"Jelczem w Himalaje". Rozmawiamy z pasjonatem, który zbiera pieniądze na wyprawę do Nepalu

Kamil Rakosza
Maciej Pietrowicz to syn Jerzego Pietrowicza, który w roku 1979 uczestniczył w wyprawie na Annapurnę Południową. W złotej dekadzie, kiedy polscy himalaiści prześcigali w wysokogórskiej wspinaczce cały świat, do Nepalu jeździło się jelczami. I tak samo ma być w przyszłym roku.
Maciej Pietrowicz chce pojechać w przyszłym roku do Katmandu, by oddać polskim himalaistom. Fot. Maciej Pietrowicz
W przyszłym roku minie 40 lat od pierwszego zimowego wejścia na Mount Everest. Tego niezwykłego wyczynu dokonali Polacy – 17 lutego 1980 r. Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy zatknęli biało-czerwoną flagę na szczycie najwyższej góry świata. Na pamiątkę tego wydarzenia do Katmandu planuje się wybrać Maciej Pietrowicz z załogą. W bardzo oldskulowym stylu.
Najważniejszym elementem planu jest pojazd marki Jelcz – Jeżdżący Pomnik Złotej Dekady Polskiego Himalaizmu – którym Pietrowicz planuje przejechać przez Polskę, Czechy, Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię, Turcję, Iran i Indie, by znaleźć się w nepalskim Katmandu, u podnóża Himalajów. Cała trasa liczy ponad 10 tys. km.


Maciej jest pomysłodawcą i założycielem fundacji "Śladami uczestników", a poza tym od 14 lat jest zawodowo związany z branżą automotive. Prywatnie jest synem Jerzego Pietrowicza, który przed 40 laty pojechał z jeleniogórską ekipą, zdobywać Annapurnę Południową. Jelczem, no bo jak inaczej. By zrealizować swój cel Maciej potrzebuje jednak solidnego wsparcia, o czym mówił w rozmowie z naTemat.

"Wyprawowy Jelcz, który z Polski wielokrotnie wyruszał w Himalaje i Karakorum m.in. na wyprawę na Lhotse’74, BroadPeak’75, Gasherbrum’75, Annapurna South’79, Mt.Everest’80, Himalchuli’85 oraz wiele innych szczytów świata, ma szansę ponownie wyruszyć w daleką drogę" – czytamy w opisie zbiórki na PolakPotrafi.pl Czytaj więcej

Ile miejsca jest w takim jelczu? Ile osób musiało się cisnąć na pewnie dość niewielkiej przestrzeni?

Opowiem na przykładzie wyprawy na Annapurna South 1979, ponieważ to ją najlepiej znam z opowiadań. Jechało dziewięć osób. Trzy w kabinie, pozostali na skrzyni załadunkowej pod plandeką. Było w niej osobne wycięcie, przeznaczone na wejście. Zastosowano również podwójną podłogę z częściami zamiennymi.
Maciej Pietrowicz – organizator akcji "Jelczem w Himalaje".Fot. Maciej Pietrowicz
Cała wyprawa liczyła 15 osób. Szóstka poleciała samolotem. W większości wypraw jeżdżono na kilka samochodów. W takich okolicznościach zawsze był jakiś zamiennik. W przypadku wyprawy z 1979 r. był jeden kierowca, Wiktor Szczypka, który nie oddał kierownicy do samego końca.

Do przeszłości jeszcze wrócimy, a teraz powiedz mi, ile osób będzie liczyła twoja wyprawa?

Zbyt wcześnie by o tym mówić. Jadę ja – Maciej Pietrowicz. Jako syn uczestnika wypraw, chciałbym poczuć ekscytację, która towarzyszyła mojemu ojcu w czasie wyprawy jelczem w Himalaje 40 lat temu. Do tego nasz kierowca /mechanik, który włożył całe swoje serce, aby tego jelcza odremontować – Arkadiusz Peryga.

Razem z nami jedzie również przyjaciel mojego taty, czyli Krzysztof Czaplicki. To człowiek, który organizował wyprawy w Himalaje w latach 80 wraz z moim ojcem. Bardzo się cieszę z jego wsparcia. To dla mnie świetna klamra pokoleniowa. Dodam, że znajdzie się także miejsce dla naszego sponsora tytularnego, którego nadal poszukujemy. Drogą samolotową polecą pewnie nasi partnerzy, lub przedstawiciele patronów. Te osoby odbierzemy z lotniska w Bombaju i pojedziemy dalej jelczem do Nepalu.

