Nie, to zdjęcie nie pochodzi z NASA. Fake newsy o pożarach w Australii

Aneta Olender
Obok tego, co dzieje się w Australii, trudno przejść obojętnie. Trzeba byłoby też być kompletnie oderwanym od rzeczywistości, aby informacja o dziejącym się tam dramacie umknęła. Jednak wśród pojawiających się doniesień nie brakuje nieprawdziwych i niesprawdzonych wiadomości, które zaczynają żyć swoim życiem. O sprostowanie niektórych z nich pokusili się autorzy bloga "Where is Juli + Sam", Polka i Australijczyk mieszkający w Brisbane.
Część informacji, które trafiają do sieci w związku z pożarami w Australii, nie ma nic wspólnego z dramatem, który tam się dzieje. Fot. Instagram / Anthony Hearsey
Podróżnicy i blogerzy Julia i Sam od kilku dni opisują, jak wygląda walka z żywiołem w Australii. W swoich mediach społecznościowych informują o zniszczeniach, zagrożeniach i ofiarach. Obserwują też, jak wygląda medialny przekaz dotyczący pożarów. Okazuje się, że coraz więcej w nim przekłamań, dlatego najnowszy wpis na Facebooku poświęcili właśnie nieprawdziwym doniesieniom. W rozmowie z naTemat Julia Raczko-Gospo podkreśla, że ważne jest, aby dokładnie sprawdzać przekazywane informacje, bo wiele doniesień wzbudza panikę.


– Rozprzestrzenianie nieprawdziwych informacji pomaga zwolennikom teorii spiskowych, które pojawiają się w temacie australijskich pożarów, utrudnia pracę rzetelnym dziennikarzom i portalom internetowym, drażni poszkodowanych, a czasem stawia nawet na nogi policję, która musi weryfikować sprawy. W dłuższej perspektywie niesprawdzone i nieprawdziwe informacje zawsze szkodzą, bo zwyczajnie wprowadzają nas w błąd. Chcemy wiedzieć, szukamy, czytamy i… wierzymy. W coś w końcu musimy wierzyć. Potem trudno nas przekonać, że jest inaczej – podkreśla nasza rozmówczyni.

Julia mówi, że trwające pożary to ogromna tragedia, dlatego dobrze, że coraz więcej osób patrzy na Australię i mówi o coraz częstszych ekstremalnych zjawiskach pogodowych. – Mówmy o problemie i jego skali, to bardzo potrzebne, ale róbmy to odpowiedzialnie i odnośmy się do panujących realiów. Samo publikowanie apokaliptycznych zdjęć nic nie zmieni. Prędzej czy później o nich zapomnimy – zaznacza.
Julia Raczko-Gospo
podróżniczka i blogerka

Obserwuję to, co mówi się w polskich mediach o Australii od kilku lat i zazwyczaj nie mówi się nic. O Australii wspomina się wtedy, kiedy są pożary, czyli raz w roku, kiedy tragedia dotknie koale –uwielbiamy te zwierzaki – gdy kogoś ukąsi wąż i w Sylwestra, gdy nad operą rozbłyskują fajerwerki. To oczywiście spore uproszczenie, ale Polacy nie wiedzą wiele o tym odległym zakątku świata, więc łatwo wprowadzić ich w błąd. Zdjęcia przestraszą na chwilę, ale nie pozwolą zrozumieć podłoża problemu, a o to zrozumienie chodzi.

"Pamiętajcie też, aby za tym, co przekazujecie w świat, szło coś ważnego oraz wyjaśnienie - nie tylko szokujące zdjęcie zwęglonego zwierzaka" – czytamy na Facebooku.

Nie cała Australia płonie

Pożary w Australii pozbawiły życia już ponad 20 osób, są też zaginieni, zginęło ponad 500 milionów zwierząt, spłonęło też tysiące domów. Żywioł pustoszy Australię, ale nie płonie ona cała.

W natłoku dramatycznych doniesień trudno jednak nie mieć zupełnie odwrotnego wrażenia. Nie umniejszając tragedii warto wyjaśnić, jaki obszar tak naprawdę strawił pożar.

"Nie spłonął jednak cały kontynent, co można by wywnioskować z niektórych przekazów. Australia płonie, ale nie cała. To szósty największy kraj na świecie, który ma powierzchnię ponad 769 milionów hektarów. Żywioł przeszedł przez około 7 milionów hektarów, co wciąż jest olbrzymim terenem" – wyjaśniają autorzy bloga.

To nie jest zdjęcie NASA

Przerażające i poruszające – mowa o zdjęciu NASA, które w rzeczywistości nie pochodzi od tej rządowej agencji. To, jak wyjaśnia autor Anthony Hearsey, wizualizacja 3D przygotowana na podstawie danych zebranych przez NASA FIRMS.

