To nie jest kraj dla ludzi z prowincji. Wykładowca z UJ celnie o tym, o czym zapomnieli politycy

dr hab. Wojciech Baluch
profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego
Postuluję budowę bardziej zrównoważonego porządku społeczno-ekonomicznego, którego przeciwwagą dla wielkich miast stanie się prowincja.
Prawda o polskiej prowincji według wykładowcy z Uniwersytetu Jagiellońskiego Fot. Łukasz Giza / AG
Nadchodzące wybory do polskiego parlamentu, podobnie jak wiele poprzednich, anonsowane są przez wszystkie strony politycznego sporu jako najważniejsze w naszej najnowszej historii. Nie wątpię, że mają one swoją wagę, a spory będą wyjątkowo gorące.

Przyglądając się jednak pierwszym propozycjom programowym w zakresie gospodarczo-społecznym, odnoszę wrażenie, że wbrew zapowiedziom nie niosą one ze sobą przełomu. Polska gospodarka, ustabilizowana dzięki długiemu okresowi rozwoju gospodarki światowej, pozwala politykom kreślić z dozą dużej wiarygodności odległe perspektywy dorównania poziomem życia krajom zachodnim, które z racji długiego dystansu tego procesu są trudne do zweryfikowania.


Opisany powyżej punkt widzenia jest jednak domeną ludzi patrzących na gospodarkę i rozwój społeczny z perspektywy miasta oraz tak zwanej nowoczesnej gospodarki. Ścigając się w nierównym wyścigu z krajami znacznie bogatszymi, staramy się produkować więcej, budować innowacyjną gospodarkę czy konsolidować polskie firmy w postaci "narodowych czempionów”. W tej jednak pogoni za liderami światowej gospodarki całkowicie umyka nam ogromny obszar życia społecznego, jakim jest polska prowincja. A to właśnie ona w moim przekonaniu stanowi niewykorzystany potencjał, który może nam dać przewagę nad innymi krajami.

Polskie partie dzielone są często na miejskie i wiejskie. Przyglądając się ich programom wyborczym, nie dostrzegam jednak jakościowej różnicy w postrzeganiu terenów pozamiejskich. Najwięcej propozycji dla wsi znalazłem rzecz jasna na stronach Polskiego Stronnictwa Ludowego. Niezależnie jednak od różnic ilościowych sposób traktowania polskiej prowincji wydaje mi się niepokojąco podobny. Prowincji się pomaga, rolnikom dopłaca, a dzieciom w wieku szkolnym wyrównuje szanse. Są to działania bez wątpienia konieczne. Każdy, kto próbował jeździć swoim samochodem po drogach na przykład województwa podlaskiego, wie, że część z nich jest w stanie, który nie tylko zmniejsza komfort podróży, ale także generuje spore koszty naprawy zawieszenia.

To niesprawiedliwe wobec ludzi zamieszkujących te regiony, w których inwestycje w infrastrukturę były i często są dramatycznie niższe aniżeli w obszarach stanowiące otoczenie dużych miast. Konieczność wsparcia regionów zaniedbywanych do tej pory przez państwo nie może jednak oznaczać, że są one kulą u nogi, a taki obraz wyłania się niestety z propozycji programowych partii, które walczą dziś o głosy Polaków, także tych z prowincji.


Nie jestem przedstawicielem prowincji. Przez prawie pół wieku mieszkałem w Krakowie. Od kilku lat znaczą część swojego życia spędzam jednak w Zwierzyńcu, niewielkim miasteczku pod Zamościem. Od dwóch lat mieszkam tu, dojeżdżając jedynie do Krakowa do pracy. Na otaczającą mnie prowincję patrzę więc zapewne z większą dozą refleksji niż jej mieszkańcy i widzę, że niezależnie od zaniedbań polska prowincja posiada znaczny potencjał, który można wykorzystać do uczynienia z Polski jednego z liderów przemian cywilizacyjnych.

Nie myślę jednak o przyśpieszeniu, które podwoi nasze PKB czy skokowo zwiększy zarobki. W tym zakresie dystans do krajów bogatych będziemy zmniejszali (wierzę, że tak będzie) małymi krokami. Pisząc o znalezieniu się Polski wśród liderów, myślę raczej o wyznaczaniu drogi, którą podążą pozostałe państwa. W latach wcześniejszych umiejętne wdrażanie standardów państw zachodniej demokracji zapewniło Polsce stabilność. Dziś czas na to, aby Polska zaczęła wyznaczać te standardy. Głęboko wierzę, że klucz do zajęcia miejsca wśród krajów wzorcowych leży w możliwościach prowincji.

