Jeśli nie słyszałeś o tym aparacie, to może… nie jest dla ciebie. Ale teraz warto mu się przyjrzeć

Piotr Rodzik
Sony A9 to w jednym zdaniu aparat dla profesjonalistów za profesjonalną cenę do profesjonalnych zastosowań. Naprawdę, ciężko mi wyobrazić sobie, że ten aparat może kogoś zawieść. Oczywiście dla większości barierę nie do przejścia będzie stanowić cena – ale właśnie Sony pokazuje drugą generację tego modelu. I według mnie to idealny moment na zakup "jedynki".
Sony A9 to bezsprzecznie jeden z najlepszych aparatów pełnoklatkowych na rynku. Fot. naTemat
Brzmi przewrotnie? Trochę tak, ale A9 to wciąż sprzęt zabójczy. Wielu polskich fotografów czy fotoreporterów posługuje się w codziennej pracy sprzętem gorszym, a jednocześnie wystarczająco dobrym. A dodajmy, że to bezlusterkowiec. Pierwszy tak profesjonalny bezlusterkowiec, "zabójca" tradycyjnych lustrzanek.

Dlatego nawet dzisiaj, właściwie dwa lata po premierze, A9 to bardzo ciekawa oferta. Zresztą – samo body nadal kosztuje około 15 (!) tysięcy złotych i trudno oczekiwać, że gdy druga generacja trafi do polskich sklepów, obniżka będzie jakaś znacząca. Bardziej spodziewałbym się, że przecena nie będzie duża.

Do testów A9 trafił do mnie ze świetnym obiektywem Sony FE 16-35 mm f/2.8 GM, który kosztuje kolejne… 10 tysięcy złotych. Ale ponieważ jeden obiektyw – i to dość szeroki – to dość mało do takiego sprzętu, podpiąłem pod niego jeszcze prywatnego Tamrona 28-75mm F2.8 Di III RXD, który zapewnił mi zdjęcia o węższym polu widzenia (dla niezaznajomionych z tematem: w smartfonach w wielkim skrócie to się nazywa teleobiektywem).
Fot. naTemat
Jak więc jest z tym A9?

Jakość wykonania
Na co dzień użytkuję inny aparat z oferty Sony, już dość leciwy A6000. Nazwałbym go sprzętem dla… świadomych amatorów.

W kwestii wykonania przesiadka na A9 była dla mnie jak przesiadka z trabanta do nowego mercedesa. Przede wszystkim aparat jest bardzo solidny, bo wykonany ze stopu magnezu. To przekłada się naturalnie na jego wagę, ale nie ma nic za darmo.

Do tego cieszy duży grip wykończony przyjemną w dotyku gumą i wiele innych świetnych ergonomicznie rozwiązań. Przede wszystkim guzik nagrywania w końcu jest w normalnym miejscu – starsze konstrukcje Sony miały go na prawej ściance, co było skrajnie niewygodne.
Fot. naTemat
Do tego mamy tutaj oczywiście kilka kół nastaw (co ciekawe, wciąż jest tu tryb auto, chociaż target tego sprzętu raczej z takie opcji korzystać nie będzie), dwa sloty na karty SD, wejście mikrofonowe i masę złącz. Nie tylko USB, HDMI i PC, ale także złącze Ethernet. Po co? Bo jeśli obsługujesz tym aparatem na przykład finał mundialu, to będziesz chciał szybko wysłać zdjęcia do agencji.

Niesamowite wrażenie robi także wizjer w technologii OLED. Ma rozdzielczość 3,7 mln pikseli i odświeżanie 120 kl/s. Prawdę mówiąc można zapomnieć, że patrzymy w ekran, a nie w wizjer tradycyjnej lustrzanki. Przy moim A6000 przepaść jest ogromna. A do tego mamy płynny podgląd nawet przy robieniu zdjęć seriami. A to jest element, w którym A9 rozkłada tradycyjne lustrzanki.

Rocket science
Bo jak najprościej pokazać, z jak zaawansowanym sprzętem mamy do czynienia? Sprawa jest prosta. Sony A9 potrafi robić zdjęcia seryjne w tempie 20 klatek na sekundę. To wynik, którego tradycyjne lustrzanki nie osiągną prawdopodobnie… nigdy.

Dodajmy, że między każdą klatką Sony A9 trzykrotnie przelicza ostrość. Robienie zdjęć manualnymi obiektywami – co bardzo lubię – to przy tym epoka kamienia łupanego.

Żeby było bardziej obrazowo – płynny film to 24 klatki na sekundę. Tu mamy raptem cztery mniej przy jakości przy jakości pojedynczego kadru, który jest nieosiągalny dla kamer. Do tego bufor pozwala na wykonanie 241 zdjęć RAW w jednej takiej serii. Dodajmy jeszcze, że jeden RAW waży kilkadziesiąt (!) megabajtów, a aparat nie zalicza blackoutu podczas przetwarzania tej serii. Można go normalnie używać. Mój A6000 dusi się już po kilku zdjęciach.
Fot. naTemat
Inne dane techniczne także nie pozostawiają złudzeń. Wymienię pokrótce: autofocus ma 693 punkty pokrywające 93 proc. kadru, a po tegorocznej aktualizacji oprogramowania wspiera go sztuczna inteligencja. Migawka pracuje w tempie nawet 1/32 000 sekundy, a poprawiony akumulator (pięta achillesowa bezlusterkowców) pozwala na zrobienie nawet około tysiąca zdjęć (sprawdziłem, da się). Wreszcie wideo w jakości 4K z odczytem z całej matrycy.

