Ks. Kaczkowski bał się abp. Głódzia tak, że rozważał zrzucenie sutanny. "Był załamany"
– Ks. Kaczkowski bał się zsyłki poza Puck, która oznaczałaby, że musi porzucić dzieło swego życia, czyli lokalne hospicjum. Miał pełne podstawy, by się tego obawiać, bo przecież swego czasu – już podczas choroby – abp Głódź próbował go pozbawić funkcji szefa placówki. Delikatnie rzecz ujmując, abp Głódź za nim nie przepadał – mówi Przemysław Wilczyński, autor biografii "Jan Kaczkowski. Życie pod prąd" (2018) i dziennikarz "Tygodnika Powszechnego".
Przemysław Wilczyński: Tak. Po wizycie w Pucku nasłanej przez metropolitę komisji, która sprawdzała, dlaczego ks. Kaczkowski zaangażował się w założenie katolickiej szkoły, duchowny się załamał. A nawet – jak twierdzą niektórzy jego przyjaciele – rozważał przez pewien czas zrzucenie sutanny. Jednak krótko potem usłyszał, że ma glejaka mózgu.
Odejście z kapłaństwa pozostało w sferze rozmyślań, zresztą później w wywiadach opowiadał, że choć wyobraża sobie siebie poza stanem kapłańskim, to nie potrafi wyobrazić sobie dnia, w którym odprawia po raz ostatni mszę świętą.
Czego ze strony przełożonego obawiał się ks. Kaczkowski?
Przede wszystkim zsyłki poza Puck, która oznaczałaby, że musi porzucić dzieło swego życia, czyli lokalne hospicjum. Miał pełne podstawy, by się tego obawiać, bo przecież swego czasu – już podczas choroby – abp Głódź próbował go pozbawić funkcji szefa placówki. Delikatnie rzecz ujmując, abp Głódź nie przepadał za ks. Kaczkowskim.
Chciałem się czegoś dowiedzieć o ich relacji od samego metropolity, ale niestety nie odpowiedział na wielokrotne próby kontaktu. Same te próby mogą zresztą stanowić przyczynek do portretu archidiecezji jako oblężonej twierdzy. Po tym, jak wysłałem kilkukrotnie maile do kurii, usłyszałem od jednego z najbliższych współpracowników arcybiskupa, że taka forma komunikacji uchybia godności urzędu. Na tradycyjny list hierarcha też jednak nie odpowiedział.
A co do powodów niechęci, to domyślam się, że w grę wchodziły trzy czynniki.
Po pierwsze ks. Jan Kaczkowski najpierw działał, a potem prosił o zgodę, co musiało drażnić hierarchę przywiązanego do bardzo formalnych, a nawet feudalnych stosunków w Kościele.
Po drugie dzięki działalności w hospicjum, a potem za sprawą choroby, ks. Kaczkowski stał się bardzo znany – jego przyjaciel, były ksiądz Piotr Szeląg, wspomina, że arcybiskup miał mu to za złe. Zresztą sam ks. Kaczkowski w liście do jednego z prominentnych hierarchów spoza archidiecezji gdańskiej żalił się, że abp Głódź uważa go za dziwaka-narcyza, który "promuje siebie przez chorobę".
Po trzecie dochodziła różnica poglądów – metropolita gdański jest kojarzony z tradycjonalizmem i PiS, a ks. Kaczkowski jak na standardy polskiego Kościoła był liberałem, który potrafił np. stanąć w obronie Jurka Owsiaka czy opowiadać się za przyjmowaniem do Polski uchodźców. Jego przełożony tymczasem znany był jako gorący zwolennik pomagania uchodźcom "na miejscu"...
Abp Sławoj Leszek Głódź od lat jest oskarżany o mobbing przed podległych mu księży.•fot. Bartosz Bańka / Agencja Gazeta
Tego możemy się tylko domyślać.
Być może z powodu choroby, która mogła dać ks. Kaczkowskiemu swoisty parasol ochronny. Dodatkowo kapłan zyskiwał coraz większą popularność – występował w mediach, od pewnego momentu również tych bardziej konserwatywnych. Dlatego abp Głódź mógł się obawiać burzy po ewentualnym przeniesieniu ks. Kaczkowskiego na inną parafię.
Jaki był najbardziej dramatyczny moment w relacji ks. Kaczkowskiego i abp. Głódzia?
To był koniec zimy 2012 roku. Metropolita gdański wysłał do Pucka trzyosobową komisję złożoną z księży – miała zbadać sprawę prywatnego katolickiego gimnazjum, które chciał – wraz z przyjaciółmi - założyć ks. Kaczkowski.
Wszystko rozbijało się właśnie o przymiotnik “katolicki” – Jan zaangażował się w nową inicjatywę bez konsultacji z abp. Głódziem. Być może przyzwyczaił się do względnie dużej swobody, jaką duchowni mieli za poprzedniego metropolity, abp. Gocłowskiego.
