W PRL-u nie współpracować z bezpieką, robić swoje. Grupa Vox i przepis na 40-letnią karierę [wywiad]

Michał Jośko
Jaka myśl przewija się przez głowę dziennikarza, który przeprowadził wywiad z tym zespołem? Oto klasa, szyk, luz i profesjonalizm, których na próżno szukać u młodszych wykonawców. Choć Vox ma za sobą cztery dekady działalności, to nie zamierza zwalniać: trio wydało właśnie singiel "Porwij mnie", a na horyzoncie majaczy już nowy album. Porozmawiajmy o przyszłości, teraźniejszości oraz latach 70. oraz 80. ub. w., kiedy to grupa musiała radzić sobie nie tylko z rozkochanymi fankami, lecz także niemoralnymi propozycjami ze strony agentów Służby Bezpieczeństwa.
Grupa Vox w pełnej okazałości. Od lewej: Jerzy Słota, Witold Paszt i Dariusz Tokarzewski Fot. mat. prasowe
Jeżeli wierzyć materiałom prasowym, na wasz wielki powrót czekają niecierpliwie także ludzie młodzi. Naprawdę? Przecież średnia wieku w zespole wynosi 64 lata.

Witold Paszt: To, że tak właśnie jest, doskonale widzimy na naszych koncertach. Rozstrzał wiekowy naszej publiczności jest naprawdę duży – choć jej trzon stanowią oczywiście osoby pamiętające cztery dekady naszej działalności, to uwierz, że na koncertach bawi się także sporo młodzieży.
Rozumiem, że te podrostki nie robią tego dla beki?


W. P.: To raczej osoby, które odkopują winyle i kasety swoich rodziców, znajdując na nich świetną muzykę. Lata 80. wróciły na dobre – nie mówię tu wyłącznie o naszych piosenkach – w tamtych nagraniach zasłuchują się kolejne pokolenia. Ale nic w tym dziwnego: po prostu młodzież prawdziwych piosenek, ze świetnie napisanymi tekstami, profesjonalnie skomponowaną i zaaranżowaną muzyką.

Jerzy Słota: Nigdy nie nagrywaliśmy zbyt dużo, zamiast na ilość, woleliśmy stawiać na jakość. No i dziś, po paru dekadach, doskonale widać, że było to właściwe podejście.

Dariusz Tokarzewski: Byłem kiedyś nauczycielem i doskonale wiem, jak działają pewne mechanizmy. Choć oczywiście zdecydowana większość nastolatków słucha jedynie najnowszych przebojów, to zawsze istnieje pewna grupa osób, które chcą czegoś więcej. Pojawia się wśród nich moda na poszukiwania muzyczne; chcą być inni, poznać coś znacznie bardziej niebanalnego i naprawdę dobrego. A więc nie dziwi mnie, gdy współczesny piętnastolatek rozkochuje się w twórczości Marka Grechuty, Czesława Niemena albo grupy Vox.

W. P.: Czasami takie osoby doskonale kojarzą nasze przeboje, na pamięć zna "Bananowy song" albo "Rycz mała rycz", choć nawet nie wiedzą, kto jest wykonawcą. Wszystko wyjaśnia się dopiero wtedy, gdy trafiają na koncert grupy Vox – wtedy śpiewają z nami całe kawałki.

W jaki sposób młody człowiek może trafić na wasz występ?

W. P.: Bywa, że podchodzi ktoś taki, mówiąc "mama nie mogła przyjść, bo pracuje, ale przysłała mnie, po autografy". I wiesz, co jest najfajniejsze? Choć ten młody człowiek został do pojawienia się na naszym występie zmuszony, to jednak bawi się na nim wręcz doskonale.

D. T.: Są też historie znacznie mocniejsze, jak ta, gdy parę lat temu graliśmy podczas święta ulicy Piotrkowskiej w Łodzi. Wychodzimy na scenę i... przerażenie. Widzimy, że praktycznie cała publiczność ma na sobie skóry z ćwiekami, glany, różnokolorowe irokezy. Otóż okazało się, że nasz występ odbywa się po koncercie jakiejś grupy punkowej.

W. P.: Myślimy "na litość boską, co się zaraz stanie? Zaatakują nas żyletkami"?! Ale dobra, jakoś damy radę, trzeba tylko działać elastycznie. Tak więc błyskawiczna narada, po której decydujemy się na zmianę kolejności utworów: zaczniemy na ostro, najszybszymi piosenkami, a później będziemy "łagodzić obyczaje", przechodząc w stronę kawałków łagodnych.

