W Polsce tego filmu ludzie boją się jak ognia. Widziałem "Malowanego ptaka" i już wiem dlaczego

Bartosz Godziński
"Malowany ptak" był premierowo pokazywany na tegorocznym festiwalu w Wenecji. Połowa publiczności wyszła w czasie seansu. Co nie zmienia faktu, że przez wielu krytyków jest uznawany za arcydzieło, a Czesi wystawili go jako swojego kandydata do Oscara. Polscy widzowie będą mieć problemy z zobaczeniem filmu. I nie tylko ze względu na bulwersujące sceny z m.in. pedofilią i zoofilią.
"Malowany ptak" to brutalny film pokazujący piekło wojny z perspektywy kilkuletniego chłopca. Uciekł przed Holocaustem, ale spotkało go niewyobrażalne okrucieństwo ze strony zwykłych ludzi Fot. Materiały prasowe
W naszym kraju zarówno książkowy pierwowzór, jak i jego autor, są uznawani za antypolskich. Jerzy Kosiński dla jednych jest geniuszem, dla drugich hochsztaplerem i niewdzięcznikiem, który nienawidzi Polaków. W powieści przedstawieni są jako zacofani barbarzyńcy, którzy w bestialski sposób znęcają się nad głównym bohaterem - w domyśle autorze (więcej o kontrowersjach przeczytacie tutaj). Jak wypada na tym tle filmowa adaptacja?
Fot. Materiały prasowe
Reżyser nie bierze jeńców
Akcja i wydźwięk filmu aż tak bardzo nie odbiegają od książki. Okrucieństwo, niekoniecznie związane z II wojną światową, jest pokazane na ekranie dosłownie: widzimy więc scenę pseudo-seksu z kozą, wydłubywanie oczu, podpalenie fretki (i to już w pierwszej scenie!), katowanie żony, katowanie dziecka, pedofilię (zarówno ze strony mężczyzny, jak i kobiety), gwałt butelką. A to i tak nie wszystko.


Dla wrażliwych widzów brutalny realizm filmu może być nieakceptowalny, jednak można przebrnąć przez seans bez torebki na wymioty. To świadomy zabieg. Reżyser Vaclav Marhoul i jego ekipa nie epatują i nie podniecają się przemocą jak autorzy "Srpskiego filmu" czy "Ludzkiej stonogi". Sceny gore i "erotyczne" trwają po kilkanaście sekund. Twórcy dają nam po prostu do zrozumienia, że: "tak, człowiek też jest zdolny do takich rzeczy", ale w granicach rozsądku.

"Malowany ptak" nie został nakręcony w czerni i bieli, by wyglądać artystycznie. To film pełen różnych, mocnych kontrastów. Weźmy nawet pod uwagę dwoistą naturę człowieka - homo sapiens jest w stanie nakręcić film o dużych walorach artystycznych, bo wiele kadrów na dużym ekranie prezentuje się przepięknie, ale potrafi też biczować chłopca z powodu odrobinę ciemniejszego kolor skóry.
Fot. Materiały prasowe
Aktualny jak diabli
Główny bohaterem filmu jest bowiem chłopiec - przybłęda, którego jedni biorą za Żyda, drudzy za Cygana, ale niemal wszyscy traktują jak śmiecia. Przesłanie uderza głównie w ksenofobię i generalnie: niezrozumiałą nienawiść do inności. "Malowany ptak" jest niestety wciąż na czasie, wszędzie na świecie tolerancja jest wciąż białym krukiem i tylko osoby o nielogicznych uprzedzeniach mogą się obruszyć tym filmem.

Chłopak uciekł przed Holocaustem, ale trafił, okrutnie mówiąc, z deszczu pod rynnę. Tuła się od wsi do wsi i choć nikomu nie wadzi, pomaga jak może, to jednak przeżywa piekło. Ludzie, których spotyka, wierzą nie tylko w antynaukowe zabobony (w jednej wiosce wzięto go za... wampira), ale też w religie: w tle często miga też krzyż - i chrześcijański i prawosławny. Wieśniacy są też w pewien sposób odcięci od cywilizacji i przez to dziczeją. To zacofanie mentalne przekłada się na strach przed obcymi.
Fot. Materiały prasowe
Antypolski? Nic z tych rzeczy
Jednak w "Malowanym ptaku" ludzkość nie jest doszczętnie spaczona. Przybłęda spotyka na swej drodze dobre osoby. I to nawet tam, gdzie nikt się tego nie spodziewał. Pomocny okazuje się zarówno niemiecki (Stellan Skarsgård), jak i radziecki żołnierz (Barry Pepper), a nawet ksiądz (Harvey Keitel). I nie można powiedzieć też, że każdy chłop jest zły. Bohater grany przez Polaka, Lecha Dyblika, częstuje nawet młodego szklanką wódeczki.

Wieśniacy w filmie nie mają konkretnej narodowości. Nietrudno się domyślić, że rzecz dzieje się w naszej części Europy, ale antybohaterowie mają być uniwersalni. W tym celu posługują się sztucznym językiem międzysłowiańskim (pisałem o nim tutaj), by nikt się nie obraził. Jednak nazywanie tego filmu antypolskim jest sporą przesadą. Bardziej pasuje określenie "antyzaściankowy".
Fot. Materiały prasowe
Jak kukułcze jajo
"Malowanego ptaka" widziałem w czasie 35. Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Sala kinowa, która mieści 800 osób, była niemal pełna. Jednak prawie nikt nie wyszedł w czasie seansu. Kilka osób "dezerterowało" w zupełnie losowych momentach, a nie z powodu urazy lub obrzydzenia.

Było już dość późno (piątek, 21:00), a film trwa niemal trzy godziny, co może być dla niektórych torturą. Nawet podział na krótkie epizody nie nadaje mu tempa, którego wielu widzów oczekuje. Jednak fani slow cinema spod znaku Andrieja Tarkowskiego będą zachwyceni.

Dyrektor WFF przyznał przed seansem, że to najważniejszy tegoroczny film Europy Środkowo-Wschodniej, z kolei czeski reżyser był ciekaw opinii Polaków. Jednak będziecie mieć problemy z obejrzeniem go w kinie i wystawieniu oceny na Filmwebie. Od producenta "Malowanego ptaka" dowiedziałem się, że nikt w Polsce nie pokwapił się o normalną dystrybucję. Będziecie go mogli zobaczyć w tym roku jeszcze na dwóch festiwalach, w Toruniu: Tofifest oraz Camerimage. I to na razie tyle.
Możliwe, że zmieni się to w przyszłym roku, po ogłoszeniu oscarowych nominacji. "Malowany ptak" ma duże szanse na oficjalną kandydaturę. Oglądanie go do najprzyjemniejszych nie należy, ale to właśnie takie filmy stają się po latach kanoniczne.