To oni donoszą światu o okrucieństwach wojny. Anna Wojtacha szczerze o realiach życia korespondentki

Adam Nowiński
Są książki miałkie, do poduszki czy do kotleta. Wpadają nam w ręce też te nudne, nieciekawe, infantylne i bez polotu. Ale czasami zdarza się ta perełka, która wbija w fotel niemal od samego początku i nie odpuszcza aż do ostatniej strony. I tą właśnie książką są "Ćpuny Wojny" dziennikarki i korespondentki wojennej Anny Wojtachy. Przy niej nie zaśniesz i się nie znudzisz. Pochłoniesz ją z zaciekawieniem, przerażeniem i z ciarkami na plecach. Bo takie reakcje wywołuje wojna, o której pisze autorka.
Korespondenci pokazują okrucieństwa wojny. Zdaniem Anny Wojtachy są filtrem, przez który przechodzi to, co potem pokazywane jest widzom. Fot. materiały promocyjne Bellona
Patrząc na ekran telewizora i widząc strzelających żołnierzy, czy bomby wybuchające w miastach, nie zastanawiamy się, skąd są te materiały lub kto jest ich autorem. A przecież same się nie zrobiły. To korespondenci wojenni i ich operatorzy z narażeniem życia opisują działania wojsk i okrucieństwa konfliktów.

My widzimy tylko maleńki wycinek z tego, czego oni doświadczają tam na miejscu. Nie znamy trudności, z którymi muszą się zmagać, ani realiów, w których muszą się odnaleźć. I tu z pomocą przychodzi Anna Wojtacha, która to wszystko opisuje, dzieli się swoim przeżyciami i przemyśleniami.


Jej książka to historia ludzi mediów, którzy z pierwszej linii frontu, przy świstach kul i wybuchającymi im nad głowami samolotami, relacjonują co się wokół nich dzieje. „Ćpuny wojny” nie tylko żyją podczas wojny, oni żyją wojną. Jednym przyświeca misja przekazywania światu i przypominania o okrucieństwach konfliktów zbrojnych. Dla innych zaś to po prostu praca.

W książce Wojtachy możemy przeczytać o kilku konfliktach, które przyszło jej relacjonować. Każdy z nich jest różny, ale każdemu z nich towarzyszą podobne emocje, które podczas lektury także towarzyszą czytelnikowi.

***
Chciałbym pani podziękować za dreszcz emocji związany z lekturą pani książki. Czytając ją ma się wrażenie, że jest się tam z panią i relacjonuje się wspólnie te wszystkie, często przerażające momenty…

Anna Wojtacha: O to chodziło, żeby czytelnik uczestniczył w tych wydarzeniach, które opisuję. Starałam się także unikać długich wywodów, bo wojna jest bardzo dynamiczna, stąd w książce rzeczywiście dużo się dzieje i akcja toczy się niemal cały czas.

Zapytam może dość przewrotnie, bo wojnę kojarzymy głównie z tragediami, ale czasami zdarzają się też chwile radości. Które z nich najmilej pani wspomina?

Na wojnie wychodzi z człowieka takie najgorsze zło i to raczej najczęściej można zaobserwować, ale bywają też momenty dobroci. Niesamowite jest to, jak ludzie podczas wojny sobie nawzajem bezinteresownie pomagają. My również czasami z takiej pomocy skorzystaliśmy.

Pamiętam taką sytuację w Gruzji zanim jeszcze poznaliśmy naszego kierowcę Lewana. Robiłam lajfa na tarasie hotelu w centrum Tbilisi. Opisałam to zresztą w książce. To było wtedy, kiedy pomyliły mi się kamery i musiałam szybko odnaleźć swoją. Żeby do niej dotrzeć musiałam biec przez pokoje hotelowe. (śmiech) Po tej sytuacji wsiedliśmy do taksówki i pojechaliśmy do swojego hotelu.
Anna Wojtacha "w pracy" nad kolejnym materiałem.Fot. archiwum prywatne Anny Wojtachy
Taksówkarz patrząc na nas i nasze tony sprzętu domyślił się, że jesteśmy dziennikarzami. Zapytał nas skąd jesteśmy. Powiedziałam, że z Polski. Ucieszył się, bo Gruzini bardzo lubią Polaków. Kiedy dojechaliśmy na miejsce zapytałam go, ile należy się za kurs. Odpowiedział, że nic, bo jesteśmy dziennikarzami i to z Polski. Głupio nam się zrobiło, ale on absolutnie nie dał sobie wręczyć żadnych pieniędzy.