W praktyce jest świetnie
To jak się z tego korzysta na co dzień? Trochę jakbyście grali w Simsy na kodach (a każdy z was to robił, jeśli jesteście z *tego* pokolenia). A9 jest aparatem, który trudno zaskoczyć.

Dzięki wysokiej ergonomii sama praca z aparatem jest wyjątkowo wygodna. Bo chociaż A9 swoje waży (673 g), to jest dzięki temu dobrze zbalansowany z obiektywami do pełnej klatki, które też swoje ważą – nie ukrywajmy tego. I mimo wszystko wciąż jest mniejszy od lustrzankowej konkurencji, a to przecież jedna z ważnych zalet bezlusterkowców. Kilka godzin z aparatem na szyi nie męczy.

A9 także świetnie redukuje szumy nawet przy dość wysokich wartościach ISO – to z kolei oznacza, że robienie ostrych zdjęć "z ręki" pod wieczór nie stanowi większego wyzwania. Zresztą, mamy tutaj stabilizowaną mechanicznie w pięciu osiach matrycę.

Po polsku? Naprawdę trudno A9 wykonać poruszone zdjęcie. Zresztą, wystarczy około 1/15 sekundy, żeby wykonać właściwie za każdym razem ostre zdjęcie przy obiektywie 75mm (końcowy zakres Tamrona, o którym wspomniałem wcześniej). I to wcale nie przy jakimś gigantycznym ISO, więc w zasadzie bez ziarna.
Fot. naTemat
Udało mi się nawet zrobić ostre zdjęcia przy 1/8 sekundy, na 75 mm i przy ISO 1250. To kosmiczne wartości. A9 bez statywu nie poradzi sobie chyba tylko w nocy w środku lasu. No chyba że będzie pełnia…

Wspomniana szybkość seryjnych zdjęć to też świetny dodatek, który nie sprowadza się tylko do tego, że dobrze brzmi na papierze. W połączeniu z precyzyjnym autofocusem pozwala na robienie naprawdę szybkich serii i poźniejszy dobór optymalnego ujęcia. Oczywiście autofocus potrafi śledzić oko fotografowanego celu, więc nie ma mowy o "przestrzelonych" zdjęciach. I to nawet przy 20 klatkach na sekundę.

Porównać to można chyba tylko do… trybu Live Photo w iPhone’ach. Przy czym smartfon jest oczywiście prymitywny w kwestiach fotograficznych, ale chyba tylko tak umiem to bardziej zobrazować.

O samej jakości czy plastyce zdjęć nie ma co mówić – bo to kwestia bardziej obiektywów. Ale to oczywiście klasa światowa i inaczej tutaj nie mogło być. A9 imponuje raczej możliwościami technicznymi niż tym, że po prostu robi zdjęcia.

I wreszcie kilka próbek możliwości tego aparatu (tutaj więcej i pełna rozdzielczość).
Fot. naTemat.pl
Fot. naTemat.pl
Fot. naTemat.pl
Fot. naTemat.pl
Fot. naTemat.pl
Ale coś tu jednak nie zagrało
Mimo tych pochwał A9 nie jest jednak sprzętem bez wad. Owszem, Sony ma w swojej ofercie inne aparaty przeznaczone dla filmowców, ale trudno mi zrozumieć, że sprzęt, który w momencie premiery kosztował ponad 20 tysięcy złotych, nie ma profili kolorystycznych. Innymi słowy do profesjonalnych zastosowań wideo się po prostu nie nadaje.

Nieporozumieniem jest także ekran dotykowy. Długo nieobecny w aparatach Sony, a w praktyce… po prostu i tak niewygodny. Canon czy Nikon mają to znacznie lepiej rozpracowane – zarówno samą obsługę aparatu z ekranu, jak i robienie zdjęć.

Dyskusyjna jest także cena obiektywów w systemie Sony, ale według mnie to koszt, który profesjonaliści mają wkalkulowani. Choć tanio nie będzie.
Fot. naTemat
Podsumowując: A9 to aparat do wąskiej grupy odbiorców. Na tyle wąskiej, że każda z tych osób i tak wie, czego się po tym aparacie spodziewać od dawna. Dla przeciętnego odbiorcy to raczej pokaz możliwości Sony.

Oczywiście zostaje kwestia ceny. Po pojawieniu się w Polsce drugiej generacji "jedynka" z pewnością trochę potanieje i wtedy może stać się atrakcyjna dla entuzjastów z budżetem. Choć dla nich chyba i tak lepszy będzie Sony A7 III.

Sony A9 na plus i minus:

+ Jakość wykonania
+ Świetny autofocus
+ Zdjęcia seryjne do 20 kl/s
+ Świetna jakość zdjęć nawet przy wysokim ISO
- Brak profili kolorystycznych w wideo
- Ekran dotykowy