Czy w Polsce można utrzymać się z pisania? Znany autor kryminałów sprawdza to na własnej skórze
Od 2016 roku Robert Małecki opublikował sześć powieści kryminalnych. Każda z nich liczyła grubo ponad 300 stron. Nawet zakładając, że potrafi stukać w klawiaturę w rytm wystrzałów z kałasznikowa, jest to dość imponujący wynik wydawniczy. Z pewnością nie jest to jednak pełnia możliwości Małeckiego: do tej pory cykle z dziennikarzem Markiem Benerem czy komisarzem Bernardem Grossem powstawały bowiem w niepełnym wymiarze godzin.
W Polsce panuje przekonanie, że z pisania jest w stanie utrzymać się zaledwie garstka autorów. Pan właśnie przeszedł na zawodowstwo. Czy była to trudna decyzja?
To nigdy nie jest łatwa decyzja. Z jednej strony etat daje poczucie stabilizacji i gwarantuje wewnętrzny spokój, bo bez względu na wszystko, pensja wpływa co miesiąc na konto. Z drugiej, praca to także ważne miejsce spotkań, poznawania nowych ludzi, wielu interakcji. To ciągłe przebywanie w centrum wydarzeń. A kiedy pierwszego dnia po przejściu na „zawodowstwo” zostałem w domu sam jak palec, rozglądałem się po nim zupełnie zdezorientowany, jak słynny John Travolta w tym gifie z Pulp Fiction.
Miał pan wątpliwości, czy jednak ochoczo pożegnał się z pracą w toruńskich wodociągach?
Mimo wszystko cieszę się z podjętej decyzji. Raz, że było to moje marzenie od ponad dziesięciu lat, a dwa, że po prostu moja aktywności okołoliteracka zaczęła kolidować z pracą etatową. Brałem urlopy nie po to, żeby relaksować się na rajskiej plaży z rodziną, ale po to, by wyjeżdżać na spotkania autorskie. I proszę mi wierzyć, nie mówię tego po to, by narzekać, ale po to, że cierpiała i praca etatowa, i rodzina, bo moja efektywność zaczynała niebezpiecznie pikować.
Kryminały cieszą się na naszym rynku sporą popularnością. Co sprawiło że zainteresował się pan właśnie tym gatunkiem? Zakładam, że nie była to decyzja obliczona na zysk, który ewentualnie pojawi się w nieokreślonej przyszłości… A może jednak była?
Wszystko przez sir Arthura Conan-Doyla i kultową postać światowej literatury detektywistycznej. Bo właśnie od Sherlocka Holmesa zaczęła się moja przygoda z kryminałem. Potem były horrory i thrillery medyczne oraz prawnicze, literatura sensacyjna. Ten gatunek pasjonował mnie również w kinie i na małym ekranie.
Właściwie można więc powiedzieć, że od dziecka byłem zawieszony w popkulturze i do dziś w niej tkwię po uszy, zarażam nią syna. A potem pojawił się pan Marek Krajewski z niesamowitym cyklem osadzonym w Breslau i uwierzyłem wtedy, że polski kryminał ma przed sobą świetlaną przyszłość. Ale jeszcze wtedy nie myślałem o tym, że sam mógłbym napisać coś w tym gatunku.
Czy jest książka, o której może pan powiedzieć: “To po tej właśnie lekturze zrozumiałem, że chcę pisać”?
Opowiem o moich dwóch literackich inspiracjach. Chęć napisania powieści pojawiła się we mnie dziesięć lat temu, chociaż pamiętam, jakby to było wczoraj.
Pracowałem wówczas jako dziennikarz regionalnej prasy i zarabiałem na życie pisaniem tekstów. Któregoś dnia skończyłem czytać „Najczarniejszy strach” Harlana Cobena i odkładając powieść na półkę pomyślałem, że mógłbym sam spróbować napisać thriller osadzony w Toruniu.
Zabrałem się ochoczo do roboty i po kilku miesiącach miałem gotową powieść. Kłopot tylko w tym, że do dziś nikt nie chce jej wydać, chociaż rozesłałem ją wówczas do wszystkich wydawców w kraju! Ale ostatecznie nie dziwię się, gdyż to przeokropny gniot. Sam nie mam pojęcia kto i w jakim celu tam zabija. Ale nie o tym miałem mówić. Niewątpliwie powieści Cobena zasiały we mnie pisarskie ziarno.