Czy na trasie są miejsca, których się boisz?

No to jest cała logistyka. Na Bliskim Wschodzie jest niebezpiecznie, dlatego odpuszczamy sobie przejazdy przez Afganistan i Pakistan. Do Bombaju w Indiach chcemy się dostać drogą morską, płynąc z portu w irańskim Czabaharze. Z Indii dalej jelczem do Katmandu w Nepalu. Koszt przeprawy promem to jakieś 10 tys. dolarów w jedną stronę.

Jak będzie wyglądało wasze życie w podróży?

Etap planowania takich rzeczy jest jeszcze przed nami. Nie wyobrażam sobie jednak, że mielibyśmy po prostu jeździć od hotelu do hotelu w Europie czy na Bliskim Wschodzie. Bazując na dziennikach mojego ojca, który dobrze opisał wyprawę z roku 1979, chciałbym odbyć swoją podróż w podobny sposób. Spalibyśmy na dachu jelcza albo na burbuhajce, czyli takim specjalnym bagażniczku zamontowanym na kabinie. Członkowie tamtej eskapady przez kilka dni spali nawet na pustyni. W takim przypadku w grę wchodziłoby spanie na dachu lub namiocie. Nie chcemy zabierać ze sobą nowych rzeczy, tylko takie, jakich używano w latach 80.

Nie boisz się, że wasz jelcz rozkraczy ci się gdzieś po drodze? Co wtedy?

Nie tyle, że się boimy, co jesteśmy w stu procentach pewni, że coś nawali. W tamtych latach chłopaki zabierali ze sobą nawet zapasową skrzynię biegów. Sprzęgło, rozruszniki, alternatory, siłowniki i masę innych części zamiennych na ewentualną wymianę.

Kiedy wyjazd?

Planowo chcielibyśmy wyjechać na jesień przyszłego roku. Po okresie monsunu. Zatem mamy niecały rok, żeby zdobyć środki i przekonać jakichś partnerów do wsparcia. Liczę na to, że nasz pomysł połączy środowiska górskie i motoryzacyjne. Takiej hybrydy tych dwóch środowisk jeszcze nigdy nie było.

Jak dużo pieniędzy potrzebujecie i ile wam brakuje?

Jesteśmy dopiero na samym początku. Oficjalna zbiórka w internecie ruszyła w czwartek. Wiem, że aby uzbierać wymaganą kwotę nie wystarczy tylko jedno źródło dofinansowania społecznościowego.

Minimum potrzebnym, żeby zrealizować ten wyjazd jest 150 tys. złotych. To kwota szacowana przez wiele godzin rozmów z kierowcami wypraw o. Sama wymiana instalacji pneumatycznej na nową "tekalan" oraz kompletna rewizja silnika i skrzyni biegów to ogromny koszt. Nie ukrywam, że poszukujemy sponsora tytularnego tudzież partnera biznesowego. Mam nadzieję, że po informacji w mediach ludzie zauważą nas w sieci. Już przyszłym tygodniu nasz Jeżdżący Pomnik Złotej Ery Polskiego Himalaizmu będzie jedną z większych atrakcji najstarszego festiwalu górskiego w Polsce – w Lądku Zdrój. Będziemy tam od 19-22 września. Pojawimy się także na innych wydarzeniach w Polsce.

150 tys. złotych to sporo pieniędzy.

Tyle policzyliśmy, ale nadal stawiam przy tym znak zapytania. Chodzi o to, że nie zależy nam tak na gotówce, co także na wsparciu w formie barteru. Jeśli, na przykład, znajdzie się ktoś, kto dam nam sześć kół z oponami (te nasze są dętkowe i mają 30 lat), z których każde kosztuje 1500 zł, to wolę taką formę pomocy niż wtedy, gdyby ktoś po prostu dał nam te pieniądze.

Koszt paliwa na całą wyprawę wyniesie nie więcej niż 10 tys. złotych. Potrzebujemy jednak praktycznie drugi, pełny wóz części zamiennych. Bazując na historiach himalaistów, którzy dekady temu wyprawiali się samochodem do Nepalu, przygotowałem listę potrzebnych nam części zamiennych.