Wizytę przedstawicieli metropolity ks. Kaczkowski wspominał jako traumę. Mówił, że stosowali wobec niego groźby, byli wulgarni, próbowali prześwietlać prywatne życie kandydatów na nauczycieli. Bardzo to przeżył, był załamany.
Ks. Jan Kaczkowski był założycielem puckiego hospicjum.•fot. Bartosz Bańka / Agencja Gazeta
Rzeczywiście inaczej zapamiętał tę wizytę jeden z członków komisji, z którym rozmawiałem, pisząc biografię ks. Kaczkowskiego. Powiedział, że spotkanie przebiegało w przyjaznej atmosferze.
Ale bardzo podobnie do duchownego tamte zdarzenia zapamiętał jego przyjaciel Arkadiusz Gawrych, z którym ks. Kaczkowski chciał założyć tę szkołę. I jeszcze jedno: atmosfera tamtych przesłuchań dość dobrze rymuje się z tym wszystkim, czego w ostatnich latach dowiadujemy się o kulisach funkcjonowania archidiecezji gdańskiej.
Ale czy można mieć pewność, że – nawet jeśli faktycznie tak to wyglądało – członkowie komisji zachowali się w ten sposób na polecenie abp. Głódzia?
Nawet jeśli było inaczej, tzn. członkowie komisji wykazali się własną inwencją, to przecież działali siłą rzeczy w imieniu przełożonego. Pamiętajmy też, że swoją wersję wydarzeń ks. Kaczkowski przedstawił w wywiadach i wysokonakładowych książkach, i ta wersja przez lata nie doczekała się kurialnego dementi.
Wielu jest w Polsce takich biskupów jak Głódź? Purpuratów, którzy pomiatają podwładnymi, wyzywają ich, robią awantury z powodu niewłaściwie przyrządzonego jajka i wysyłają w środku nocy po alkohol?
Nie zajmuję się jako dziennikarz na co dzień funkcjonowaniem polskiego Kościoła, więc nie chciałbym się na ten temat wypowiadać. Ale sądząc z medialnych doniesień, sposób sprawowania władzy przez metropolitę gdańskiego to fenomen – by tak rzec – niepowtarzalny.
Co mówili panu o abp. Głodziu księża, gdy zbierał pan materiały do biografii ks. Kaczkowskiego?
Przede wszystkim niektórzy bali się na temat arcybiskupa mówić. Ta atmosfera strachu była namacalna i sama w sobie była czytelnym komunikatem. Choć byli też i tacy, którzy doniesienia czy plotki o postępkach hierarchy bagatelizowali.
Wspominał pan, że ks. Kaczkowski bał się abp. Głódzia. W książce czytamy, że próbował mu schodzić z drogi, tonować publiczne wypowiedzi, łagodzić napięcia. Czy był taki moment, gdy o siebie zawalczył?
Tak. Wygarnął mu, gdy abp Głódź odwiedził go po pierwszej operacji w domu rodziców w Sopocie. Wylał swoje żale za próby odsunięcia go od hospicjum, wytknął bezczynność w sprawie nadużyć seksualnych księży. Np. opowiedział o duchownym, który romansował w gospodynią, albo o innym księdzu – homoseksualiście "łowiącym" kochanków na dworcu i płacącym za seks.
Abp Głódź wyszedł z tej wizyty osłupiały – pewnie nie spodziewał się, że "zwykły ksiądz" zdobędzie się na taką śmiałość. W dodatku w jego obecności ks. Kaczkowski – pewnie w ramach prowokacji - zaczął rozmawiać z mamą po francusku, tak jakby chciał sprawdzić, czy hierarcha zna ten język.
Piotr Szeląg wspomina, że abp Głódź drwił z poważnej wady wzroku, jaką miał ks. Kaczkowski. To też “fenomen niepowtarzalny”?
Jan spotykał się z lekceważeniem i pogardą już w seminarium duchownym. To przejaw szerszego i niestety bardziej powszechnego zjawiska – Kościół ma problem z niepełnosprawnymi kandydatami na duchownych.
Mężczyźni z niepełnosprawnością, którzy czują powołanie do kapłaństwa, są często odrzucani już na wstępie. Jeśli jednak wyjątkowo pozwoli się komuś na wstąpienie do seminarium, to bywa, że nie ma on jako ksiądz łatwego życia. Np. ks. Kaczkowski początkowo nie był dopuszczany do pracy z młodzieżą – słyszał drwiny, że młodzież mu w klasie poucieka.
Czy ks. Kaczkowski wybaczył abp. Głódziowi?
Wiele na to wskazuje. Katarzyna Jabłońska, która napisała wraz z duchownym dwie książki, przypomniała ostatnio, że ks. Kaczkowski modlił się za metropolitę gdańskiego, gdy dowiedział się o jego kłopotach zdrowotnych. Można powiedzieć, że Kaczkowski bywał antyklerykalnym księdzem, ale też wiernym Ewangelii nawet wobec tych, z którymi łączyły go bardzo skomplikowane relacje.