Polskie więźniarki uratowały komendantkę swojego obozu? Ta historia wydarzyła się naprawdę

Adam Nowiński
Istnieją na świecie tak niesamowicie nieprawdopodobne historie, że wprawiają w osłupienie nawet najbardziej zatwardziałych sceptyków i niedowiarków. Tak zapewne wyglądali pracownicy Urzędu Bezpieczeństwa oraz strażnicy więzienni, kiedy dowiedzieli się, że Johanna Langefeld, była komendantka obozu dla kobiet w Ravensbrück uciekła im, a pomóc jej miały w tym jej byłe więźniarki z Polski.
Mat. prasowy
Prawda historyczna często okazuje się bardzo bolesna dla obu stron. Tak też jest w przypadku Johanny Langefeld, której losy opisuje dziennikarka Marta Grzywacz. Jej książka "Nasza Pani z Ravensbrück" nie jest tak oczywista, jak się wydaje. Nie jest historią ani o złej, ani o dobrej Niemce. To bardzo skrupulatny zapis drogi pokazującej prawdę o kontrowersyjnej postaci.

Johanna Langefeld jako młoda Niemka zostaje ukształtowana przez despotycznego ojca, który wprowadza w jej domu morderczą dyscyplinę. To ona odegra ogromną rolę w życiu Johanny. Kobieta bardzo szybko zostaje wdową, a potem także samotną matką. W dobie szalejącego Wielkiego Kryzysu Langefeld musi się więc zmierzyć z brakiem stabilizacji i niepewną przyszłością. Długo nie może wyjść z tej opresji i znaleźć swojego miejsca.

Wybawieniem okazuje się zatrudnienie w obozie pracy przymusowej dla kobiet, w którym zdobywa pierwsze szlify jako strażniczka. Chce pracować w tym miejscu, bo czuje misję i chce pomagać "najbiedniejszym z biednych" odnaleźć się i wrócić do społeczeństwa. Pomaga jej w tym wyuczona dyscyplina i swego rodzaju dobroć, która sprawi, że zdobędzie szacunek i posłuch nie tylko wśród więźniarek, ale nawet samego Himmlera.

Droga do władzy i... wybawienia
Dalsze losy Langefeld to pięcie się po szczeblach kariery zawodowej, które prowadzą ją na sam szczyt dowództwa w obozie w Ravensbrück, a potem aż do Oświęcimia – do obozu dla kobiet w Auschwitz. Po drodze wykaże się wieloma aktami odwagi i miłosierdzia wobec swoich więźniarek, ale przy okazji będzie ślepa na okrucieństwo i bestialstwo systemu, którego stanie się częścią.

Na koniec jednak nie zawiśnie na stryczku jak inni dowódcy i kaci z obozów zagłady. Zostanie uratowana – ucieknie z więzienia, a pomogą jej w tym... No właśnie, jak wynika ze śledztwa Marty Grzywacz, jej wybawicielkami będą byłe więźniarki z Ravensbrück...

***
Nie mogę wyjść z podziwu ogromu pani pracy dziennikarskiej i reporterskiej. Przebrnięcie przez tyle źródeł, tyle rozmów, materiałów opisujących okrucieństwa nazizmu i Holokaust. To naprawdę trudna tematyka…

Marta Grzywacz: Dlatego pewnie czasami spotykam się z głosami: „a może by pani coś lżejszego napisała”. Odpowiadam wtedy, że cieszę się, że wpadł mi w ręce temat Johanny Langefeld, kawał poważnej i ważnej historii.

Trzeba też dodać, że w tej książce zawarta jest prawda historyczna, nie tylko o ravensbrüczankach, ale przede wszystkim o Johannie Langefeld. Jest ona trudna, dla niektórych może nawet niewygodna. Jej odkrywanie i nagłaśnianie to też bardzo trudne zadanie, pełne niejednoznacznych kontekstów, a pani zdecydowała się tym zająć. Dlaczego?

Książka jest w całości oparta na faktach. To, co pani opisuje wydarzyło się naprawdę. Ale jest to historia niewygodna, pełna niejednoznacznych kontekstów. Dlaczego zdecydowała się pani nią zająć?

