Adrian Zandberg "Mesjaszem opozycji"? Przez cztery lata nie osiągnął nic spektakularnego

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
Było ich wielu w stosunkowo niedługim czasie. Polskę demokratyczną miał zbawić i Mateusz Kijowski i Donald Tusk. Pierwszy się skompromitował, drugi zaś w ogóle nie dotrze na miejsce starcia sił dobra ze złem, zatem zastępów anielskich ku Krakowskiemu Przedmieściu nie poprowadzi. Robert Biedroń buńczucznie obiecywał odnowić oblicze tej ziemi, wielu mu uwierzyło, wkraczając przy okazji w rejony niemalże sekciarskie. Jednak lewicowy Mesjasz szybko zawinął się do Brukseli i tyle go widzieli. Do żadnej wiosny (polskiego) ludu nie doszło.
Karolina Lewicka o poszukiwaniach "Mesjasza" po stronie opozycji Fot. Albert Zawada / AG
Potem z krainy łagodności wyłoniła się Małgorzata Kidawa-Błońska. Wprawdzie w jej słownej wacie nie było żadnej inspirującej treści, ale za to pochwał zebrała mnóstwo. Głównie za to, że nie jest Grzegorzem Schetyną. Ale czas wicemarszałek Sejmu minął szybciutko i już wyrasta jej – na drożdżach pochwał tych samych, którzy jeszcze przed chwilą nią się zachwycali – konkurencja w postaci Jacka Jaśkowiaka. Prezydent Poznania jest z gatunku tych, którzy myślą o sobie jak najlepiej, więc jedno jest pewne - każdy wasz hołd, potencjalni wyznawcy, przyjmie po królewsku.


W ostatnich tygodniach wielkość dostrzec raczono we Władysławie Kosiniaku-Kamyszu, a swoich apologetów dorobił się marszałek Senatu, Tomasz Grodzki. Białego konia osiodłano - po jednym sejmowym wystąpieniuf – liderowi Partii Razem. Wszyscy zapomnieli, że Adrian Zandberg nie osiągnął w ostatnim czteroleciu nic spektakularnego, po swoim poprzednim – także fantastycznym - występie w telewizyjnej debacie w 2015 roku. Po prostu był.

Ta potrzeba Mesjasza jest w narodzie tak wielka, że kolejni, pojawiający się w zawrotnym tempie nominaci oglądani są przez różowe okulary (zakładają je – jak na komendę – i niektórzy analitycy życia publicznego i wyborcy), a każda, choćby najdrobniejsza krytyka kontrowana jest niczym u Witkacego: "Dobrze jest, psiakrew, a kto powie, że nie, to go w mordę”.

Wszystkie te stadne zachwyty i wzmożenia kojarzą mi się jak najgorzej. Przede wszystkim z dojmującym pragnieniem posiadania wodza, który objawi się nagle z całą swą charyzmą i wreszcie zrobi z tym okropnym PiS-em porządek. Pogoni bandę prezesa Kaczyńskiego, gdzie raki zimują. Jednoosobowo uratuje nam nasz świat. Już nie będziemy sfrustrowani i wściekli.

Jest w tym i pewien - ciągnący się za nami od epoki Wieszczów - mesjanizm („Wskrzesiciel narodu (...) a imię jego czterdzieści i cztery. Panie! czy przyjścia jego nie raczysz przyspieszyć?”), jak i najzupełniej banalne ciągoty patriarchalne, może nawet autorytarne. Bo wychodzi na to, że także ta prodemokratyczna część społeczeństwa pragnie swojego Kaczyńskiego, "ojca”, którym będzie się mogła bezdennie zachwycić i któremu chętnie się podporządkuje. Który będzie jak ten gajowy, co z lasu wypędził i Niemców i partyzantów – wszystko wymyśli, przeprowadzi, rozstrzygnie. Opoka i ostateczna instancja.

Jeśli zajrzymy do Ericha Fromma, to przypomnimy sobie, że człowiek ciągle wybiera między wolnością a bezpieczeństwem. Wielu jest polityków, którzy oferują bezpieczeństwo, domagając się w zamian naszej wolności (często to podstęp, np. obronimy was przed terrorystami, ale w związku z tym będziemy was inwigilować) i znakomita większość zwykle na to przystaje. Także dlatego, że wolność pociąga za sobą konieczność podejmowania decyzji i ponoszenia za nie odpowiedzialności, stąd miło, jeśli ktoś odwali tę robotę za nas.

Jednak do pewnego momentu sympatię do takiej polityki wodzowskiej, dodatkowo sakralizowanej, obserwowaliśmy wyłącznie po drugiej stronie. To Jarosław Kaczyński, określany "demiurgiem” (autorka to Elżbieta Witek), marzył, by zostać "emerytowanym zbawcą narodu”, a Beata Szydło nazywała się pomazańcem prezesa. Od Smoleńska nieustannie reanimowano truchło paradygmatu romantycznego, serwując nam opowieść o rzekomym Armagedonie na lotnisku Siewiernyj, w trakcie którego "poległ” za polską sprawę Lech Kaczyński. To PiS miał wyznawców, a nie wyborców. Wielokrotnie zwracano uwagę, że głosujący na tę partię pozbawieni są wobec niej jakiegokolwiek krytycyzmu i bez mrugnięcia okiem przyjmą jedną prawdę objawioną we wtorek, a drugą, zaprzeczającą tej pierwszej, już w środę.

Tak sobie rosła ta pierwsza oblężona twierdza. Niestety, po latach okazało się, że odpowiedzią na nią było postawienie drugiej wieży - przez Polskę prodemokratyczną. Ona też przestała być krytyczna wobec partii, z którymi sympatyzuje, też marzy o dziennikarzach, którzy niczym trener Wacław Jarząbek będą nadawać "łubu-dubu, niech nam żyje prezes naszego klubu!”, też łaknie silnego przywódcy, który wszystkiemu zaradzi. Pięciominutowe zachwyty nad kolejnymi pretendentami przechodzą ostatnio w groteskę, wpędzamy się sami w sytuację gombrowiczowską. Kandydat ma zachwycać, bo wielkim kandydatem jest. Cokolwiek partia zrobi, zważywszy na to, że jest "naszą” partią, to cześć jej i chwała po wieki wieków. Dużo było śmiechu z Naczelnika z Nowogrodzkiej, wokół którego wszystko się kręci, a wychodzi na to, że jedynym naszym marzeniem też jest krążenie po orbicie wokół jakiejś Postaci.

Wiem, że sytuacja jest trudna, że zagrożenie ze strony Prawa i Sprawiedliwości poważne, że rujnują nam państwo na każdym jego odcinku i że koszty ich rządów pójdą w pokolenia. Ale naprawdę, najgorsze, co mogłoby się przydarzyć Polsce prodemokratycznej, to jej upodobnienie się do PiS-u. Bo czym różni się jedna sekta od drugiej? Tylko tym, że ma innego guru.