Propozycja, którą przedstawiam poniżej, nie jest kompletnym programem ani nawet jego ramą. Chcę jednak podzielić się zbiorem refleksji oraz propozycji, które pozwolą zobaczyć prowincję nie jako przestrzeń wymagającą jedynie pomocy, lecz taką, której pomoc otwiera możliwości inwestycji i przemian, mogących dać Polsce przewagę nad innymi krajami. Przewagę na polu, które mało kto jeszcze dostrzega. Rozwój prowincji nie zastąpi bowiem przyspieszenia technologicznego czy rozwiązań innowacyjnych, doda jednak do nich wymiar, który będzie stanowił swoistą przestrzeń luksusu, opartego na zdrowszym i bardziej atrakcyjnym modelu życia i gospodarki.

Moje twierdzenie o przewagach prowincji opieram na hipotezie o wyczerpaniu się możliwości rozwojowych miast. Generujące wciąż większe dochody niż miasteczka czy wsie nie potrafią już znaleźć nowszych perspektyw rozwoju od tych dotychczasowych, które ograniczają się najczęściej do zagęszczania zabudowy (deweloperka), przyśpieszenia życia (metro, szybki tramwaj itd.) oraz zwiększania swojej atrakcyjności dla turystów (także gości biznesowych). W efekcie miasta stają się betonową dżunglą, gdzie wszyscy się śpieszą. Wybrane fragmenty miast przemieniają się w enklawy zarezerwowane dla turystów. Szybkie tempo życia w miastach generuje wzrost gospodarczy, równocześnie jednak przyczynia się do pogorszenia zdrowia i powoduje ogromne szkody ekologiczne. Korzyści i szkody nie są łatwe do oszacowania.

Z tego względu ograniczam się jedynie do hipotezy o wyczerpaniu możliwości rozwojowych miast i postuluję budowę bardziej zrównoważonego porządku społeczno-ekonomicznego, którego przeciwwagą dla wielkich miast stanie się prowincja.

Przewagi ekogospodarki
Postulując równoważenie życia miejskiego czasem spędzonym na prowincji, piszę w gruncie rzeczy o czymś, co praktykuje bardzo wielu Polaków. Sam jako dziecko jeździłem na długie wakacje na wieś, dziś coraz modniejsza staje się agroturystyka. Każdy, kto jeździ na takie wakacje, wie, jak potrafią być one kosztowne.

Warto zatem uświadomić sobie, że w wielu przypadkach wynajem krótkoterminowy miejsca na prowincji jest droższy od wynajęcia mieszkania w Warszawie czy Krakowie. Tymczasem inwestycje pod turystów w ośrodkach miejskich są oczywistością i pochłaniają ogromne kwoty, których część warto byłoby przesunąć na prowincję. Tym bardziej, że agroturystyka to dopiero pierwszy nieśmiały krok stanowiący bazę dla rozwoju nowych projektów. W niewielkich miasteczkach lub wioskach rodzi się bowiem powoli nowy rodzaj wynajmu ekskluzywnych domków (i nie tylko domków), których ceny zaczynają znacznie przekraczać te z dużych miast.

Należy przy tym pokreślić, że wyjątkowość tych ofert nie opiera się na prostym podniesieniu ich standardu, lecz na znalezieniu i zaproponowaniu takiej przestrzeni i jej wyposażenia, które zaskoczą i oczarują najemcę. Wynika stąd, że prowincja nie musi opierać się jedynie na dotacjach i dopłatach, gdyż sama posiada potencjał i ofertę, za którą ludzie zamożni chętnie zapłacą. Aby jednak tak się stało, ktoś musi to dostrzec, pomóc właścicielom domów przygotować atrakcyjną ofertę i zadbać o ochronę otoczenia. Jeśli bowiem, skuszeni wciąż niewielkimi cenami, inwestorzy zaleją prowincję zestandaryzowanymi i paskudnymi hotelami, SPA itp., tereny te stracą na wartości, a pieniądze popłyną do wielkich korporacji. Dlatego właśnie jest to program dla rządu. Proponowana alternatywna gospodarka może nie zdążyć się rozwinąć.

