Bartek Królik: nowe życie człowieka stojącego za sukcesami Sistars, Chylińskiej i Górniak

Michał Jośko
Ten człowiek-instytucja polskiej branży muzycznej stał za sukcesem zespołu Sistars, tworzył dla raperów (m. in. Tede, O.S.T.R., Sokół i Pono) oraz gwiazd popu (od Edyty Górniak, poprzez Natalię Kukulską, aż po Agnieszkę Chylińską), współtworzy również zespół Łąki Łan. Dziś, przerywając na moment pracę nad "Panem od muzyki", czyli swoim debiutem solowym, znalazł chwilę na rozmowę o gustach Polaków (włączając w to szefów stacji radiowych) oraz tym, jak ogromne problemy osobiste mogą zabić Piotrusia Pana i uczynić człowieka lepszym.
Fot. mat. prasowe
Zbieg okoliczności: jadąc na rozmowę z tobą, dostałem wiadomość od Ernesta "Reda" Ivandy. Podesłał link do twojego najnowszego teledysku "Zapamiętać wszystko" z komentarzem: "Najlepszy kozak w tym kraju". Porozmawiajmy więc o owym kozactwie…

Z tym "kozactwem” bym nie przesadzał, ale to bardzo miłe z jego strony (śmiech). Prawda jest taka, że miałem ogromne szczęście trafiając na kreatywnych i utalentowanych artystów, których mogłem podziwiać i od których mogłem się uczyć.

Stworzyliśmy dużo dobrych piosenek w wielu ciekawych stylach muzycznych. Dzisiaj cieszę się, że mogę się utrzymywać na w miarę normalnym poziomie dzięki największej z życiowych pasji.

Nie rozmawiam z królem Midasem rodzimej muzyki?


Oj nie... Przyszły bardzo ciekawe czasy dla muzyki, w których zdobycie nawet największej ilości nagród nie przekłada się ani na sukces, ani finanse artysty.

Ostatnio śmialiśmy się z kolegą, że zdobyliśmy więcej muzycznych nagród niż Czesław Niemen, a mimo to z każdym nowym wydawnictwem musimy udowadniać, że jesteśmy coś warci.

To trudny zawód, w którym brak stałości i pewności jutra. Zwłaszcza biorąc poprawkę na to, jak zmienia się świat – powszechność internetu, darmowość muzyki, wielka konkurencja, przesycenie rynku oraz dewaluacja muzyki na rzecz różnorakich "zjawisk".

Wszystko to powoduje, że w wielu przypadkach działalność artystyczna przestaje być opłacalna, co w konsekwencji odbija się nie tylko na artyście, ale i na słuchaczu.
Fot. mat. prasowe
No ale ty zdążyłeś chyba wyrobić sobie odpowiednią markę i możesz od tego odcinać kupony?

Z powodzeniem działam jako kompozytor i producent muzyczny. Myślę, że to dzięki doświadczeniu i umiejętnościom, które zdobywałem przez lata i które w tej branży są zawsze w cenie.

Natomiast jako solowy artysta jestem debiutantem i mogę poczuć na własnej skórze, co czują dzisiaj młodzi muzycy. To, że wczoraj stworzyłeś przebój dla znanego artysty, dzisiaj już nie ma znaczenia.

Poza tym przeboje nie zostają z ludźmi na lata jak dawniej, a jeśli się przytrafiają, to pośród ogromnego zgiełku playlist w sformatowanych stacjach radiowych.

Dlatego ja – wbrew konsumpcyjnym tendencjom szołbiznesu – postawiłem sobie za cel tworzenie piosenek ponadczasowych, nie podlegających tymczasowym modom; takich, które można zaśpiewać i których nie będę się wstydził puścić swoim dzieciom.

Piosenek mających w sobie pierwiastek dobrej klasyki (niezależnie od stylu) z odrobiną nowoczesności, ale przede wszystkim owo "coś więcej”. Popularna muzyka z wolnego wybiegu (śmiech).

Jestem przekonany, że ludzie bardzo potrzebują takiej muzyki, nawet jeśli jeszcze o tym nie wiedzą.
Zdarza ci się myśleć, że gdybyś tworzył na Zachodzie, to jeden wielki przebój zamieniłby cię w prawdziwego krezusa?

Oczywiście, że tak. Nie znam artysty, który nie gdybałby sobie w taki sposób… Ale trzeba wrócić na ziemię (śmiech). Grunt, to nie frustrować się pewnymi rzeczami, które są niezmienne od zawsze.