Co się dzieje później? Otóż tłum, składający się z tych siedmiokolorowych czubów, najpierw obserwuje nas spode łba. Po chwili zaczyna się beka, o której wspominałeś. Ale po jakimś czasie widać, jak szyderstwa się kończą – punki zaczynają bujać się przy naszych piosenkach, aby wreszcie przejść do zabawy na całego: skaczą i tańczą pogo. Gy koncert się kończy, tłum skanduje "Vox is king"!
Fot. mat. prasowe
Na ile odnajdujecie się w realiach współczesnej branży muzycznej, w której królują pośpiech i szybki przerób, nawet jeżeli oznacza to bylejakość?

W. P.: Bardzo ciekawe pytanie, na które odpowiedź może być tylko jedna: nie idziemy na absolutnie żadne kompromisy. Masz rację, w tym świecie zmieniło się bardzo wiele – dziś piosenki tworzy się seryjnie; ma być ich dużo, nawet jeżeli są przeciętne. Ale my jesteśmy artystami starej daty i pewnych rzeczy nie zamierzamy zmieniać. Wiemy, że nie da się i dobrze, i szybko. Na to, aby powstało coś naprawdę porządnego, potrzeba czasu.

Oczywiście dochodzi tutaj jeszcze kwestia technologii: dawniej gdy wchodziłeś do studia, musiałeś być naprawdę świetnym wokalistą, bo jeżeli nie zaśpiewałeś idealnie czysto, czekały cię mozolne poprawki, aż do skutku. Dzisiaj komputery umożliwiają łatwą i szybką poprawkę niedociągnięć. Ba, dzięki technice zabrzmieć rewelacyjnie może nawet ktoś, kto nie ma jakichkolwiek warunków wokalnych. No ale czy o to chodzi?

J. S.: Kto ma dbać o jakość w muzyce, jeżeli nie tacy wykonawcy, jak my? Dotyczy to oczywiście nie tylko nagrań w studiu, bo jeszcze istotniejsza jest kwestia koncertów. W czasach, gdy praktycznie normą stały się występy z playbacku, konsekwentnie śpiewamy wyłącznie na żywo. Żadnych kompromisów. Ale na szczęście to coś, co publiczność naprawdę potrafi docenić.

Podobnie jak szacunek okazywany jej poprzez nasze stroje sceniczne. O ile prywatnie możemy chodzić sobie w jakichś modnych dziś tenisówkach i dżinsach z dziurami na kolanach, to w czymś takim nigdy nie pojawimy się na estradzie. Tam po prostu musi być elegancko, w pięknych, efektownych garniturach.

Przeszliście już do porządku dziennego nad tym, że dziś sukcesu nie mierzy się w setkach sprzedanych płyt, lecz odsłonach na YouTube?


W. P.: Rzeczywiście, kiedyś było zupełnie inaczej. Nasz album "Monte Carlo Is Great” z roku 1981 sprzedał się w nakładzie ponad 400 tysięcy egzemplarzy. Z dzisiejszej perspektywy to liczba imponująca, choć z pamiętajmy, że w tamtych czasach pozwalała dopiero na zdobycie złotej płyty.

D. T.: Wówczas najbardziej szokował fakt, że chodziło o album nagrany po angielsku. Pomijam już fakt, że w tamtej dekadzie bardzo niewielu Polaków znało ten język, chodziło raczej o to, że władze komunistyczne bardzo nieprzychylnie podchodziły do angielszczyzny.

W. P.: No ale przechodząc do współczesności: cóż, nie za dobrze poruszamy się w świecie cyfrowym. Od tego mamy menago w postaci mojej córki, Natalii. Dzięki temu możemy pozostawać tradycjonalistami, pocieszającymi się, że większość naszych fanów i fanek to przecież tacy sami ludzie, jak my – gdy wydamy kolejny album, pewnie będą chcieli mieć go w postaci fizycznej; postawić na półce, nie ograniczając się jedynie do słuchania nas w internecie.

Skoro o nowoczesności i prędkości życia mowa, wkopię Darka. Wiesz, że dopiero od niedawna ma telefon komórkowy? Wzbraniał się przed nim naprawdę długo (śmiech).

Chodzi o wypasionego smartfona?

D. T.: Nie, nie smartfona, po prostu komórkę. Zwykły telefon, taki do dzwonienia. Żadnych jakichś tam dotykowych ekranów, ale za to duże cyfry na klawiaturze. Na razie nauczyłem się odczytywać SMS-y, bo wysyłać ich jeszcze nie umiem (śmiech). Czy jestem z tego dumny? Nie.