Ludzie podczas takiego konfliktu są chętni do rozmów?

Zależy kto i kiedy. Ale często jest tak, że ludzie rozmawiają z nami, bo cieszą się, że ktoś chce opowiedzieć o tym, co ich spotkało i co dzieje się w ich kraju. Mówią czasami, że dobrze, że jesteśmy i są wdzięczni, że przyjechaliśmy mówić o wojnie. I nie ważne, czy to jest Irak, Gruzja czy Afganistan. To są naprawdę takie budujące momenty, po których człowiek dochodzi do wniosku, że ta robota ma sens.

Wspomniała pani o Lewanie. To jedna z postaci w pani książce, od której aż bije ciepło i dobroć. Ciekawi mnie, czy utrzymuje pani z nim kontakt i jakie były jego dalsze losy.


Tak, utrzymujemy cały czas kontakt! Dzwonimy do siebie regularnie. Rok po wojnie zaprosiliśmy Lewana do Polski. Mieszkał w Warszawie na zmianę u Piotrka Góreckiego i Darka Bohatkiewicza. Wtedy jeszcze sytuacja w Gruzji po wojnie była cały czas trudna i zastanawialiśmy się, żeby go na stałe nie ściągnąć do Polski. I nawet był taki plan, żeby Lewan dostał obywatelstwo, to ja miałam wyjść za niego za mąż. (śmiech)

Oczywiście nasz plan nie doszedł do skutku, ale powiedziałam Lewanowi, że jestem jakby co w gotowości. Zaznaczyłam mu jednak, że to będzie oczywiście białe małżeństwo. (śmiech) Pamiętam, że mój ówczesny narzeczony, Paweł zaakceptował nasz plan, bo oni się z Lewanem zaprzyjaźnili. Ale nie doszło do jego realizacji.

Lewan mieszka nadal w Gruzji, bardzo dobrze ułożył sobie życie. Z tego co wiem, to z bratem założył firmę wycieczkową, która obwozi turystów po Kaukazie. Dobrze mu się wiedzie. Utrzymujemy kontakt, bo to jest taka przyjaźń, której nie chciałabym stracić.

W książce opisuję, jak zabrał nas do rodziny do Kachetii, to jest region położony blisko granicy z Czeczenią. To właśnie tam poznałam m. in. jego dziadka, z którym piłam wódkę z rogu, a to ewenement, bo kobiety w Gruzji nie dostępują tego zaszczytu. Pamiętam jak on się dziwił, że kobieta przyjeżdża na wojnę, a jej mężczyzna zostaje w domu.

Ale nie trzeba mieszkać w Gruzji, żeby mieć takie przekonanie, bo w naszych szerokościach geograficznych jest podobnie. A jednak to, co pani przeżyła, to co możemy przeczytać w książce, kompletnie zaprzecza stereotypowi, że praca korespondenta wojennego jest domeną mężczyzn. Pani wręcz obala ten stereotyp!

Tak, po prostu wyszło na moje. Zaczęłam pracować w telewizji w wieku 21 lat i od początku wiedziałam, że chcę jeździć na wojnę. Walka z tym stereotypem i opór, z którym się spotykałam, były ciężkie. I chociaż udało mi się to wszystko przezwyciężyć i odnieść sukces, to wiem, że okupiłam to naprawdę ciężką walką.

Często bywało, że miałam ogromny żal do swoich szefów, bo dlaczego fakt, że jestem kobietą, czego nie zmienię i nie chcę zmienić, ma stać na mojej drodze do wykonywania wymarzonego zawodu. Nie rozumiałam tego nigdy. Do dzisiaj tego też nie rozumiem.
Fot. archiwum prywatne Anny Wojtachy
Często słyszałam, że kobieta sobie nie da rady, że inaczej stoi się nad trumną zabitego korespondenta wojennego, a inaczej nad trumną korespondentki. Denerwowało mnie to i szokowało, że stawia się na mnie krzyżyk zanim jeszcze zdążyłam gdziekolwiek wyjechać. Powiedziałam wtedy, że zrobimy tak: pojadę na wojnę i jeśli się nie sprawdzę, nie zrobię dobrych materiałów, to posypię głowę popiołem i nie będę już więcej się wyrywać.