Kiedy zaczęłam zbierać materiały, zadzwoniłam także do Stowarzyszenia Rodzina Więźniarek Niemieckiego Obozu Koncentracyjnego Ravensbrück i tam zapytano mnie, dlaczego ja właściwie nie piszę o więźniarkach, tylko o nazistce? Dlatego, że Johanna Langefeld także jest częścią naszej historii, ale przede wszystkim nie można o niej opowiedzieć nie mówiąc o historii więźniarek, więc jak najbardziej piszę o więźniarkach Ravensbrück.

Ale faktycznie, jak pan zauważył, Langefeld jest postacią niejednoznaczną. Z jednej strony niemal bezkrytycznie podążała za nazizmem - Himmler i Hitler walczyli, jej zdaniem, o słuszną sprawę, tylko to okropne SS wypaczało ich idee. A jednak miała momenty zawahania i wydaje się, że były chwile, kiedy wątpiła w słuszność obranej przez siebie drogi, ale nie umiała, lub nie chciała z niej zejść. W kadrach obozów koncentracyjnych były osoby, które w ten lub inny sposób porzucały tę „pracę” nie bacząc na konsekwencje, ale ona trwała na stanowisku do końca.

Broniła się przekonując samą siebie, ze jeśli odejdzie, to więźniarkom będzie jeszcze gorzej. Jej własna synowa nie mogła tego zrozumieć. Kiedy rozmawiałyśmy, zapytała: Czy ona naprawdę musiała to robić? Naprawdę nie było w czasie wojny innego zajęcia dla kobiety? Cóż, to jest właśnie ta złożoność ludzkiej natury. Nikt nie jest do końca zły, ani dobry. Zależało mi na tym, żeby zachować do tej mojej "bohaterki" dystans. Nie zamierzałam ani jej ani wybielać, ani tym bardziej ustawiać się po jej stronie.

Nie, tego nie widać. Nawet kiedy w książce pokazuje pani jej "jasną stronę" i wymienia jej dobre uczynki, to nie jest jednoznacznie powiedziane, że ona zrobiła to, bo była dobra, czy też może chciała się komuś przypodobać lub bała się późniejszych konsekwencji i zrobiła to z przezorności.

Bo ja w gruncie rzeczy nie wiem jaka była ta kobieta. Pracując nad tą książką zadawałam sobie pytanie: co ty miałaś w głowie, Johanno Langefeld, jaka ty byłaś naprawdę, co ty sobie myślałaś. Historia Langefeld jest pełna białych plam, wielu kwestii nie wiedziałam, a z góry założyłam, że książka nie będzie fabularyzowana, więc to, jaka była Johanna Langefeld, pozostanie tajemnicą.

Starałam się też ograniczać własne komentarze czy przemyślenia pozostawiając czytelnikowi ocenę tej postaci, ale też, mam nadzieję, dając pod rozwagę to, jak bardzo potrafimy być skomplikowani. I jak bardzo ulegamy wpływom innych.

Patrząc na młodość Langefeld i to, co musiała przejść: od trudnego i pełnego dyscypliny dzieciństwa, wczesnej straty męża, braku stabilizacji, bycia samotną matką, po wydarzenia w kolejnych więzieniach, a potem obozach koncentracyjnych, można stwierdzić, że była ona postacią tragiczną.

Chyba bym się z panem zgodziła. Nigdy nie myślałam o niej w tym kontekście, ale spojrzałabym na to trochę inaczej. Ona była postacią tragiczną, ale nie dlatego, że ktoś zrobił jej krzywdę, tylko dlatego, że sama ją sobie zrobiła. Podjęła decyzje, które zaważyły na całym jej życiu i jestem pewna, że niektóre obrazy ścigały ją po nocach w koszmarnych snach. Patrząc z perspektywy historii na Niemców, widzę ten tragizm w całym narodzie.

Wielkim błędem było to, że nigdy się z nazizmem do końca nie rozliczyli, że wielu z nich nie poniosło kary. Kiedy wojna się skończyła, ludzie, którzy mieli coś na sumieniu, zamilkli. Milczały ich dzieci - ze strachu i ze wstydu. Milczeli urzędnicy, nauczyciele, prawnicy. Dopiero kolejne pokolenie, próbując pokonać tę traumę, zaczęło wyciągać na światło dzienne prawdę, która miała mieć oczyszczającą moc, tyle, że na niektóre rozliczenia było już za późno.