Drugi walor prowincji, na który chcę zwrócić uwagę, to nowoczesne rzemiosło o charakterze ekologicznym. Usługi budowlane i rzemieślnicze już dziś nie są tanie. Wciąż jednak bardziej opłaca się Polakom pracować na zachodzie. Najczęściej jest zatem tak, że Polacy wykonują tam prace fizyczne, a bogate zachodnie firmy przyjeżdżają sprzedawać nam nowe technologie i szkolić nas w ich zakresie. Tymczasem na świecie rozwija się nowy rynek usług o charakterze ekologicznym.

Weźmy dla przykładu gliniane tynki, tak popularne przez setki lat w budownictwie wiejskim. Dziś pojawiają się nie tylko w drewnianych domkach, ale także w miejskich blokach, w których równoważą niekorzystny wpływ betonowych konstrukcji. Są ekologiczne, a materiał łatwo dostępny. Główny koszt stanowi ludzka praca, a umiejętności z nią związane uzupełnia wiedza o tym, jak łączyć ten materiał z innymi tworzywami.

Może więc warto przyjrzeć się bliżej takim ekologicznym materiałom w Polsce, gdzie tysiące ludzi zajmuje się usługami budowlanymi. O ile bowiem w ramach rozpowszechnionych technologii główną zaletą jest ich masowa produkcja, w przypadku gliny lub innych ekologicznych materiałów fachowe umiejętności i wiedza odgrywają większą rolę. Innymi słowy, wielu ludzi znów chętnie zapłaci więcej za luksus ekousług, zaś wczesne ich rozwinięcie pozwoli Polsce stworzyć ekspertów, którzy zdobyte doświadczenie i wiedzę będą mogli sprzedawać do innych krajów.

Dokładnie w ten sposób zarabiają Niemcy, którzy szkolą nas w wielu nowoczesnych technologiach budowlanych (sam brałem udział w kilku takich szkoleniach). Tyle że potęga ich chemicznego przemysłu jest poza naszym zasięgiem, tymczasem glina to materiał dość prosty. Próba zwrócenia uwagi na ekologiczne materiały i technologie nie wypływa jedynie z dostrzeżenia tego, że są one łatwiej dostępne, a rzemieślników w Polsce jest wielu. Chodzi mi także o zmianę modelu biznesowego, czyli sposobu myślenia i hierarchii wartości m.in. w dziedzinie usług budowlanych. Zmianę, w zakresie której jako kraj będziemy jednym z pierwszych.

Jak ważne jest samo mentalne nastawienie czy inny sposób myślenia od tego przyjętego obecnie jako standardowego, uświadomiło mi spotkanie ze stolarzami, u których zamawiałem okna do drewnianego domku. Ojciec i syn, którzy podjęli się tego zadania, opowiedzieli mi o wygranym w Niemczech przetargu, do którego stanęli z firmami z Niemiec, Austrii i Czech. Zagraniczne firmy usiłowały koniecznie przekonać inwestora do standardowych eurookien. Tymczasem zlecenie dotyczyło zabytkowego zameczku, którego remont musiał ściśle odpowiadać wymaganiom konserwatora. Jedynymi, którzy to rozumieli, byli polscy stolarze, doświadczony w zawodzie ojciec i jego syn, absolwent ASP w Krakowie. Jestem przekonany, że właśnie dzięki tej wyższej świadomość wygrali.

Intelektualny drenaż polskiej prowincji
Mogłoby się wydawać, że ukończenie studiów z zakresu rzeźby w Krakowie, nie jest konieczne do uprawiania zawodu stolarza. A jednak dobre wykształcenie pozwala lepiej dostrzegać nowe możliwości biznesu i rozumieć oczekiwania klientów. Dlatego w kolejnej części projektu dla polskiej prowincji chcę zwrócić uwagę na kwestię wykształcenia wyższego, jakkolwiek skupię się na kilku jego mniej dostrzeganych aspektach.


Pierwszy to intelektualny drenaż prowincji przez duże miasta, zwłaszcza prowincji na wschodzie Polski. Fałszywy stereotyp przypisuje ludziom zamieszkującym tę część naszego kraju niższy poziom wykształcenia. Tymczasem rzut oka na wyniki matur pokazuje, że jest to nieprawda. Zdarzały się lata, w których maturzyści ze wschodniej części Polski uzyskiwali lepsze oceny. Różnice zaczynają się na późniejszym etapie studiów, przy czym nie chodzi o sam poziom ludzi z prowincji, ale ich migrację do dużych ośrodków akademickich.