Chodzi o to, jak skonstruowany jest nasz rynek, który coraz bardziej staje się odzwierciedleniem społeczeństwa i jego gustów. A statystyki nie kłamią: ogromna liczba ludzi nie słucha muzyki wcale.

Najwięcej osób sięga po disco polo, czyli muzycznego McDonald'sa.
Podobnie wygląda sytuacja z czytaniem książek, albo na przykład... świadomością właściwego odżywiania.

Takie podejście zaczyna się już w przedszkolu. Idziemy na łatwiznę.
Tymczasem ludzie, którzy mają nadal ogromną moc oddziaływania na odbiorcę poprzez media, nie chcą "podejmować ryzyka" i grają rzeczy bezpieczne lub odgrzewane kotlety, które zaczynają przysłowiowemu Kowalskiemu smakować.

Jednak, jak to się mówi, oliwa zawsze wypływa i obecna sytuacja ma swoje dobre strony. Artyści zaczęli na prawdę się starać i mamy wysyp wspaniałych talentów, którzy dają niezapomniane koncerty.

Istnieje też świat artystów grywanych w stacjach radiowych, na których koncerty klubowe nikt nie przychodzi.

Ideałem byłoby połączenie dwóch światów, w których duże radia promują różnorodność i tym samym informują słuchaczy o tym, że "nie trzeba jeść tylko schabowego albo hamburgera". To jednak zdarza się niezmiernie rzadko.

Możemy cieszyć się z naprawdę fajnych przedsięwzięć, takich jak "Męskie granie" czy sukcesu Dawida Podsiadły. Ale moim zdaniem to nadal jest kropla w morzu, która nie zwiastuje rewolucji, że artyści posiadający tzw. kręgosłup muzyczny będą grali na stadionach i trafią pod strzechy.
A co z hip-hopem? Nie cieszy cię to, że raperzy są dziś w stanie zapełniać największe polskie sale koncertowe?

Jak najbardziej mnie cieszy. Szczególnie wtedy, gdy są to artyści posiadający wyjątkowe umiejętności. Największą zaletą rapu jest jego prawdziwość. Jego słuchacze wyczuwają fałsz w sekundę.

Jednak rap – poza pewnymi wyjątkami – jest w moim odczuciu nadal czymś podziemnym (ze względu na język, jakim operuje) oraz a chwilowym (ponieważ przemija, kiedy skończy się chwilowy hype i moda na danego artystę).

A mnie chodzi o piosenki i artystów ponadczasowych. Mających np.wyjątkowe umiejętności wykonawcze, wokalne lub piszących dobre teksty, którzy powinni być grani w radio, a tak się nie dzieje.

Są na szczęście w Polsce wspaniali redaktorzy i radia, które promują różnorodność. W ogóle radio wciąż posiada ogromną moc docierania do ludzi i kształtowania ich gustów. To dlatego, że słuchamy go w samochodach, sklepach, restauracjach i na ulicy.

Internet niby daje wolność, ale wymaga od słuchacza już konkretnej wiedzy. Trzeba wiedzieć, co wpisać w wyszukiwarce. Oczywiście, on również jest medium kształtującym, lecz zupełnie inaczej, niż radio.
Współpracowałeś z mnóstwem gwiazd tzw. popu wysokobudżetowego. Na ile robiłeś to z prawdziwej potrzeby serca, a na ile były to wybory pragmatyczne, czysta kalkulacja?

Jestem muzykiem zawodowym, który musi utrzymać się z grania. Tak więc niejednokrotnie na moje decyzje wpływ miały względy finansowe.

Staram się jednak odnajdywać plusy w absolutnie każdym wyzwaniu, nawet najbardziej komercyjnym i przemycać to wspominane już "coś więcej".

Występowałem w teatrach, salach koncertowych, filharmoniach, ale grałem też w cyrkach i na ulicy. We wszystkich tych miejscach nauczyłem się, jak być sobą.
Fot. mat. prasowe
A czego nauczyła cię współpraca z największymi nazwiskami rodzimego mainstreamu?

Pokazała mi prawdę o ludziach i o mnie.Każde przedsięwzięcie jest szkołą domorosłej psychologii (śmiech). Jednak przede wszystkim ta praca nauczyła mnie, aby nie forsować własnego zdania jako jedynego słusznego. Nauczyłem się słuchać drugiego człowieka, ale nie tylko…

Będąc producentem muzycznym, musiałem nauczyć się umiejętnie wpływać na ludzi, np. przekonać artystę do tego, by zrobił w studio coś wbrew sobie.