Tę kwestię również dałoby się załatwić barterem. Gdyby szukać ich wszystkich na internetowych aukcjach kosztowałoby to nas jakieś 50 tys. złotych.

Jak w ogóle wygląda sprawa z częściami do takiego starego jelcza? Można gdzieś bez problemu znaleźć zamienniki?

Tak, są zamienniki. Do tego mamy wsparcie Wojtka Połomskiego – człowieka, który wychował się na jelczach. Wojtek jest autorem wielu publikacji o tych samochodach. Zna całe środowisko ludzi, którzy są w temacie i są gotowi nas wspomóc.
Fot. Maciej Pietrowicz
Dodatkowo mam jeszcze trzy albo nawet cztery źródła, gdzie mogę dostać używane części. Na tę chwilę mamy złożony samochód, który jest zarejestrowany, ma ubezpieczenie. Możemy nim jeździć.

To Jelcz 315-A? Taki sam model, jak ten którym 40 lat temu Polacy wyjeżdżali do stóp ośmiotysięczników?

Nie. Ogólnie posiadam wykaz wypraw wraz z samochodami, które były używane w przeszłości, oraz kierowcami. Tych wypraw naliczyłem około 10. Na niektórych korzystano właśnie z modelu 315, za to np. na Lhotse w czasie wyprawy Andrzeja Zawady w 1974 r. posługiwano się Jelczem 316 z trzecią, dodatkową tzw. wleczoną osią.

Natomiast model, który my kupiliśmy, to Jelcz 325. Buda i cała stylistyka samochodu została zachowana z Jelcza 315-A. Po prostu inne techniczne rozwiązania zostały w nim zastosowane. Gdybyśmy chcieli jechać 315, musielibyśmy znaleźć rocznik 1975. Nie wiem, czy udałoby się to zrobić takim kosztem (śmiech).

A w zeszłoroczną, 40. rocznicę wyprawy na Annapurnę Południową ruszałeś gdzieś swoim jelczem?

Nie, nie. Auto nabyliśmy w tym roku. To prawda, podchodzę do tego tematu z ogromnym sentymentem ponieważ jestem synem uczestnika tamtej wyprawy. Nasz jelcz jest mocno inspirowany wyglądem tego, który został wykorzystany w 1979 r. w czasie jeleniogórskiej wyprawy w celu zdobycia Annapurny Południowej. Niemniej samochód ma nawiązywać do wszystkich wypraw, które miały miejsce w tamtych latach. Chcę jednak bardzo mocno podkreślić, że wyjeżdżając w 2020 r jelczem w Himalaje chcemy przede wszystkim oddać hołd naszym rodakom, równo 40 lat po zdobyciu najwyższego szczytu świata zimą jako pierwsi ludzie w historii.

To pierwsze zimowe wejście na ośmiotysięcznik zapoczątkowało serię zdobywania kolejnych szczytów o tej porze roku. Zostało już tylko K2, kto wie, może tak jak rozpoczęliśmy tę historię światowego himalaizmu, tak uda się nam zdobyć ostatni z tych wierzchołków?

Jak długo się tam jedzie z Polski?

Mogę powiedzieć, jaki czas podróży podawali mi kierowcy tamtych wypraw. Wiktor Szczypka, który prowadził jelcza w czasie podróży na Annapurnę, mówił o 31 dniach drogi. Wtedy doszły jeszcze uwarunkowania polityczne, ponieważ to był ten czas, kiedy w Iranie obalono szacha Mohammada Rezy Pahlawiego, a do władzy doszedł Ruhollah Chomejni.

Zdarzało się także, że jelcz na wyprawy płynął z portu w Gdyni do Indii. Bywało też tak, że jechał inną trasą. Zawsze jednak droga lądowa trwała około miesiąca.

Poza 40. rocznicą pierwszego w historii zimowego wejścia na Mount Everest – historycznego wyczynu polskich himalaistów – jedziecie tam jeszcze w jednym, innym celu. Jakim?

Rok 2020 to także piąta rocznica trzęsienia ziemi w Nepalu (w wyniku trzęsienia ziemi z 2015 r. śmierć poniosło blisko 9 tys. osób – red.). Nie zabieramy ze sobą sprzętu wspinaczkowego, który zapełniłby pakę jelcza. Nie będziemy się w spinać. Jedziemy się przejechać. Dlatego chcemy zabrać ze sobą podarunki, które rozdamy potrzebującym na miejscu.