Znana lektura to nie reportaż, lecz fikcja? To śledztwo o "Anaruku" zniszczy wasze dzieciństwo

Bartosz Godziński
"Anaruk, chłopiec z Grenlandii" przez dekady był lekturą, którą prawie każdy z nas pamięta ze szkoły - zwłaszcza scenę jedzenia mydła. Wszyscy na pewno kojarzymy też okładkę z uśmiechniętym chłopcem, który w domyśle jest głównym bohaterem. Nowe dowody wskazują na to, że książka, która jest nam przedstawiana jako reportaż, ma więcej wspólnego z fikcją niż z literaturą faktu.
Chłopiec z okładki lektury szkolnej wcale nie ma imię Anaruk. To jedno z zaskakujących ustaleń śledztwa pary pasjonatów Grenlandii Fot. okładka książki "Anaruk, chłopiec z Grenlandii" / kadr z filmu "Wyprawy po narzeczoną"
Dwójka Polaków przeprowadziła dwuletnie śledztwo, które doprowadziło do zaskakujących rezultatów. Okazało się, że "Anaruk" po grenlandzku znaczy... "sraj to", a zdjęcia chłopca z okładki wcale nie wykonał autor, Czesław Centkiewicz, ale jest to fotos z filmu "Wyprawa po narzeczoną" z 1934 roku (pierwsze wydanie książki ukazało się trzy lata później). Pisarz zresztą we wstępie do pierwszych wydań przyznaje, że spisał opowieści znajomego z Norwegii. Mało tego: nie ma dowodów na to, że Centkiewicz był przed wojną na Grenlandii.

Mały Innuita, którego wizerunek został zaczerpnięty do książki, nie nazywa się Anaruk, lecz Simeon Ferdinand Noa Umeerinneq Larsen. Opis jego prawdziwej tożsamości i całego śledztwa znajdziecie pod tym linkiem. Tymczasem rozmawiam z autorami reportażu Agatą Lubowicką i Adamem Jarniewski o ich refleksjach na temat tego zaskakującego odkrycia.

Agata Lubowicka – adiunkt w Instytucie Skandynawistyki Uniwersytetu Gdańskiego. Bada obrazowanie Arktyki i polarnictwa w literaturze skandynawskiej i polskiej. Mieszka w Gdańsku, obecnie przebywa w Tromsø na pobycie badawczym.
Adam Jarniewski – od 2006 roku mieszka na Grenlandii, pracuje jako nauczyciel w szkole średniej. Prowadzi blog Poznaj Grenlandię.

Czy czujecie się w pewien sposób "oszukani" tym, że w szkole wszyscy mieliśmy lekturę, która miała być reportażem, a okazała się fikcją? Co czuliście odkrywając kolejne elementy kulis tej książki?


Agata: W szkole podstawowej nie omawialiśmy "Anaruka" jako lektury, czytałam natomiast "Odarpiego syna Egigwy", napisanego już po wojnie przez Alinę i Czesława Centkiewiczów. Muszę jednak przyznać, że z tych czasów pamiętam bardzo niewiele, właściwie jedynie to, że książka nie przypadła mi do gustu. Dopiero przeczytawszy ją ponowie po wielu latach, stwierdzam, że jest napisana z dużo większym znawstwem tematu niż Anaruk (pisałam o tym w artykule z 2011 roku).

Odnośnie do kwestii oszustwa – byłabym ostrożna z formułowaniem takich oskarżeń pod adresem samego Czesława Centkiewicza, nie wiemy przecież, jaką rolę w procesie powstawania tej książki pełniło samo wydawnictwo, czyli redaktorzy i osoby odpowiedzialne za szatę graficzną. Nie można również wykluczyć, że wymieniony w przedmowie do pierwszych czterech wydań książki Fritz Øien rzeczywiście opowiedział młodemu Czesławowi różne historie, na pewno znał ich wiele ze swoich traperskich czasów.

Problem polega na tym, że od lat pięćdziesiątych ten kontekst zupełnie się zaciera i narratorem opowieści staje się polski podróżnik utożsamiany z Czesławem Centkiewiczem. Jest na przykład scena, w której narrator pokazuje młodemu Grenlandczykowi zdjęcie Warszawy – z największym prawdopodobieństwem dopisana po to, aby uwiarygodnić cały przekaz.