Drugim, niezwykle dla mnie ważnym odkryciem pozostają kryminały Arnaldura Indridasona. Do ich lektury zachęcił mnie Mariusz Czubaj. Będąc na warsztatach literackich w ramach Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu, kupiłem za dziesięć złotych „Grobową ciszę”, a potem poznałem pozostałe powieści Islandczyka i już wiedziałem, że to absolutny mistrz nad mistrzami. Obaj pisarze, I Coben, i Indridason, tworzą zupełnie różną literaturę, ale w tym, co robią są absolutnie genialni.
Najnowsza powieść Małeckiego, "Zadra", powstawała jeszcze po godzinach.•Fot. materiały prasowe
Do tej pory było tak, że pisałem po pracy, popołudniami i wieczorami, garbiłem się przy laptopie w weekendy. A teraz dopiero raczkuję w tej w zupełnie dla mnie nowej zawodowej sytuacji. Na dodatek, całe to raczkowanie zbiega się z promocją „Zadry”, więc sporo spraw wytrąca mnie z pisarskiego rytmu.
Generalnie siadam do laptopa z samego rana i staram się tak długo pisać, aż osiągnę limit dziesięciu tysięcy znaków. Nie zawsze to się udaje. Ale to nie jest tak ważne jak to, żeby pisać codziennie. Bo jeśli wkradnie się dłuższa przerwa, to robotę trzeba zaczynać niemalże na nowo.
Czy spędzanie sporej ilości czasu w “otoczeniu” morderców, samobójców i sfrustrowanych śledczych nie rzutuje na pana stosunek do świata, samopoczucie? Czy pisarz kryminałów może być szczęśliwym człowiekiem?
Ależ jestem szczęśliwym człowiekiem! Mam wspaniałą żonę i syna, a wkrótce dołączy do naszej rodziny wymarzony pies. Mam też najlepszą robotę pod słońcem i już nie wyobrażam sobie żadnej innej.
Może się wydawać, że spędzanie czasu na studiowaniu medycyny sądowej i na oglądaniu programów o prawdziwych zbrodniach, co uwielbiam robić w trakcie prasowania, skrzywia psychikę, ale o to bym się nie obawiał. Znacznie większy wpływ na demolkę w głowie ma to, co dzieje się w naszym kraju, cała ta zawierucha polityczna, ciągłe walki i jątrzenie, skakanie sobie do gardeł. Kryminał przy tym, to jak wizyta w wybornym SPA.
Od razu wie pan, “kto zabił”, czy historie opisywanych w książkach wymyśla pan na bieżąco?
W przypadku trylogii toruńskiej z dziennikarzem Markiem Benerem, poszukującym swojej zaginionej żony, pracowałem ze szczegółowym scenopisem. Wiedziałem kto zabił, bo zanim powstała powieść, wszystko miałem rozplanowane.
Kiedy jednak siadałem do “Skazy”, pierwszej części cyklu z komisarzem Bernardem Grossem w roli głównej, uznałem że czas pozbyć się scenopisu. Stworzyłem sobie bohaterów, wiedziałem, że akcję powieści osadzę w pięknej podtoruńskiej Chełmży, której starówka styka się z linią brzegową jeziora, i to musiało mi wystarczyć.
Miałem jeszcze wymyślony początek opowieści, dość nietypowy jak na kryminał – odnalezienie zwłok chłopca i starszego mężczyzny na zamarzniętym jeziorze i przy założeniu, że ciała nie noszą żadnych znamion zbrodni. Resztę historii odkrywałem w trakcie pisania. I tak samo było w trakcie tworzenia “Wady” i “Zadry”. Za każdym razem pisanie powieści z komisarzem Grossem jest dla mnie wielką przygodą.
Skąd politolog, filozof i dziennikarz czerpie wiedzę na temat pracy policji, technik prowadzenia śledztwa, zabezpieczania dowodów?
Z wielu źródeł. Ale tym najważniejszym były dla mnie warsztaty kryminalistyczne organizowane przez Szkołę Policji w Pile, w trakcie trwającego festiwalu Kryminalna Piła.
Poza tym, na tychże warsztatach poznałem policjantów, z którymi mogę konsultować interesujące mnie kwestie. Trzeba tu wspomnieć o grafologu Leszku Koźmińskim i doktorze Pawle Leśniewskim, specjalizującym się w zabezpieczaniu śladów entomoskopijnych, a więc działalności owadów na miejscach zdarzeń kryminalnych.
Ale to nie wszystko. Na jednym ze spotkań autorskich poznałem Tadeusza Zymana, prokuratora w stanie spoczynku, który również nie żałuje mi własnego czasu na konsultowanie wszystkiego tego, czego dotyczy zakres działań prokuratury, a także punktów styku tej instytucji z policją.