Proces ten obserwuję zarówno z perspektywy wykładowcy Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, jak i mieszkańca niewielkiego miasteczka na wschodzie Polski. Studenci przyjeżdżający do mojej uczelni pozostają po studiach najczęściej w Krakowie lub przenoszą się do innych dużych miast z silnymi ośrodkami akademickimi. Okazuje się zatem, że posiadające uznaną markę uczelnie stanowią magnes przyciągający dobrze wykształconych ludzi do określonego regionu.

Podobne wnioski wypływają z moich doświadczeń z czasu spędzanego pod Zamościem. Dla wielu osób wyjazd do okolicznych, dobrych przecież uczelni, nie stanowi zdarzenia szczególnie istotnego. Z dumą wspominają o Krakowie lub Warszawie, zaś studia w Lublinie to najczęściej wyjazd po wiedzę, nie mówi się o nim zbyt wiele. W ten sposób wschodnia część Polski pozbawiona jest swojej intelektualnej tożsamości. Większość młodych ludzi wyjeżdża, by służyć swoimi zdolnościami daleko od miejsca urodzenia, zaś ci, którzy zostają, nie mają prestiżu, na który zasługują, jako osoby, które skończyły wymagające studia wyższe. I nie o sprawiedliwości, jaka im się należy za ich trud, tutaj piszę, lecz o szerszej perspektywie społecznej.

Wzmocnienie lokalnych uczelni przyczyniłoby się bowiem do zatrzymania większej liczby ekspertów na miejscu, a jednocześnie wzmocniłoby lokalną wspólnotę. Osobom studiującym w pobliskich miastach znacznie łatwiej utrzymać więzi rodzinne czy przyjacielskie. Korzyści są zatem obustronne. Studenci nie muszą alienować się z miejsc swego pochodzenia, zaś społeczności lokalne mogą korzystać z wiedzy i nauki, które stają się im bliższe za sprawą bliskich im ludzi.


Dlatego w projekcie dla polskiej prowincji widzę konieczność przygotowania programu rozwoju i dużych inwestycji w szkolnictwo wyższe na wschodzi Polski. Po pierwsze, w wymiarze czysto finansowym. Po drugie – wizerunkowym i kierunkowym. Projekt taki wymaga z pewnością analizy obecnej sytuacji i rozpoznania potrzeb. W celu pobudzenia wyobraźni pozwolę sobie jednak zaproponować trzy kierunki rozwoju uczelni na wschodzie: w Rzeszowie – w kierunku współpracy z biznesem lotniczym oraz innych rozwiniętych technologii, w Białymstoku – wokół Uniwersytetu Medycznego, w Lublinie zaś, gdzie liczba uczelni jest duża, główny nacisk położyłbym na wypromowanie Uniwersytetu Przyrodniczego, jako jednostki dobrze wpisującej się w potencjał regionu, zajmującej się dziedziną nauk biologicznych, które w moim przekonaniu staną się wiodące w przyszłym rozwoju światowej cywilizacji. W ten sposób uniwersytety na wschodzie Polski zyskałyby swój wyrazisty, unikalny profil.

Wspólnoty zamiast ruchów
Wspólnota, jako oczywisty aspekt życia społecznego, w kontekście życia na prowincji wydaje mi się także czymś nie do końca rozpoznanym. Czymś, czego potencjału chyba wciąż nie rozumiemy. Dla mnie osobiście uderzająca była konfrontacja badań przeprowadzonych przez dra hab. Macieja Gdulę w Miastku z moją osobistą obserwacją życia na prowincji.

W badaniu socjologicznym Gduli pojawia się zagadnienie ruchów społecznych jako ruchów sprzeciwu, tymczasem dla życia na prowincji ruch sprzeciwu zdaje się znacznie mniej istotny od funkcjonowania i budowania wspólnot. Opresyjne miasto zmusza jego mieszkańców do organizowania się w ruchach oporu, natomiast miasteczko czy wieś skłaniają raczej do budowania kontaktów pozwalających na intensyfikowanie życia na prowincji lub wzajemne wspieranie się w rozwiązywaniu problemów.