Zatem – odpowiadając na pytanie – nie, nie czuję się oszukana, bo od początku miałam pewne podejrzenia względem tej lektury. Absolutnie nie kwestionuję roli, jaką Czesław i Alina Centkiewiczowie odegrali w upowszechnianiu wiedzy na temat krajów polarnych i nie krytykuję ich pozostałych książek, ale akurat ta pozycja już w czasie, kiedy powstała, czyli w 1937 roku ukazywała Grenlandię i jej mieszkańców w sposób bardziej zbliżony do typowo XIX-wiecznych przedstawień, na przykład słynnej książki Fridtjofa Nansena Eskimoliv z 1891, która po polsku ukazała się w 1907 roku w znacznie okrojonej wersji pod tytułem Eskimowie (Anaruk zawiera nawet dwa rysunki, które Centkiewicz „wziął sobie” od Nansena, przedstawiające harpun ze skórzanym pływakiem i ostrze harpuna).
Agata Lubowicka

Zagłębiając się coraz bardziej w tę historię odczuwałam przede wszystkim zadziwienie, jakimi krętymi drogami różne obrazy, poglądy i motywy mogą trafić do literatury popularnej – i upowszechnić się do tego stopnia, że urastają do rangi prawd.

Adam: Ja osobiście nie czuję się oszukany, raczej trochę zniesmaczony, że do tej książki podchodzi się tak bezkrytycznie. Kiedy poczytasz w internecie wnioski i obserwacje dotyczące życia na Grenlandii, jakie dzieci mają po lekturze, opadają trochę ręce.

Część ludzi myśli, że tak wygląda współczesna Grenlandia, nie wiem ile razy podczas pobytu w Polsce musiałem odpowiadać na pytania o to jak się mieszka w igloo i czy do pracy jeździ się psim zaprzęgiem. Niestety nie zawsze zadawane one są w żartobliwym tonie. Ludzie po prostu tak sobie to miejsce wyobrażają.
Adam Jarniewski

Błędnego wyobrażenia o życiu na Grenlandii nie kreuje jednak tylko "Anaruk". Od kilkunastu lat śledzę to co się pisze o tym kraju w Polsce, rzadko są to solidnie opracowane pozycje, są często pełne błędów. To przykre, tym bardziej, że sami Polacy reagują bardzo żywiołowo kiedy ktoś za granicą wspomni o "polskich obozach koncentracyjnych" lub o tym, że Maria Curie pochodziła z Francji. Rzetelne podejście powinno chyba działać w obie strony.

Odkrywanie kulis książki i prawdziwej tożsamości chłopca z okładki było trochę jak rozwiązywanie wciągającej zagadki. Lub czytanie dobrego kryminału.

Czy Waszym zdaniem, "Anaruk, chłopiec z Grenlandii" powinien zniknąć z listy lektur? A jeśli nie, to jak mogłyby wyglądać lekcje polskiego z tą książką w tle? Bo sama historia, nawet jako fikcja literacka, jest raczej ciekawa dla młodego czytelnika.

Agata: W roku szkolnym 2019/20 Anaruk nie figuruje już na liście lektur obowiązkowych dla klas I-III. Uważam, że nie powinien się na niej znajdować, dlatego że – jak napisałam powyżej – przedstawiał nieaktualny obraz Grenlandczyków już w czasach, kiedy powstał.

Grenlandia jest nowoczesnym krajem o niezwykle ciekawej przeszłości, elementy tradycyjnej kultury wciąż odgrywają dużą rolę w życiu jej mieszkańców – Adam na pewno miałby na ten temat dużo więcej do powiedzenia – pytanie jednak brzmi, jakie informacje powinna przekazywać szkoła na temat innych kultur? Skupiać się na ich inności, podkreślając naszą własną wyższość cywilizacyjną?

Tę historię można by wykorzystać do ukazania współczesnej Grenlandii – na przykład w jakim stopniu polowania wciąż stanowią ważną część życia Grenlandczyków pomimo różnych zdobyczy cywilizacji i z czego to wynika?

Adam: Zgadzam się z Agatą, wspierając książkę innymi, współczesnymi źródłami można by jej użyć do przedstawienia rozwoju Grenlandii. Przy ewentualnym przerabianiu lektury koniecznie należy wyjaśnić kontekst historyczny. Ja właśnie jestem w trakcie pisania książki o współczesnej Grenlandii dla dzieci, która będzie bazowała na przeżyciach mojej najstarszej córki. Mam nadzieję, że przybliży młodemu on czytelnikowi ten odległy kraj.

Czy według Waszych ustaleń Czesław Centkiewicz w ogóle był na Grenlandii i jakie są na to dowody?

