Potrzebujesz związkowej porady? Włącz serial "Modern Love", ale wcześniej przygotuj chusteczki
Miłość chyba nigdy się kulturze nie znudzi. To temat praktycznie bez dna, który zawsze przyciąga widzów, czytelników czy słuchaczy. Tym tropem poszedł Amazon, który stworzył serialową antologię "Modern Love" poświęconą różnym obliczom miłości, związkach i uczuciach. Oparty na esejach z "New York Timesa" serial z gwiazdorską obsadą jest uroczy, wzruszający i... przeraźliwie uproszczony, wręcz bajkowy. Co nie znaczy, że zły.
Wyszło z tego osiem historii połączonym słowem "miłość" – to pomysł nowatorski, doskonały i genialny w swojej prostocie. Do tego dodano malowniczy Nowy Jork i gwiazdorską obsadę (Anne Hathaway, Tina Fey, Dev Patel, Andrew Scott, Catherine Keener, Olivia Cooke, John Slattery czy... Ed Sheeran w kolejnej dość dziwnej roli epizodycznej). Co mogło pójść źle?
Otóż poziom cukru mógł się tak wymknąć spod kontroli, że groziłoby to cukrzycą. I tak się właśnie stało, chociaż nie wszystkim musi to niezwykle wysokie stężenie cukru w cukrze przeszkadzać.
Założenie było proste: pokazać różne rodzaje miłości. W serialu na Amazon Prime jest więc oczywiście stara, dobra miłość romantyczna, ale jest również miłość przyjacielska, rodzinna czy miłość do samego siebie. Jest miłość heteroseksualna i homoseksualna, miłość kiełkująca i dojrzała, miłość ojca do dziecka i tęsknota za rodzicielskim uczuciem. Czyli, mówiąc prosto, taki łopatologiczny przegląd uczuć i relacji.
W pierwszym odcinku ("When the Doorman Is Your Main Man") grana przez Cristin Milioti kobieta, która odkrywa, że jest w ciąży z partnerem, z którym właśnie się rozstała, ma oparcie w starszym portierze (Laurentiu Possa) pracującym w jej bloku, w drugim ("When Cupid Is a Prying Journalist") dziennikarka (Catherine Keener) i twórca aplikacji randkowej (Dev Patel) niespodziewanie zwierzają się sobie ze swoich trudnych historii miłosnych, w trzecim ("Take Me as I Am, Whoever I Am") nowojorska prawniczka (Anne Hathaway) spotyka w supermarkecie mężczyznę marzeń (Gary Carr) i zmaga się z chorobą afektywną dwubiegunową.
Odcinek czwarty ("Rallying to Keep the Game Alive") małżeństwo (Tina Fey i John Slattery) z długim stażem i dwójką nastoletnich dzieci przeżywa kryzys i idzie po pomoc do gabinetu terapeuty. Piąty ("At the Hospital, an Interlude of Clarity") to historia dwojga singli (Sofia Boutella i John Gallagher Jr.), których randka zakończyła się w szpitalu, z kolei szósty ("So He Looked Like Dad. It Was Just Dinner, Right?") opowiada o młodej kobiecie (Julia Garner), która zaczyna traktować swojego przełożonego z pracy jak ojca.
Fot. Kadr z serialu "Modern Love"
Komplikacjom dziękujemy
Powiedzmy sobie szczerze: trudno jest pokazać miłość – obojętnie jakiego rodzaju – w przeciągu 30 minut, a tyle trwa każdy z odcinków. Przecież to temat-rzeka, pełen niezliczonych odcieni, wątków i warstw. Pół godziny na pokazanie, jak choroba afektywna dwubiegunowa wpływa na randkowanie? Albo przedstawienie powolnego rozpadu doświadczonego małżeństwa?
Twórcy "Modern Love" byli tego świadomi. Postanowili więc temat miłości uprościć – zamiast bawić się w niuanse i skomplikowane analizy oraz tworzyć wielowarstwowych bohaterów, stworzyli historie i postaci proste, jak konstrukcje cepa. A puenty – zwykle sprowadzające się do tego, że ludzkie uczucia są skomplikowane, lecz piękne i warte walki – napisali Caps Lockiem i jaskrawą czcionką, tak aby nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, o co chodzi.
To irytujące niestety upraszczanie świetnie widać chociażby w – mimo wszystko uroczym – odcinku z Andrew Scottem. Na samym początku ni z gruchy, ni z pietruchy małżeństwo postanawia jednego wieczoru, że chce adoptować dziecko. Po wielu trudnościach, o których jedynie dowiadujemy się z rozmów bohaterów, pojawia się ekscentryczna kobieta, która – w przeciwieństwie do wcześniejszych par z adopcji agencyjnej – nie ma problemu z oddaniem noworodka dwóm mężczyznom.
Fot. Kadr z serialu "Modern Love"
Nad formą niektórych odcinków twórcy musieli jednak trochę bardziej się pogłowić. Świetny pomysł na efektywne pokazanie w skrócie złożonego problemu zastosowano w odcinku trzecim. Mianowicie reżyser John Carney ("Once") postanowił skorzystać z konwencji musicalu – podczas epizodów manii bohaterka m.in. tańczy i śpiewa z grupą ludzi na parkingu pod supermarketem.
O dziwo, zadziałało to świetnie. Jasne, to maksymalne uproszczenie tematu, jakim jest choroba psychiczna, jednak udało się wyraziście i efektownie pokazać trudności, jakie przeżywała bohaterka. I to właśnie ten odcinek – wraz z epizodami drugim i czwartym – bronią się najbardziej, bo są najmniej tendencyjne.
Nowy Jork w wersji lux
Ta skrótowość i łopatologia to jedno, drugie to wspomniane na początku przesłodzenie. Ci, którzy liczą na słodko-gorzkie historie z życia wzięte pełne smaczków, będą zawiedzeni. Bo dostaną tylko słodycz (i może odrobinę octu w odcinku "Rallying to Keep the Game Alive") i to taką w stylu komedii romantycznych albo wielowątkowych filmów o miłości, jak "Walentynki" czy "Sylwester z Nowym Jorku". "Modern Love" to w sumie coś bardzo podobnego, tyle że w formie serialu.
Fot. Kadr z serialu "Modern Love"
Ale odłóżmy te zarzuty na bok – przecież nie każdemu musi to przeszkadzać i nie zawsze mamy ochotę na skomplikowane historie z drugim dnem. Czasem wystarczy łatwy w odbiorze serial, herbata i koc. I w takiej funkcji "Modern Love sprawdza się świetnie.
Urocze opowieści z uroczymi ludźmi ("Hers Was a World of One" i "The Race Grows Sweeter Near Its Final Lap" to prawdziwe balsamy dla duszy), podczas których widz i się pośmieje, i (bardzo często wzruszy), poprawią humor i sprawia, że jesień będzie bardziej znośna. A do tego oferują kilka życiowych rad. Na przykład takich, żeby zawsze wyglądać, jak milion dolarów podczas zakupów w supermarkecie.