Durny również nie jestem i gdybym chciał, to naprawdę potrafiłbym się tego nauczyć. Po prostu mi się nie chce, taki stan rzeczy bardzo mi to pasuje, bo telefony w ogóle jakoś mnie męczą – zawsze dzwonią w najmniej odpowiednich momentach.
Szok i niedowierzanie, że mówi najmłodszy członek zespołu. Przecież masz dopiero 59 lat, Witold i Jerzy są starsi o siedem i osiem lat.

D. T.: Rzeczywiście, jestem najmłodszy i metrykalnie, i pod względem stażu w grupie Vox, ale zarazem jestem największym dziadem z naszej trójki. Również w sensie bardziej dosłownym: mam już czterech wnuków, koledzy jeszcze tylu się nie dorobili (śmiech).

Skoro od dorabianiu się mowa – porozmawiajmy o tym, jak bajeczne życie prowadziły gwiazdy muzyki w czasach PRL-u.

W. P.: Zacznijmy od tego, że jeżeli ktoś chciał w tamtych czasach wystąpić na scenie, musiał mieć odpowiednie uprawnienia. Stawałeś przed przed komisją, która oceniała twoje umiejętności. Na tej podstawie wydawała – bądź i nie – dokument będący potwierdzeniem tzw. weryfikacji ministerialnej. My dostaliśmy najwyższą kategorię S, czyli mogliśmy liczyć na najwyższe stawki. Czyli tysiąc złotych za występ.

Pamiętajmy, że artysta nie mógł decydować o wysokości gaży – ściśle określona kwota była uzależniona od wspominanej kategorii. Każdorazowo dostawałeś ten tysiąc – czy grałeś koncert w maleńkim klubie, czy wielkim stadionie. Takie to były czasy, dobrze, że się skończyły.

A jak wyglądało wówczas robienie kariery zagranicznej?

W. P.: Oczywiście nie była to łatwa sprawa. Każdy występ – również w bloku komunistycznym – poprzedzało całe mnóstwo procedur. Największym wyzwaniem były koncerty w Związku Radzieckim. Gdy planowałeś coś takiego, najpierw musiałeś zgłosić się na stołeczną ulicę Foksal, do czterech "cichociemnych" panów, reprezentujących ambasadę sowiecką.

W czasie tego spotkania trzeba było odśpiewać cały repertuar, który planowało się wykonać na wyjeździe; piosenka po piosence, od początku do końca. Na tej podstawie przystawiano odpowiednią pieczątkę, bądź i nie przystawiano.

No a w trakcie występu w ZSRR, trzeba się było naprawdę pilnować, bo jakiekolwiek odstępstwo od zatwierdzonej listy utworów mogło być powodem problemów. Mieliśmy takie przypadki, że do Polski szedł odpowiedni raport z donosem. Na szczęście jakoś udawało się załagodzić te sytuacje.

D. T.: W demoludach wszystko musiało być pod kontrolą. Za każdym występem stał organizator, który własnym łbem odpowiadał za to, co robią wykonawcy. Był czas, gdy podchodzono do nas mocno podejrzliwie, przecież jak na tamte czasy nasza muzyka była czymś wywrotowym. No bo jak to? Jakiś swing, czyli podejrzany wynalazek ze Stanów Zjednoczonych?! Do tego te ich angielskie teksty. Trzeba uważać!

W. P.: Możliwość występowania za granicą była najcenniejszą z nagród. Wszystko działało tak: gdy Vox wygrał festiwal w Bratysławie, w zamian otrzymał zgodę na trasę po Czechosłowacji. Gdy odnieśliśmy sukces w enerdowskim Rostocku, dodatkową gratyfikacją był kontrakt w Friedriechstadt Palast, największym teatrze muzycznym Europy wschodniej. Mówię ci, wielka sprawa: siedem miesięcy, podczas których daliśmy 156 koncertów.
Fot. mat. prasowe
Nie wierzę, że władze nie chciały od was czegoś w zamian...

W. P.: Oczywiście, że tak było. Zwłaszcza przed występami za żelazną kurtyną, dla Polonii, zdarzało się podbieranie na zasadzie: skoro już dostaliśmy łaskawie zgodę na wyjazd, to może w ramach wdzięczności jakoś przysłużylibyśmy się ojczyznie, rozejrzeli się na tym Zachodzie, informowali o podejrzanych sprawach, podkablowali jakichś kolegów i koleżanki po fachu. Wiesz, o co chodzi...

Lecz wy byliście twardzi, nie złamaliście się...