Agata: Ze stuprocentową pewnością mogę stwierdzić, że Czesław Centkiewicz nie był na Grenlandii przed 1945 rokiem, czyli w czasach tuż przed napisaniem Anaruka. Zapewne właśnie z tego względu w pierwszej wersji książki pojawiła się przedmowa, w której autor zaznacza, że historię opowiedział mu zaprzyjaźniony Norweg.
Agata Lubowicka

W okresie międzywojennym Grenlandia była zamkniętym krajem, aby tam pojechać, trzeba było najpierw wystarać się o specjalne pozwolenie, nie mówiąc o tym, że taki wyjazd wiązał się z olbrzymimi kosztami. Na Grenlandię w latach 30. jeździł na przykład Aleksander Kosiba, badacz ze Lwowa, najpierw jako członek ekspedycji duńskiej, później jako kierownik pierwszej polskiej ekspedycji w 1937 roku. Wśród jej członków nie było na pewno Czesława Centkiewicza.

Nie mogę natomiast wykluczyć, że Czesław Centkiewicz mógł odwiedzić Grenlandię w okresie powojennym, choć nie znalazłam na ten temat żadnych informacji.

Niektórzy internauci sugerują, że po prostu autor przekręcił imię i tak naprawdę chłopiec nazywał się Amaroq, a reszta opowieści może się zbiegać z prawdą. Co o tym myślicie?

Agata: Być może Fritz Øien przekazał Czesławowi Centkiewiczowi różne historie, które polski autor ułożył w jedną opowieść, dodatkowo popartą informacjami czerpanymi z dostępnych mu źródeł, takich jak Eskimowie Fridtjofa Nansena czy Życie Eskimosów Roalda Amundsena.

Autor inspirował się także kulturą popularną – wymienione przeze mnie filmy "Eskimo" i "Navarana", z których wykorzystał fotosy, pokazywane były w polskich kinach w latach 1934 i 1935 i na pewno były znane autorowi, wymienia je na przykład w przedmowie do "Przygód na Arktyku" ("Min grønlandske ungdom") Petera Freuchena z 1939 roku. Według mnie nie było jednej historii chłopca o imieniu Anaruk (Amaroq), tylko raczej wiele różnych motywów, postaci i opowieści.

Adam: Na pomysł z Amaroqiem, czyli wilkiem, wpadła moja teściowa i opisałem tą scenę w swojej książce "Nie mieszkam w igloo". Nie wiem do końca, skąd wzięło się u Centkiewicza imię Anaruk, mogło to być po prostu słowo mające naśladować brzmienie języka grenlandzkiego, a nieszczęśliwy przypadek sprawił, że ma takie znaczenie.

Choć tytułowy Anaruk zapewne nie istniał, nie można stwierdzić, że cała opowieść nie zbiega się z prawdą, choć dotyczy czasów niewspółczesnych nawet autorowi. W nielicznych scenach/motywach opisywanych przez autora ciągle widzę Grenlandię, na przykład kiedy pisze o trzymaniu mięsa w zębach i odcinaniu tuż przy samych wargach. Widziałem taki sposób spożywania twardego mięsa kilkukrotnie, myślę, że kiedyś była to dużo częstsza praktyka.

Co teraz mogłoby zrobić wydawnictwo, jeśli chodzi np. o wzięcie wizerunku chłopca z filmu z 1934 roku? Czy kolejne wydania powinny mieć notkę z opisem kulis?

Agata i Adam: Z całą pewnością dobrą praktyką byłoby zamieścić objaśnienie, iż na okładce wykorzystany został fotos filmowy przedstawiający Simeona Larsena. Albo zwyczajnie zupełnie zaniechać wykorzystywania jego wizerunku.

Czego generalnie nauczyło was to dwuletnie śledztwo?

Agata: Chyba przede wszystkim tego, że warto się "ruszyć się z miejsca" - w sensie metaforycznym lub dosłownym - spróbować spojrzeć na badane zjawisko z zupełnie nowej perspektywy, ale także fizycznie zadać sobie trud sprawdzenia różnych informacji.

Dla mnie te poszukiwania oznaczały na przykład długie godziny spędzone przed ekranem komputera, przeglądanie tysięcy archiwalnych zdjęć, ale również podróże do Warszawy czy Tromsø i - najważniejsze - wspaniała współpraca z Adamem.

W tym dochodzeniu kibicowało mi i pomagało wiele różnych osób, wśród których chciałabym wymienić zwłaszcza filmoznawcę Jakuba Konefała. Prowadząc to "śledztwo", które w dużym stopniu wynikło z przypadku, nawiązaliśmy całą sieć znajomości i odkryliśmy zaskakujące powiązania. Kto by na przykład mógł przypuszczać, że krewni Simeona Larsena mieszkają w Polsce? Przecież to zupełnie fantastyczne zakończenie całej historii!

Adam: Tego, jak wspaniałe rezultaty może przynieść współpraca. Sam nigdy bym nie rozwiązał zagadki chłopca z okładki.