Przykładowe wspólnoty prowincjonalne to koła gospodyń wiejskich czy ludowe zespoły sportowe (nieco dziś zapomniane). Stanowią one ciekawą alternatywę dla ruchów miejskich, jednak z perspektywy miasta wciąż postrzegane są jako interesujący rodzaj folkloru. Dlatego w trwającej obecnie kampanii wyborczej kobiety z KGW pokazywane są w ludowych kostiumach, taki obraz pozostawiając w naszej świadomości. Tymczasem kobiety z KGW, które znam, to niezwykle nowoczesne, aktywne i samodzielne w myśleniu o świecie osoby. Stanowią swoisty przykład feminizmu, który podąża nieco odrębną ścieżką od feministek miejskich.

Być może odczarowanie obrazu KGW jest zatem zadaniem bardziej dla mojego środowiska naukowców aniżeli dla polityków. Jednak sprowadzanie tej grupy kobiet do osób noszących ludowe stroje, które się wspiera finansowo zamiast pozwolić im sprzedaż produktów, które wspólnie tworzą, nie pozwala odkryć ich siły i potencjału, o których tak mało wiemy.

Ludowe zespoły sportowe, a może po prostu lokalne drużyny, stanowią zjawisko, na które także warto spojrzeć z innej perspektywy aniżeli ta, jaką wyznacza władza centralna. Starając się zadośćuczynić ich potrzebom, rządy Platformy Obywatelskiej zbudowały orliki, PiS natomiast zapowiada ogromne inwestycje w sport. W obu jednak przypadkach rządy postrzegają funkcję sportu z perspektywy państwa, ogólnego zdrowia czy szukania talentów na miarę Lewandowskiego. I dobrze, a jednak w działaniach tych umyka wspólnotowy wymiar lokalnych drużyn i zespołów. Zawody są świętem, szansą na spotkanie, które w moim odczuciu stanowią alternatywę dla wielkich anonimowych w swojej naturze widowisk.
Nie chciałbym, aby moje refleksje o wspólnotach na prowincji sprawiały wrażenie, że ulegam jedynie fascynacji mieszczucha życiem wsi i miasteczek. Dlatego pozwolę sobie przywołać uwagi z zakresu medioznawstwa, które mówią o większym zainteresowaniu ludzi mediami lokalnymi niż ogólnopaństwowymi.

Tymczasem odnoszę wrażenie, że w ostatnich latach to właśnie media centralne przyciągają najwięcej uwagi, przyczyniając się do tworzenia wyimaginowanej rzeczywistości, bo przecież często całkowicie odległej czytelnikom. Dlatego, odnosząc się z niepokojem do takiego przesunięcia uwagi społeczności, postuluję wzmocnienie wspólnot lokalnych jako przedmiotu zainteresowania lokalnych społeczności tym, co dla nich najbliższe. Nie po to, by wracać do tradycji, ale iść do przodu, aby przekroczyć modernistyczną perspektywę wszechogarniającej globalności.

Prawo głosu prowincji
Kolejnym zagadnieniem, na które zamierzam zwrócić uwagę, jest pozbawienie prowincji głosu, zarówno w wymiarze języka, jak i symboli. W dominującym nurcie naszej kultury historie Polaków wciąż opierają się na narracjach miejskich. I nie chodzi bynajmniej o to, że miasta mają większe możliwości oraz siłę przebicia, ale zaskakujące staje się rozpoznanie, że ludzie z prowincji są często onieśmieleni perspektywą ogólnonarodową i wstydzą się mówić o swoich doświadczeniach.

Muzeum Powstania Warszawskiego, Muzeum Śląskie, Europejskie Centrum Solidarności to wspaniałe instytucje naszego państwa – co jednak pozostaje prowincji? Jako że lokowanie dużych przedsięwzięć w miastach wydaje się koniecznością, chciałbym wskazać jako alternatywę budowę pomnika partyzantów, a później poświęconego partyzantce muzeum w okolicach Zamościa. Dlaczego? Bo tu właśnie ruch partyzancki w czasie drugiej wojny światowej był największy.

A skoro już jesteśmy przy bliskim mi regionie, warto wspomnieć historię Róży i Jana Tomasza Zamoyskich, którzy ratowali dzieci z obozów hitlerowskich. Dlaczego do tej pory nie powstał o nich film? To przecież temat na miarę Listy Schindlera. Pomnik, muzeum i film pozwoliłyby dostrzec, na tych dwóch zaledwie przykładach, jak wielki wkład w historię Polski ma prowincja.

