"Nagle stałam się rośliną w pieluchach". Anna miała 24 lata, gdy została uwięziona we własnym ciele

Aneta Olender
– Gdy się obudziłam i nie czułam swojego ciała, ale przecież cały czas myślałam trzeźwo, myślałam, że jak się zdrzemnę to mi przejdzie – Anna Naskręt miała 24 lata, gdy jej życie zawaliło się w jednej chwili. Przeszła udar. Mimo upływu lat i dużej poprawy nadal jest niepełnosprawna, ale nie traci radości życia. O swojej historii postanowiła opowiedzieć pisząc książkę "Uwięziony krzyk"
Anna Naskręt przeszła udar, gdy miała 24 lata. Po 19 latach walki o siebie postanowiła opowiedzieć swoją historię. Fot. archiwum prywtane
Udar przyszedł nagle? Nic nie wskazywało na to, że coś może się wydarzyć?

Wcześniej byłam zdrowa i nic nie wskazywało, na to, co może się wydarzyć. Nawet nie pobolewała mnie głowa. Po prostu wieczorem 7 listopada 2000 zakręciło mi się w głowie, bardzo mocno, ale przeszło i położyłam się spać.

Za jakieś dwie godziny ze snu wyrwał mnie ból z tyłu głowy i bardzo mocne zawroty, nie byłam w stanie chodzić. Mój ówczesny mąż zaniósł mnie do toalety, ponieważ zaczęłam wymiotować co minutę.

Została Pani całkowicie sparaliżowana?

Tak, po obudzeniu się byłam całkowicie sparaliżowana i przytwierdzona do łóżka jakąś niewidzialna nicią, sznurkiem. Nie mrugałam na zawołanie, nie ruszałam głową ani żadną inną częścią ciała. Wszystko było nieżywe, ale wewnątrz żyłam ja, ale niestety też nie mogłam mówić.
Anna Naskręt nie wróciła do pełnej sprawności.Fot. archiwum prywatne
Pamięta pani swoje myśli, emocje?


Gdy się obudziłam i nie czułam swojego ciała, no ale przecież cały czas myślałam trzeźwo, myślałam, że jak się zdrzemnę to mi przejdzie. Nie przeszło, a ja z nadzieją wyczekiwałam kolejnego dnia i zmian zachodzących w moim ciele. Zmian na plus.

Ale ich nie było każdego kolejnego dnia, szczerze mówiąc, to chyba w tych kroplówkach, których było mnóstwo każdego dnia, były chyba dobre leki na nerwy, bo stałam się w końcu spokojna, a raczej przeszłam nad tym do porządku dziennego.

W książce napisała jednak pani, że świat zawalił się w jednej chwili.

W wieku 24 lat, gdzie życie stoi przed nami otworem, w obliczu takiej choroby naprawdę wali się świat. Wszystko runęło. Moje plany, małżeństwo, rodzicielstwo, sprawność. Byłam młoda, a nagle stałam się rośliną w pieluchach, to jest nadal dla mnie przerażające.

Ile lat miało wtedy Pani dziecko?

Moja córka miała wtedy dwa latka. Przez dwa pierwsze i najgorsze lata mojej choroby wychowywali ją ojciec z teściową, ale niestety mieszkaliśmy osobno i nie widywałam córki.

Widziałam ją rzadko, za rzadko, a trafiła znowu pod moje skrzydła jak miała 4 latka. Uczyłam się jej na nowo, straciłyśmy tamte dwa lata, ale zyskałyśmy dużą więź, która twa do dzisiaj. Córka ma 21 lat.

Napisała też Pani, że runęło też Pani małżeństwo. Mąż nie wytrzymał?

Nie chcę nikogo oskarżać ani usprawiedliwiać. Nie wiem czy mąż nie wytrzymał, ani co było powodem. Nie dowiedziałam się tego. Tak właściwie zostałam sama już w szpitalu na OIOM-ie, ponieważ mąż mnie bardzo rzadko odwiedzał.

Kiedy mieszkałam w domu moich rodziców, którzy się mną opiekowali, stosunki się rozluźniły, były ograniczone wręcz do minimum, ale całkowicie sama zostałam po około 4, 5 miesiącach. Ta relacja zanikała stopniowo, dlatego nie da się tego dokładnie określić. Ale jak to ja, szukałam w sobie winy.

Dlaczego?

Szukałam winy w sobie, myślałam, że jestem niewystarczająca żeby mnie kochać. Zastanawiałam się co zrobiłam, czym zawiniłam. Na szczęście to czas przeszły.

Męża nie było, ale musiała być pani zdana na innych. Rodzice pomagali najbardziej?

Byłam zdana na innych, ponieważ nie mogłam ruszyć nawet palcem. Opiekowali się mną rodzice i moje siostry. Karmili, przebierali, przekręcali, myli, zmieniali pieluchy. Tych czynności było tysiące, jak to w opiece nad leżącym.

Jak porozumiewała się pani z otoczeniem?

Moje porozumiewanie się z otoczeniem wyglądało w ten sposób, że rodzina na prośbę logopedy zrobiła mi alfabet na kartce od bloku. Duże drukowane czarne litery. Na początku wskazywałam oczami, ktoś z rodziny palcem jechał po rzędzie literek, a jak mój wzrok się zatrzymał, to spisywali tę literkę.

Było bardzo ciężko i wychodziły komiczne słowa. Później jak poruszałam lewą ręką, wskazywałam palcem daną literkę. Oczywiście wciąż nie było idealnie, bo ta ręka z braku siły się trzęsła.