W. P.: Sytuacja wyglądała tak, że za nasze paszporty odpowiadała Polska Agencja Artystyczna "PAGART", która zasadniczo zajmowała się organizacją koncertów, ściąganiem do PRL-u gwiazd z innych krajów i wysyłaniem naszych wykonawców na występy zagraniczne. Jednak oprócz tego – co doskonale wiedział każdy – w agencji owej bardzo mocno zasadziły się służby komunistyczne.

Na nas było duże zapotrzebowanie za granicą, otrzymaliśmy łatkę "towaru eksportowego", a do tego zorientowano się, że jednak nie jesteśmy zespołem wywrotowym. Tak więc zgody na tego rodzaju wyjazdy stały się w "Pagarcie" formalnością, nawet pomimo faktu, że nie byliśmy skłonni do współpracy.

J. S.: W ten sposób owa rządzona przez służby agencja stała się dla nas parasolem ochronnym – gdy ktokolwiek spoza niej próbował nas werbować, szantażując chociażby tym, że nie dostaniemy paszportów, mogliśmy spokojnie to ignorować, wiedząc, że to jedynie blef.

Choć z kolegami i koleżankami po fachu różnie bywało. Przypomina mi się teraz jedna z sytuacji, duży wyjazd polskich artystów na Kubę. W Hawanie udało się podsłuchać pewnego piosenkarza, który przez telefon usłużnie meldował, jak zespół Vox zachowywał się w trakcie koncertu i po występie, czy w hotelu nie spotykał się z podejrzanymi personami. Nie zdradzę ci nazwiska, ale uwierz – mówimy o naprawdę wielkiej, znanej w całym kraju gwieździe.

Jak dawaliście sobie radę już po transformacji ustrojowej, gdy wielu świetnych wykonawców pop poszło na kompromisy artystyczne, wchodząc w romanse m. in. z coraz popularniejszym disco polo?

D. T.: Parafrazując słowa Wojciecha Młynarskiego: robiliśmy swoje. To najważniejsza z zasad, jakimi kieruje się zespół Vox. Nie skusiliśmy się na coś takiego, bo byliśmy już zahartowani; wiedzieliśmy, że choć różnie bywa, to jakoś damy sobie radę, że dobra jakość zawsze się obroni.

W. P.: Tutaj znów skok do lat 80., bo największe niedogodności zaczęły się już wtedy. Na początku tej dekady wszystkie rodzime firmy fonograficzne postawiły na rocka. Każdy inny gatunek był deprecjonowany, traktowany po macoszemu. Artyści tacy jak my, zostali odstawieni na boczny tor.

Ale postawiliśmy na uniwersalność i elastyczność: gdy w pewnym momencie zaczęło brakować zaproszeń na koncerty w Polsce, skupiliśmy się na występach w Czechosłowacji, z big-bandem Gustawa Broma. Przez dobre dziesięć lat częściej śpiewaliśmy tam, niż nad Wisłą.
Przejdźmy do wątku znacznie lżejszego: swego czasu byliście symbolami seksu, jak ta ociekająca testosteronem grupa radziła sobie z gotowymi na wszystko fankami, wskakującymi do łóżek hotelowych?

W. P.: Gdy powstał Vox, nie byliśmy już młokosami, ja na przykład miałem już 26 lat. W związku z tym pewne sprawy miało się poukładane w głowie i gdy nadeszła wielka sława, potrafiliśmy zachować zdrowy rozsądek i skupiać się wyłącznie na muzyce. Pomagała jeszcze pewna rzecz: od początku istniała pewna bariera, oddzielająca nas od publiczności. Dzięki niej nawet najbardziej rozkochane fanki zachowywały dystans.

Długo nie wiedzieliśmy, o co tak naprawdę chodzi, sprawę rozgryzł dopiero nasz kolega Tomek Lengren. Zauważył, że przecież nasza widownia składa się głównie z klasy robotniczej, dla której Vox – w tych swoich oszałamiających garniturach – jest zbyt "amerykańsko-elegancki. Że dla tych ludzi jesteśmy jakby za szybą, boją się nas dotknąć.

Weźmy również pod uwagę to, jak bardzo często wyglądały ówczesne trasy koncertowe: przez dwa tygodnie mieszkałeś w jakimś dużym mieście, z którego codziennie wyjeżdżałeś na występy w mniejszych miejscowościach, rozsianych po całym województwie. Czasami grałeś nawet dwa razy na dobę, po czym wracałeś do hotelu, w którym zostałeś "skoszarowany". Tempo było naprawdę duże, tak więc jakiekolwiek szaleństwa nawet nie kusiły.