A czułam, że dam radę, że nie jestem mniej sprawna i fizycznie i intelektualnie, od moich kolegów. Pozwolili mi więc pojechać. Zrobiłam swoją robotę. Okazało się, że wszystko było dobrze. Ale niestety, komentarze nie ustały. Ciężko było też w samym środowisku dziennikarzy. Koledzy dziwili się, jak widzieli mnie na lotnisku. Wyśmiewali się ze mnie i zastanawiali, co ja tam robię.

Ale ja ustaliłam swoje zasady. Nie chciałam, żeby mnie wyręczano i mi pomagano. Zawsze było tak na przykład, że ja niosłam swoją część sprzętu, a mój operator swoją. Wszyscy robiliśmy to samo. Trochę minęło zanim się do tego przyzwyczaili, ale potem nie było już żartów ze mnie i zyskałam szacunek.

Wydawałoby się, że ludzie cieszą się, kiedy wracają z wojny. Pani pisze natomiast, że życie po powrocie do domu jest nudne, dziwne i trudno się do niego przyzwyczaić, bo wojna uzależnia od siebie tych, którzy jadą ją opisywać. Stąd tytułowe "Ćpuny wojny". Czy więc pobyt w domu można porównać do odwyku?

Pewnie na swój sposób tak. Ostatnio spotkałam się z Pawłem Reszką i rozmawiałam z nim na temat powrotów. Paweł jest kolejną osobą, która też miała z tym problem. Na wojnie rzeczywistość jest zupełnie inna niż w kraju. Tam do nas strzelają i mogą nas w każdej chwili zabić, porwać, zgwałcić. Adrenalina nam szaleje. Ale wszyscy dziennikarze i korespondenci wojenni których znam, są zadaniowi. To znaczy, że skoro tam jesteśmy, to trzeba zrobić materiał, lajfa i ogarnąć tą rzeczywistość. Człowiek funkcjonuje tam momentami jak maszyna.

I nagle po powrocie rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Jest nawet trochę absurdalna. Jeszcze niedawno było się w miejscu, gdzie ginęli ludzie i samemu można było zginąć, gdzie nie ma wody lub jest jej mało. A tutaj okazuje się, że czyimś największy problemem jest zepsuty samochód lub brzydka pogoda. Co to jest za problem!? Przecież to czysty absurd! Tutaj ludzie sobie generują problemy.

Często przychodzi nam zmagać się z konsekwencjami naszych wyjazdów. Jedną z nich jest depresja. Niektórzy nie dają sobie z nią rady. Sztandarowym przykładem jest tutaj Krzysiek Miller, który popełnił samobójstwo. Wcześniej długo zmagał się ze swoją chorobą, trafił do szpitala psychiatrycznego. Po wyjściu znalazł dziewczynę, zakochał się w niej, wybudował dom, ale nagle coś pękło. Wrócił do alkoholu, a potem nie wytrzymał i powiesił się.
Fot. archiwum prywatne Anny Wojtachy
Mi też często te obrazy z wojny przypominają się we snach. Mój facet często mówi mi, że okropnie kopię i rzucam się we śnie. On mnie wtedy budzi, bo wie, co się dzieje i lepiej jak najszybciej przerwać mi ten strumień wspomnień.

Ludziom łatwo jest narzekać, bo oni nie zobaczyli na własne oczy tego co wy. Widzą tylko to, co jest w kadrze, a to tylko wycinek tego całego okrucieństwa, które wy widzicie tam na miejscu.

Bardzo mądrą rzecz napisał Kapuściński, że wojna jest tak naprawdę nieprzekazywalna ani piórem, ani mikrofonem, ani kamerą. My dziennikarze jesteśmy takim filtrem, przez który przechodzą te wszystkie obrazy i ogrom wojennego okrucieństwa.

A to, jak pan wspomniał, jest tylko wycinkiem tej rzeczywistości. Ja tam jestem cały czas, a mój czas antenowy trwa minutę, czasem dwie minuty. I w tym ułamku godziny muszę przekazać widzom jak najwięcej z tego co zobaczyłam. Trzeba też wziąć poprawkę na to, że nie wszystko możemy pokazać, bo wiele rzeczy musi być pikslowane.

Ale widzowie nie poczują na przykład "zapachu" kostnicy w Bagdadzie, w której wysiadła klimatyzacja, a na zewnątrz jest plus 50 stopni Celsjusza. Tego kamera nie jest w stanie pokazać. To zostaje tylko dla korespondenta i jego operatora.
Fot. materiały promocyjne Bellona

Artykuł powstałe współpracy z wydawnictwem Bellona.