Dlaczego PiS zajmuje się seksem? Nie chodzi o prywatną obsesję, ale o coś innego...

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
Wzruszyłam się, szanowni Państwo. Niemalże łkałam, gdy Jarosław Kaczyński nawoływał do ograniczenia wojny politycznej w Senacie, a marszałkowi Karczewskiemu z nagła zamarzyło się, by od teraz izba ta stała się miejscem zgody narodowej. Jesteśmy otwarci - wtórował obu Panom rzecznik Radosław Fogiel - na takie zapomniane słowa jak współpraca. Ach!
Karolina Lewicka pisze o projekcie dot. edukacji seksualnej Fot. Albert Zawada / AG
Obawiam się Greków, nawet gdy przynoszą dary, a kiedy PiS oferuje politykę miłości, to wiadomo, że właśnie stracił możliwość dociskania swych oponentów butem. Stąd ta próba moralnego szantażu wobec opozycji - skoro mówicie o końcu kłótni, to pokażcie najpierw tę rzekomo dobrą wolę w Izbie Wyższej. Tak to sprytne, że aż za bardzo.

Prędko okazało się, że to tylko wstęp do korupcji politycznej, a zaraz potem - gdy nie przeciągnięto na swoją rzecz żadnego mandatu z opozycyjnej strony - do zakwestionowania wyniku wyborów. Czyżby znów nie było ważne, kto głosuje, tylko kto liczy głosy? Prezes PiS wychował się konkretnym reżimie i widać, że nie potrafi inaczej, jak tylko kopiować oswojone klimaty sprzed lat. Socjalizacja polityczna za PRL-u dała w jego przypadku spektakularny i niezwykle trwały efekt.


W tym dziwnym i długim okresie zawieszenia między starym-nowym parlamentem, posłowie na kontynuacji posiedzenia Sejmu mijającej kadencji (to też kontrowersyjne novum) zajęli się obywatelskim projektem ustawy, który - krótko rzecz ujmując - ma doprowadzić do penalizacji edukacji seksualnej. Wydawać by się mogło, że koncentracja uwagi obecnej władzy na sferze intymnej jest rodzajem jakichś prywatnych obsesji lub fiksacji, ale nic z tych rzeczy. To intencjonalna próba zawładnięcia sferą wolności osobistych Polaków. Czyli znowu kwestia - nomen omen - nagiej władzy.

Jak bowiem wiemy, aby utrzymać integralność społeczeństwa, trzeba skłonić jednostki do ograniczenia swych egoistycznych zapędów, tego koncentrowania się wyłącznie na własnych partykularnych potrzebach i interesach. Odbywa się to dwutorowo - poprzez społeczny wpływ i kontrolę. Każdy rząd marzy o sprawowaniu jak najszerszej pieczy nad jednostką, bo wtedy stabilizuje się państwowy ład. Niektóre rządy pragną nawet zawłaszczyć ciała swych obywateli, bo stąd już niedaleko do kontroli ich dusz. Zwykle są to rządy autorytarne lub totalitarne.

Wystarczy wspomnieć tylko III Rzeszę z jej kompulsywnym zaglądaniem pod niemiecką kołdrę, w celu wytworzenia czystego, aryjskiego gatunku Homo Germanicus czy socjalistyczną Rumunię pod rządami Ceausescu. Jak pisze Monika Milewska w "Bogach u władzy”: "Już na początku swego panowania, w 1967 roku, Ojciec Narodu wydał dekret zabraniający przerywania ciąży i stosowania środków antykoncepcyjnych. Za posiadanie prezerwatywy groziło w Rumunii pięć lat więzienia. W 1985 roku wprowadzono comiesięczne obowiązkowe badania ginekologiczne kobiet między szesnastym a czterdziestym piątym rokiem życia, mające zapobiec ewentualnym pokątnym skrobankom”.

Jednak model, który teraz miałby ochotę narzucić nam PiS, to raczej z gatunku tego, jaki wprowadzał gen. Franco w powojennej Hiszpanii. Coś w rodzaju obyczajowego konserwatyzmu. Fundamentem państwa jest rodzina. Tylko mężczyzna spełnia się w przestrzeni publicznej, zaś kobieta pilnuje domowego ogniska, a w kręgu jej zainteresowań są kościół, kuchnia i potomstwo, którego ma być możliwie wiele. I trzymajmy się jak najdalej od nowinek i od nowoczesności – a już państwo przypilnuje, by społeczeństwu nie przydarzyło się to, co bohaterowi "Konopielki” Edwarda Redlińskiego, Kaziukowi. Ów prosty chłop podejrzał bowiem przez okno, jak nowo przybyła do wsi nauczycielka uprawia seks z geodetą - inaczej niż on sam i wszyscy wokół, czyli nie "po bożemu”. No i poczuł się zainspirowany do zmiany, najpierw własnych obyczajów łóżkowych, a potem całej reszty. A przecież ma być, jak było.

PiS jest zatem przeciwko edukacji seksualnej i związkom partnerskim, z chęcią całkowicie zastąpiłby in vitro naprotechnologią i zakazał antykoncepcji (na razie wytrwale ogranicza dostęp do niej). Całkowity zakaz aborcji jest brany pod uwagę (choć na razie niemożliwy do realizacji, ze względu na brak społecznej akceptacji), a o szczepieniach przeciwko HPV można było usłyszeć swego czasu, że "przygotowują dziewczynki do prostytucji”. Mniejszości seksualne "będą tolerowane, ale nie afirmowane”. A jak przyjdzie kampania wyborcza, to się nimi dodatkowo postraszy. Dzięki temu wszystkiemu będzie się miało wsparcie Kościoła, a ludzi pod kontrolą. Proste? Jak budowa cepa.

Zaś wracając na chwilę do sytuacji partyjnej. Ludowcy i Lewica wyraźnie uwierzyli w siebie i są swym wyborczym powodzeniem oszołomieni - trochę jak u Brzechwy: "co głowa, to rozum, co rozum, to głowa, i woda sodowa, i woda sodowa”. A to oznacza, że nie będzie ani jednego frontu opozycji, ani wspólnego kandydata na prezydenta.

Spodziewać się za to możemy podgryzania Platformy, która także jest w pewnym oszołomieniu, tyle, że po ciosie. Trudno bowiem wziąć za dobrą monetę zapewnienia Grzegorza Schetyny o „możliwości wygrania wyborów prezydenckich i kolejnych parlamentarnych”, skoro przegrano trzy minione elekcje, w tym jedną pewną (PE).

Inaczej być nie może, skoro główna siła opozycyjna sztuki prowadzenia kampanii uczy się dopiero w trakcie wyborczego czteropaku. Przyboczni Grzegorza Schetyny - choć ich kompetencje zostały już kilkukrotnie negatywnie zweryfikowane - nadal są mocni decyzyjnie, stąd kolejna porażka. Na tróję z plusem oceniła marketingowy efekt sama kandydatka na premiera. Joanna Mucha wspomniała o braku strategii. Jak mawiał Kubuś Puchatek: "Są tacy, co potrafią, a są tacy, co nie potrafią. I w tym cała rzecz”. Niby proste, a jednak obserwujemy u PO powtarzanie tych samych czynności, w nieustannym oczekiwaniu innych (lepszych) rezultatów. To obłęd – dawno temu pouczył nas Albert Einstein.