J. S.: Człowiek marzył o tym, aby wziąć prysznic, uprać spoconą koszulę i pójść do łóżka. Największymi z szaleństw było okazjonalne posiedzenie z kolegami z zespołu, włączenie sobie cichutko fajnej muzyki – na przykład Earth, Wind & Fire, Bee Gees albo George'a Bensona – i pogranie w remibrydża. Ewentualnie na stole pojawiało się trochę wina albo flaszka, ale to naprawdę od czasu do czasu.

W. P.: Równie rzadko zdarzało się pójść do tzw. piekiełka, czyli klubu nocnego, działającego w hotelu, żeby przeczyścić gardło drinkiem, odreagować w ten sposób. Ale po chwili: kierunek łóżko, bo trzeba odpocząć. To kwestia profesjonalizmu – cały czas miało się w głowie świadomość tego, że następnego dnia musi znów dać z siebie wszystko.

D. T.: Dyscyplina jak u sportowców. Jeżeli zaszalejesz, to w efekcie możesz dać ciała na kolejnym występie, a nie daj Boże będziesz musiał przerwać trasę, odwołać koncerty? Następnym razem nikt cię nie zaprosi.

W. P.: Dokładnie tak. O zdrowie trzeba było dbać, zwłaszcza, że warunki nierzadko były ekstremalne. Człowiek miał jeden zestaw sceniczny, który po występie był cały mokry od potu. Później trafiał w nim do garderoby – często nieogrzewanej – i nie mógł nawet wysuszyć ubrania, bo kolejny występ. Idealne warunki do przeziębień. W efekcie dochodziło do tego, że lądowałem w szpitalach, gdzie ratowano mnie wlewkami z mentolu albo wstrzykiwano dożylnie wapno, aby móc kontynuować trasę.

No ale dzięki tym wszystkim zdroworozsądkowym zasadom udało się przetrwać cztery dekady. Wciąż mamy mnóstwo fanów, i to pomimo tego, że nigdy nie mieliśmy tzw. parcia na szkło. Przed laty kochany Zbysio Wodecki pytał, jak udaje nam się tego dokonać – przecież unikamy bankietów, ścianek i brylowania w kolorowych czasopismach plotkarskich.

Cóż, dla chcącego nic trudnego. Jesteśmy zwykłymi chłopakami z małego (i pięknego) Zamościa, których sława jako taka nigdy nie kusiła. Wiesz, jakie to fajne, że mogę wyjść rano po bułki albo kiełbasę do sklepu, nie opędzając się od paparazzi? Nie chcę być zakładnikiem swojego zawodu.
Fot. mat. prasowe
Od pewnego czasu kolejni artyści z tzw. starszej gwardii narzekają na niskie emerytury. Planujecie powrót w wielkim stylu, żeby zgarnąć jeszcze grube miliony?

J. S.: Nie nastawiamy się na coś takiego. Kiedyś pewna dziennikarka zapytała, czy to prawda, że mamy ogromne wille z basenami. Odpowiedziałem jej, że owszem, mamy baseny. Pod łóżkami (śmiech).

D. T.: Zdradzić ci, ile dostanę emerytury ZUS-owskiej? "Imponujące" 1300 zł. Cóż, historia zna naprawdę wiele wybitnych postaci – dotyczy to nie tylko artystów, ale i sportowców – którym po zakończeniu wielkich karier zabrakło na kawałek chleba. My nie musimy bać się takiego scenariusza, bo nigdy nie prowadziliśmy gwiazdorskiego, zbyt rozrzutnego życia. Tak więc jeżeli na naszych kontach nagle nie pojawią się miliony, o których mówisz, z głodu nie umrzemy.

W. P.: Stara prawda głosi, że nadmiar szkodzi. Dotyczy to absolutnie wszystkiego – zarówno jedzenia, jak i pieniędzy. Przecież zespół Vox nie powstał z wyrachowania, po to, aby jego członkowie stali się ludźmi obrzydliwie bogatymi. Zawsze absolutnie najważniejsze było po prostu śpiewanie. To właśnie dlatego jakoś daliśmy sobie radę choć bywało różnie, także w kwestii zarobków.

W ciągu tych czterdziestu lat nauczyliśmy się pokory, doceniając to, co najważniejsze i najfajniejsze, czyli możliwość grania koncertów; zarówno dla tej publiczności, która zestarzała się razem z nami, jak i znacznie młodszej. Jeżeli pójdą za tym oszałamiające profity, fajnie. Jeśli nie, żaden problem.