Czy gotowe powieści daje pan do weryfikacji komuś, kto zawodowo zajmuje się pracą policyjną? Czy kiedykolwiek wytknięto panu niezgodność z realiami?
Oczywiście, bo konsultacje to jedno, a przekazanie tekstu do weryfikacji, to drugie. Wysyłam więc fragmenty moim konsultantom, a później zdzwaniamy się i wysłuchuję jakie błędy popełniłem. Poprawiam do skutku. Ale nawet wówczas zdarzają się niezgodności, bo to zupełnie naturalne.
W kryminale nigdy nie da się zawrzeć stuprocentowego realizmu, bo wtedy mielibyśmy do czynienia z reportażem, a nie fikcją literacką. Rzecz więc w tym, by tę fikcję literacką uprawdopodobnić. Sprawić, żeby czytelnik sądził, że tak to właśnie się odbywa, tak oto wygląda praca w policji.
Kiedyś uczestniczył pan w kursach pisarskich, dzisiaj sam uczy kreatywnego pisania.
Czy pisania kryminałów można się więc nauczyć?
Chyba nie. Trudno na krótkim kursie nauczyć kogoś pisania. Ale jeśli są osoby, które mają do tego dryg, to można im pomóc w ogarnięciu pisarskich narzędzi, zrozumieniu konstrukcji fabularnej i konstruowaniu bohatera.
Niewątpliwą zaletą tych kursów jest to – i mówię tu z autopsji, jako ich wielokrotny uczestnik – że dają motywacyjnego kopa do działania. To jak tarcie zapałki o draskę.
Jakie cechy musi mieć ktoś, kto marzy, aby do CV wpisywać sobie: “autor kryminałów”?
Nie mam złudzeń, że kluczową rolę gra determinacja i wola walki. Znam co najmniej kilka znakomitych talentów pisarskich, które pozbawione tych cech, nie przekraczają kilku stron maszynopisu, który ostatecznie trafia do kosza.
Czy zdarza się panu odwodzić kursantów od pisania - czy to ze względu na ewidentny brak talentu, czy też motywacji lub odporności na krytykę?
Wszyscy znamy te legendy o Januszu Gajosie albo inny znakomitych artystach sceny, którzy nie zostali z marszu przyjęci do szkół aktorskich. Wielu z nich słyszało, że nigdy nie zostaną aktorami. Mając to na względzie nigdy nikogo nie odwodzę od pisania. Bo to, że ktoś dziś nie nadaje się do debiutu, nie oznacza, że nie poświęci się tej pasji i że nie będzie się literacko rozwijał.
Wszystkim moim kursantom zakazuję natomiast wydawania powieści u nieuczciwych wydawców w ramach tak zwanego self-publishingu. Chcę w ten sposób zaoszczędzić ich pieniądze i zminimalizować ewentualne rozczarowania. Ponadto namawiam ich do złapania dystansu do własnych tekstów. Bez tego trudno brać udział w warsztatach i wysłuchiwać uwag. A bez tego z kolei, ciężko o zrobienie postępów.
Którą książkę pisało się panu najłatwiej a którą najtrudniej? Gdzie na tej skali znajduje się najnowsza “Zadra”?
Kiedy z wielkimi trudami napisałem moją debiutancką powieść, a więc „Najgorsze dopiero nadejdzie”, pomyślałem sobie, że każdą kolejną będzie mi się pisało już łatwiej. Przecież już wiem jak i z czym to się „je”. Tymczasem mam wrażenie, że kiedy siadam do pisania nowej powieści, boję się jak debiutant. Mam wyobrażenie o tym tekście, wiem jaki powinien być, jakich problemów powinien dotykać, a jednocześnie boję się, że nie sprostam własnym przyjętym założeniom.
Poza tym, pisząc powieść, która nie wiem jak się skończy, nie mam żadnych gwarancji, że ostatecznie wymyślę skończoną, interesującą historię. Może się bowiem okazać, że kilka miesięcy pracy pójdzie do kosza.
To lęki, które w sobie noszę. Ale dobrze, że one są, bo staram się je zwalczać poprzez upór. Niemniej to nigdy nie jest tak, że napisanie powieści jest lekkie, łatwe i przyjemne. Przyjemność pojawia się dopiero wraz z ostatnia kropką. Kiedy już wiem, że cel został osiągnięty.
Artykuł powstał we współpracy z wydawnictwem Czwarta Strona.