Pierwsze słowa powiedziałam po około 8, 9 miesiącach od zachorowania, ale były to pojedyncze wyrazy: no, mama, daj. Później powolutku dochodziły inne. Do dzisiaj bardzo ciężko mi mówić, mówię cicho, bardzo niewyraźnie i szybko się męczę.

Co było najtrudniejsze w tamtych pierwszych miesiącach?

Najtrudniejsze w tamtym czasie było to, że za rzadko widziałam córkę. W zasadzie to wszystko było najtrudniejsze, bo i brak kontroli nad własnym ciałem, brak rozmowy, niemożność powiedzenia nawet kilku słów.

To była katorga. Gdybym leżała i mówiła normalnie, to jeszcze by to było do zniesienia, a tu chcesz się z tego wyrwać i... beton, cisza.

Były momenty załamania?

Mam wrodzone poczucie humoru. Nie było mowy o załamaniu. Gdybym się oglądała za siebie, nie mogłabym iść do przodu. Oczywiście chodzi choćby o rehabilitację czy pracę z logopedą. Wiedziałam, że nic mi nie da załamywanie się, trzeba było się zebrać w sobie. Ale wiadomo, że takie momenty gorszego nastroju były i są do dzisiaj, bo pozostałam niepełnosprawna i ciężko mi z tym nadal żyć.
Dziś Anna może liczyć na wsparcie swojego partnera.Fot. archiwum prywatne
Kiedy wstała Pani z łóżka i zrobiła pierwszy krok?

Ciężko określić jakimiś terminami dochodzenie do sprawności, ponieważ wszystko odbywało się etapami. Cały czas miałam prywatną rehabilitację w domu, byłam ćwiczona od małego palca u nogi po głowę.Było to bardzo wyczerpujące.

Pierwszy krok, a raczej popchniecie swoją nogą nogi rehabilitantki, miał miejsce po pół roku. Nie było to jednak chodzenie. Wyjechałam na rehabilitację i po niej jeździłam na wózku. Po około roku zaczęłam chodzić po domu z rehabilitantką, kimś z rodziny z drugiej strony, z balkonikiem z przodu.

Byłam bardzo słaba, kichnięcie potrafiło przewrócić mnie na tyłek. Cały czas wzmacniałam i mięśnie wewnętrzne i nogi. Dopiero po 3 latach byłam w stanie, z pomocą, zejść ze schodów i wyjść na spacer. Zawsze z pomocą.

Dziś wygląda to tak, że wyzdrowiałam tylko w jakimś procencie. Nie wychodzę sama na zewnątrz, zawsze pod rękę z partnerem lub mamą. Muszę też mieć kulę w drugiej ręce. Bardzo kuluję, mam wystawione biodro, rozwalone kolano z powodu braku siły mięśni, sztywną, niepracującą w stawie skokowym, stopę.

Prawą stronę mam słabszą. Nie mogę złapać równowagi, mam zawroty głowy. Gdy wychodzę na zewnątrz pojawiają się też lęki, bo boję się ruchu ulicznego. W każdej czynności domowej trzeba mi pomóc, bardzo szybko się męczę. No i mowa... Tak jak wspomniałam, mówię cicho i niewyraźnie, co bardzo dziwi ludzi na zewnątrz

A "kobiecość"? Zapomina się o tym w takiej sytuacji, czy z całych sił i o to walczy?

Jeśli chodzi o kobiecość, to się o tym zapomina. To, żeby kobieco wyglądać czy czuć się kobieco, schodzi w obliczu takiej tragedii na dalszy plan. Dla mnie ważne wtedy było to, żeby mnie umyli i uczesali.

Na pani drodze stanął jednak, dziś bardzo ważny dla pani mężczyzna, dlatego mogła napisać pani w książce o miłości.

Każda kobieta powinna się czuć przy swoim facecie jak księżniczka i tak powinna być traktowana. I ja tak mam, co prawda po czterdziestce, ale lepiej późno niż wcale. To chyba taka nagroda za te wszystkie lata samotności i, jak ja to mówię, żałoby.

Nareszcie nie jestem samotna, a mój partner jest moim najlepszym przyjacielem, przy którym zawsze mogę być sobą i niczego nie muszę udawać. Na przykład silnej, kiedy mam gorszy dzień. Czy tego udaru można było uniknąć?

Gdybym zrobiła odpowiednie badania, pewnie udaru można by uniknąć. Jednak kto by zrobił milion badań, w tym genetycznych, za kupę forsy, zdrowej, marudzącej i proszącej o nie 24-latce? Popukali by się wtedy w głowę wszyscy lekarze. A ja nie chcę się nad tym zastanawiać, było minęło, może tak musiało być.

Dlaczego chciała Pani opowiedzieć o swojej historii, napisać książkę?

Chciałam napisać tę książkę, bo zauważyłam, że ta historia, dla mnie zwykła szara, ludzi zwala z nóg. Postanowiłam opisać tą historię, żeby jej nie przerabiać w głowie kolejny i kolejny raz. Jest w książce, jest tam zamknięta, a ja czuję się tak, jakbym zrzuciła z siebie ciężar, co prawda z serca na nogi, ale to zawsze coś.

Dużo mi dało opowiedzenie tego. Książka przypomina zdrowym ludziom, że trzeba doceniać każdy dzień. A tym co sobie wyszukują problemów, żeby nie grzeszyli i nie marudzili.