andrzeja Grębowicza.

Gdy słucham ich wypowiedzi, nierzadko mam wrażenie, że to właśnie słowa serialowego Czerepacha, czyli kogoś, kto w sposób iście wirtuozerski opanował sztukę mówienia tak, aby ludzie byli pod wielkim wrażeniem, jednocześnie nie dowiadując się niczego konkretnego.

Przecież kłamać należy tak, jakby to była najprawdziwsza prawda, że liczy się wyłącznie władza i to jak ją zdobyć, lub jej nie stracić.
Fot. Franciszek Barciś


Jest pan zagorzałym kibicem. Rozumiem, że transmisje sportowe wywołują emocje równie wielkie, co relacje z Sejmu?

Nawet nie wie pan, jak mocno przeżywam mecze siatkówki, piłki nożnej czy tenisa! Swoją drogą: często rozgrywane są wtedy, gdy akurat gram jakiś spektakl. Żona nagrywa mi transmisje, a ja robię wszystko, aby zbyt prędko nie poznać wyniku.

Czasami koledzy i koleżanki z garderoby szantażują mnie żartobliwie, że zdradzą go, jeżeli czegoś tam nie zrobię (śmiech). Po przedstawieniu jadę do domu, aby obejrzeć nagranie meczu, po drodze zachowując odpowiednie środki ostrożności, dzięki którym nie zepsuję sobie frajdy.

Bo miałem kiedyś taką sytuację: wsiadam do samochodu i ruszam, bo czeka na mnie nagrany pojedynek Agnieszki Radwańskiej. Lecz gdy tylko odpaliłem silnik, włączyło się radio. Zanim zdążyłem zareagować, spiker rzucił "Radwańska wygrała"… Wyobraża pan sobie, jaki pech?!

Dlaczego nie jeździ pan równie ochoczo na celebryckie spędy? Przecież tzw. bywanie na salonach może pomagać w robieniu kariery filmowej.

Po prostu to nie moja bajka. Jestem aktorem, nie gwiazdą, tak więc obecność na podobnych imprezach ograniczam do minimum.

Skoro o celebryckości mowa: było jej nieco więcej przez moment, gdy w roku 2010 wziąłem udział w "Tańcu z gwiazdami". To kolejny z moich błędów, bardzo zła decyzja. Jedynym miłym wspomnieniem jest partnerka taneczna, Paulina Biernat. Anioł, przeurocza osoba.

Zasadniczo, jeżeli mowa o salonach: nie cierpię tego świata. Jest sztuczny, kompletnie nieprawdziwy, a towarzystwo "koleżanek" z kaczymi dzióbkami oraz przesadnym liftingiem na twarzach, jest czymś okropnym. Nie chcę się wtrącać – to ich wybory, do których mają pełne prawo – jednak ja mam prawo tego nie oglądać.

Dochodzą też kwestie "techniczne": tego rodzaju wydarzenia odbywają się zazwyczaj w centrum Warszawy, ja natomiast mieszkam na jej obrzeżach, tak więc każdorazowo jest to dłuższa wyprawa. Mam takie zasady, że za kółko nie wsiadłbym nawet po łyku alkoholu, taksówką też nie chce mi się jakoś jeździć, więc…
Fot. naTemat
Tak więc zdecydowanie bardziej wolę posiedzieć w ogrodzie albo pooglądać jakiś mecz. Właściwie lubię tylko piwo, czasem dobre wino. Mocniejszych trunków nie lubię. Jak pan widzi – nie jestem zbyt imprezowym człowiekiem (śmiech).

Nie lubię blichtru związanego z aktorstwem, liczy się wyłącznie to, że mogę wykonywać zawód, który kocham "od zawsze". Spełniłem największe marzenie niepozornego chłopca ze wsi pod Częstochową, który już w podstawówce był najszczęśliwszym dzieckiem na świecie, gdy tylko mógł wyjść na scenę.

Chociaż wszyscy go wyśmiewali, a w jego sukces nie wierzyli nawet rodzice, dopiął swego: został aktorem i może uważać się za szczęściarza.

Wie pan, co kocham najbardziej? To te chwile przed rozpoczęciem przedstawienia, gdy stoję za kulisami i słyszę szum widowni.

Zawsze wtedy myślę sobie, że przecież ci ludzie mieli tyle możliwości spędzenia tego czasu, a przyszli właśnie tutaj, jestem im niesamowicie wdzięczny. W takich momentach wręcz tryskam optymizmem.