Wizualizacja to kompilacja tego, co działo się w Australii miedzy 5 grudnia a 5 stycznia. Obrazuje więc nie jeden moment, a sumuje pożary, zarówno te które już były, jak i te, z którymi walka trwa nadal.

Dziewczynka z koalą to photoshop

Obrazy, które docierają do nas z Australii chwytają za serce, nie potrzeba żadnego "upiększania", aby przemawiały do wyobraźni, a jednak... Do sieci trafiają zdjęcia, które są przekazywane dalej z błędnym wyjaśnieniem lub bez żadnego wyjaśnienia. Tworzą się historie i legendy.

Idealnym przykładem jest zdjęcie dziewczynki, która brodzi po kostki w wodzie i trzyma na rękach koalę. Za nimi widać pożar. Wystarczy jednak przyjrzeć się tej ilustracji bliżej (nie wymaga to jednak wielkiej analizy, aby zauważyć, że to efekt pracy w photoshopie, o czym zresztą informuje autor.

Nie ten pożar

Z wpisu na Facebooku "Where is Juli + Sam" dowiadujemy się także, że wiele fotografii, to owszem zdjęcia, na których uchwycono prawdziwe zdarzenia, ale nie wszystkie pochodzą z Australii i nie wszystkie zrobiono podczas tego sezonu pożarowego.

"Zdjęcie rodziny chowającej się w wodzie, jak i kilka innych nie zostały wykonane w Australii podczas sezonu pożarowego 2019/2020. Niektóre ze zdjęć zostały zrobione w 2013 roku podczas pożaru na Tasmanii. Pojawia się też zdjęcie osoby przy zadymionej stacji benzynowej - to zdjęcie z Grecji, nie z Australii. Sprawdzajcie takie informacje!" – czytamy.

Tego kangura nie uratowano z płomieni

Dobrym przykładem na to, co opisane wyżej jest zdjęcie, na którym widać wolontariuszkę do której przytula się kangur. Owszem dramatem Australii jest liczba zwierząt, które zginęły w pożarach, dlatego tysiące osób robią co mogą, aby ratować kolejne stworzenia przed śmiercią w płomieniach, ale akurat ta fotografia nie jest na to dowodem.

"Zdjęcie kangura przytulającego się do wolontariuszki, które obiegło sieć, nie jest zdjęciem z tego sezonu pożarowego i nie pokazuje wdzięczności zwierzęcia za uratowanie z płomieni. Zdjęcie zostało zrobione ok. 3 lat temu. Ten kangur był sierotą i został przygarnięty i zaopiekowany przez pracowników Kangaroo Sanctuary w Alice Springs" – pisze Julia Raczko-Gospo.
Fot. The Kangaroo Sanctuary Alice Springs

To nie są prawdziwe przyczyny pożarów

Podróżnicy mieszkający w Australii zwracają uwagę także na wiele niesprawdzonych informacji dotyczących przyczyn pożarów. Wśród nich są głosy tych, którzy za ten dramat obarczają ekologów.

"Takie teorie spiskowe pojawiają się każdego roku i zarzucają ekologom ograniczenie tzw. kontrolowanego wypalania przed sezonem. Zarówno strażacy, jak i naukowcy zaprzeczają tym nieuzasadnionym tezom. Kontrolowane wypalania w Australii przeprowadzone są co roku przez strażaków oraz osoby prywatne, które wcześniej muszą uzyskać specjalne pozwolenie" – brzmi fragment wpisu.

Jednak, jak informują autorzy bloga, kontrolowane wypalania z roku na rok coraz trudniej przeprowadzać. Wszystko ze względu na koszty takiego działania oraz "zaostrzający się klimat", który wpływa na ograniczenie liczby tzw. "bezpiecznych okien pogodowych", podczas których można to robić.

Julia i Sam zadają także kłam stwierdzeniu, że ktoś celowo wznieca pożary w południowo-wschodniej części kraju, "aby wyczyścić grunty pod kolej". – W dobie internetu i dostępu do zbyt szerokiego zasobu informacji każdy z nas powinien czuć się zobowiązany do dokładnego sprawdzania źródeł. Zobowiązani powinni czuć się twórcy blogerzy, instagramerzy, twórcy internetowi, którym obserwatorzy bardzo ufają. Nie wspominam nawet o dziennikarzach, bo to dość oczywiste.

Julia Raczko-Gospo podkreśla także, że oprócz świadomych rozmów o sytuacji w Australii i sprawdzania faktów, można pomóc także finansowo, bo takie wsparcie jest bardzo potrzebne. Rozmówczyni naTemat przesłała nam sprawdzoną listę organizacji, na których konto "warto wpłacić choćby niewielką kwotę".