W przypadku Langefeld ten tragizm i traumę wojennych wspomnień odziedziczył jej syn, który był dzieckiem kiedy matka zabrała go do Ravensbrück, potem do Auschwitz, a potem zostawiła na wiele lat. I on tak naprawdę się po tym wszystkim nie pozbierał. Jego samobójstwo było dziedzictwem przeżyć, które zafundowała mu matka.

Zakładam, że idąc w 1936 roku do Zakładu Poprawczego w Brauweiler, żeby zajmować się kobietami z półświatka, Langefeld jeszcze nie wiedziała o co chodzi, ale błyskawicznie musiała się zorientować, jak należy się zajmować takimi dziewczynami, że nie ma mowy o żadnym wychowaniu, że reedukacja polega na ostrym rygorze w połączeniu z terrorem. Dość gładko weszła w ten system.

Potem jednak, kiedy awansowała i trafiła do Lichtenburga, nie mogła mieć już żadnych wątpliwości czym jest nazizm i jak łamie się przeciwników politycznych. W Lichtenburgu były już surowe kary, chłosta, głód, śmierć. Więc w tym momencie ona już wie, gdzie jest, ale cały czas się przed tym broni. I rzekomo jeszcze w Ravensbrück wierzy, że chodzi o reedukację więźniarek.

Właśnie, bo naiwnym byłoby twierdzenie, że Langefeld nie wiedziała o okrucieństwach nazistów. W jednej z rozmów z Margarette Buber-Neumann twierdzi, że nie ma pojęcia np. o topieniu dzieci w Ravensbrück, co dzieje się przecież niemal pod jej nosem. Z drugiej strony bardzo wiarygodny wydaje się opis reakcji Langefeld, która po raz pierwszy widzi jak działa komora gazowa.

Tak, bo kiedy się robi selekcję kobiet, które z Ravensbrück mają jechać do Bernburga, gdzie zginą w komorach gazowych, to nie ma problemu, wsadza się je na ciężarówkę, macha na pożegnanie i one sobie jadą. A w Auschwitz śmierć ma określony kolor i zapach. W ciągu jednej chwili setki ludzi wchodzą do komory gazowej, gdzie czeka ich koniec. A potem trzeba ich stamtąd wyciągnąć. Langefeld zapewne musiała obserwować cały proces gazowania. I dopiero w tym momencie miała chyba przebłysk, że to jednak zaszło za daleko.

Ale nie tylko ona jest główną postacią tej opowieści, bo bohaterkami pani książki są także te wspomniane więźniarki, które przeszły piekło i których część uratowała m. in. Langefeld. Później to one właśnie wyciągnęły do niej rękę i pomogły jej wyjść z opresji.

Tak, to prawda. Pisząc o ich losach wyszłam z założenia, że my nie wiemy, co się w takim obozie działo. Oczywiście widzieliśmy filmy o obozach, czytaliśmy książki, ale dopóki człowiek sam tego nie przeżyje i nie dowie się, że jeden drobiazg decyduje o jego życiu, to nie jest w stanie tego pojąć. A Langefeld zrobiła dla nich więcej niż drobiazg.

Zgadzając się na segregację narodowościową na blokach postąpiła wbrew wszelkim regułom, które stały u podstaw obozów koncentracyjnych. W takich miejscach wszelkie więzy przyjaźni i życzliwości były zwalczane, groziły za to surowe kary. Człowiek miał być sam, bo to go dodatkowo osłabiało. Więźniowie mieli być nawzajem swoimi wrogami, dzięki temu łatwiej było ich łamać. A Langefeld zgodziła się na przykład, żeby Polki były razem. To było dla nich bardzo istotne. Mówiły w jednym języku, wspierały się, prowadziły tajne nauczanie.

Drugą rzeczą były założone przez Langefeld warsztaty artystyczne, gdzie słabe i chore dziewczyny mogły wykonywać lżejszą pracę i dzięki temu przeżyć. No i zostają jej osobiste działania, które sprawiły, że wiele z tych dziewczyn uniknęło surowej kary, a niektóre śmierci. Wszystkie te elementy sprawiły, że w oczach więźniarek Ravensbrück Johanna Langefeld nie zasługiwała na śmierć. Może na więzienie, ale nie na stryczek. Dlatego postanowiły ją uratować. I czy nam się podoba, czy nie, to musimy to zaakceptować.
Mat. prasowy

Artykuł powstał we współpracy z GW Foksal.