To trudne zadanie, biorąc pod uwagę fakt wieloletnich przyzwyczajeń lub też ego. Trzeba się nagimnastykować.
Jeżeli zapytam o najtrudniejsze nazwiska w twojej karierze, usłyszę odpowiedź?

Wszyscy są tyleż wspaniali, co "skomplikowani”, każdy na swój sposób. Można jednak wyróżnić dwie grupy artystów: dominujących/ wiedzących, czego chcą oraz uległych/ otwartych.

Tych pierwszych trzeba zazwyczaj w jakiś sposób "poskromić” i nakierować, drugich – zainspirować muzycznie, ożywić i rozruszać. W tej pracy trzeba być jednocześnie muzykiem, psychologiem, socjologiem, dyktatorem i...

... księdzem?

Muzycznym duszpasterzem (śmiech). Bo rzeczywiście, studio często przypomina konfesjonał. Gdy w życiu prywatnym artysty dzieją się jakieś niedobre rzeczy, to będzie skupiać się na nich, zamiast na śpiewaniu.

Jeżeli producent nie pomoże ochłonąć, uspokoić złe emocje, to nie ma szans na nagranie naprawdę dobrej piosenki.
Fot. Facebook.com/bartek.krolik
Dziś nagrywasz płytę solową i wszystko możesz zrobić w stu procentach po swojemu. Na ile wierzysz, że dzięki temu krążkowi odniesiesz gigantyczny sukces, a na ile jest to kaprys i robisz to, bo po prostu możesz?

Nie mam ani ciśnienia, ani dużych oczekiwań, ale wierzę w moc muzyki i moc artystów, z którymi nagrywam te piosenki. Mam sporo przemyśleń i niezliczoną ilość pomysłów na to, jak przybliżyć słuchaczom nowe rejony w muzyce.

Chcę również, żeby te piosenki stały się dobrą pamiątką dla mnie i dla mojej rodziny. Każde nagranie zatrzymuje w pewien sposób to, co nieuchwytne. Zawarcie tego w dźwiękach i tekstach wydaje mi się najfajniejszą formułą.

Po przekroczeniu czterdziestki oraz kilku nieplanowanych wizytach w szpitalu stwierdzam, że nie ma na co czekać (śmiech).
Owych wizyt zaliczyłeś sporo. Jak radzisz sobie w nowym, rozsądnym i higienicznym życiu?

Coraz lepiej. Myślę, że najgorsze już za mną. Co prawda nigdy nie byłem osobą przeginającą w sposób ekstremalny, ale jednocześnie nie byłem wzorem cnót...

Wszystko zaczęło się pięć lat temu, kiedy zacząłem lądować w szpitalach. Z różnych powodów, choć powodem głównym byłem ja sam.

Wiesz, jak to jest: człowiek żyje, będąc przekonanym o swej niezniszczalności. No i pewnego dnia organizm, zupełnie znienacka, uświadamia mu, że jest w błędzie.

Tak swoją drogą ludzie jako gatunek w ogóle słabo uczy się na własnych błędach – spójrz na to, jak traktujemy siebie i środowisko. Muszę przyznać, że człowiek mnie boli.

Na swojej płycie śpiewam o tym, że "zbyt wolno uczymy się na własnych bliznach" i sam jestem na to przykładem. Trudno pozbyć się złych nawyków i diametralnie zmienić swoje życie,
ale jest to możliwe. Po prostu, trzeba się częściej "nawracać".
Fot. Facebook.com/bartek.krolik
Należysz do tych neofitów, którzy w kółko prawią otoczeniu "zdrowe" morały?

Aż tak źle chyba nie jest, nie indoktrynuję znajomych permanentnie.
Zdarza się, że robię to, choć wciąż pamiętam, że na mnie samego nigdy nie działały żadne mądre porady. To wszystko jest procesem, na każdego przyjdzie jego moment. Oby tylko nie było za późno…

Pozostając w temacie doświadczeń skrajnych – jedna z twoich córek urodziła się z zespołem Downa. Stwierdziłeś później, że było to dla ciebie "jak informacja o czyjejś śmierci"…

Było to zaskoczenie totalne, potrzebowałem czasu na zrozumienie, że sytuacja, w jakiej się znalazłem, ma tak naprawdę o wiele jaśniejsze oblicze, niż myślałem.

Zespół Downa to genetyczna cecha obarczona wieloma problemami, ale moja córka to anioł. Jej narodziny najpierw sprowadziły mnie boleśnie do parteru, ale gdy tylko się od niego odbiłem, moje życie stało się o niebo lepsze i jestem ciekaw dokąd nas zaprowadzi...