Bez wątpienia jednak te poważne przedsięwzięcia warto uzupełnić siecią lokalnych muzeów. Za przykład niech posłuży muzeum w Tykocinie, zorganizowane w prywatnym domu, w części zamieszkanym, w części zaś udostępnionym zwiedzającym. Warto, aby w każdym mieście jego mieszkańcy mieli szansę opowiedzieć o sobie za pomocą niewielkich przedsięwzięć, jak choćby to w Tykocinie.

W stronę ekologii
Ostatnim punktem moich propozycji programowych dla polskiej prowincji jest rozwój świadomości ekologicznej. Jednak przed poruszeniem kwestii kluczowej chcę wspomnieć o dwóch sprawach, które łączą się z ekologią i które wymagają pilnego rozwiązania. Krótko zatem. Polska jest krajem posiadającym jedne z najmniejszych zasobów wody w Europie. Sprawą racji stanu pozostaje więc pozyskanie wsparcia Unii Europejskiej do walki z suszą. Sami nie poradzimy sobie z tym problem, jest on zbyt poważny i przekracza granice naszego kraju. Polscy politycy powinni więc doprowadzić do uruchomienia programu europejskiego, który roboczo można nazwać "Europejski Bank Wody”.

Drugim problem do rozwiązania pozostają relacje pomiędzy rolnikami a ochroną przyrody. O ile bowiem rolnictwo jest przecież częścią ekologii, ochrona przyrody i rolnictwo mają czasami sprzeczne interesy. Dlatego uważam, że warto byłoby zainicjować okrągły stół ekologiczno-rolniczy, który pomógłby rozwiązać kwestie konfliktowe i wskazać wspólne korzyści.

Jako propozycję o charakterze zdecydowanie pozytywnym pragnę zaproponować stworzenie programu "Europejskiej edukacji ekologicznej”. Wykorzystując wyjątkowe walory Roztoczańskiego Parku Narodowego i Białowieskiego Parku Narodowego, można by stworzyć modelowy program edukacji. Nie wchodząc w szczegóły merytoryczne, bowiem nauki biologiczne są mi odległe, zaznaczę, że powinien on mieć w edukacji młodzieży pozycję równą wycieczkom do Muzeum Powstania Warszawskiego czy Auschwitz. Projekt taki zawiera znacznie bardziej wartościowe walory kształtowania tożsamości młodych ludzi aniżeli modele historyczno-wojenne. Wycieczki do parków narodowych powinny uświadomić uczniom wpływ otoczenia przyrodniczego, i nie tylko przyrodniczego, na ludzkie życie, a jednocześnie historyczną specyfikę danego regionu czy kraju – zarówno w wymiarze praktycznym, obejmującym styl życia, drogi rozwoju, jak i symboliczno-ekologicznym.

Przykładem tego drugiego niech pozostanie zamieszkujący polskie lasy tur, kiedyś chroniony przez polskich królów i magnatów jako "nasze polskie zwierzę”. Ucząc się polskości, warto byłoby uświadomić sobie, że ochrona tura w Polsce była jednym z pierwszych takich przedsięwzięć w skali świata.

Polska prowincja standardem dla Europy
Nakreślony jedynie w kilku punktach pomysł edukacji ekologicznej jest jednym z wiodących elementów projektu "Polska prowincja”. Odpowiednio rozbudowany i promowany w Unii Europejskiej mógłby się stać wzorcowym dla innych krajów. Myślę, że idea edukacji znacznie szerszej od tej, o której wspomniałem, mogłaby znaleźć poparcie innych krajów, chociażby skandynawskich.

Walory naszych niezwykle atrakcyjnych puszcz i lasów byłyby elementami wiodącymi w promocji projektu "Polska prowincja”, który powinien obejmować zintegrowane działania na rzecz rozwoju gospodarki, wsparcia społeczności i infrastruktury, ochrony przyrody, lepszej nowej edukacji. Wybrane elementy tych obszarów działań opisałem pokrótce w tym artykule. Mam nadzieję, że przekonają one osoby decydujące o rozwoju Polski lub przynajmniej grono współwiernych, którzy w polskiej prowincji widzą szansę na odmianę miejskocentrycznego modelu gospodarki i społeczności.

Polska prowincja być może nie stanie się kołem zamachowym polskiej gospodarki, nie mam jednak wątpliwości, że może stać się wisienką na torcie, która sprawi, że to nasz kraj będzie wybierany przez innych jako kraj przyszłości.