"Mój kraj mnie zawiódł". Dziennikarze walczą o życie kolegi, ale na razie przegrywają

Aneta Olender
Kiedy czytasz ten tekst, może być już za późno, bo Omar i jego rodzina walczą o każdą kolejną godzinę życia. Na miejscu w Syrii może zdarzyć się przecież wszystko. Rodzina Al-Halabi może zamarznąć, może zginąć w wyniku ostrzelania, w bombardowaniu... Tak stracili 7-letnią córkę. – Nie mamy czasu, już w ogóle nie mamy czasu – mówi w rozmowie z naTemat dziennikarka Karolina Baca-Pogorzelska, która razem z Piotrem Czabanem, również dziennikarzem, od miesięcy stara wydostać Omara i jego bliskich z ogarniętej wojną Syrii. Choć stawka jest tak wysoka, na razie odbijają się od ścian. Urzędniczych ścian.
Omar i jego rodzina walczy o życie w Syrii. Fot. archiwum prywatne
Omar Al-Halabi (Omar to jego pseudonim ze względów bezpieczeństwa) i jego żona Assma są dziennikarzami. Mężczyzna relacjonował wydarzenia z ogarniętej wojną domową Syrii. Potępiał działania reżimu Asada, pokazywał protesty przeciwko prezydentowi. Trafił za to na trzy miesiące do więzienia, w którym był torturowany. Rodzina razem z innymi Syryjczykami została wypędzona z domu w Aleppo. Teraz znaleźli się w potrzasku. Napisała pani w jednym ze swoich wpisów, że Omar już raz się pożegnał. Sytuacja jest tragiczna?


Oni nie mają już wiele możliwości. Od połowy stycznia nasiliły się bombardowania regionu, prowincji Idlib. Pod koniec stycznia dotarły do miasteczka, w którym przebywali, dlatego podjęli decyzję o ucieczce. Do dziś nie daliśmy rady niczego zdziałać, aby im pomóc, ani w Polsce, ani w innych krajach. Wsparcia odmówiły nam też ambasady m.in. Finlandii, Holandii i Niemiec.

Każda dzień jest walką o życie?

To już nie są dni, to są godziny. Sytuacja na granicy syryjsko-tureckiej – tam znajduje się Omar i jego rodzina – pogarsza się właściwie z godziny na godzinę. Dziś w nocy doszło do wybuchu bomby w samochodzie niedaleko granicy, zginęło 5 osób.

Nie wiadomo czy nie była to prowokacja. Tam wszystko może przewrócić się w jednej chwili. Jeżeli Turcy wejdą do Syrii, nie jako siły pokojowe, tylko włączą się do tej wojny, to nie wiadomo, co zrobi Asad. A jego reżim może przecież znowu użyć broni chemicznej. No i pytanie, co wtedy zrobi Rosja? Gdzie dokładnie są teraz Omar i jego rodzina?

Są przy granicy. Nie podajemy konkretnego miejsca pobytu również ze względów bezpieczeństwa. Jeżeli do jutra sytuacja się nie zmieni, to Omar podjął bardzo trudną decyzję, o której nie mogę mówić... Nie mamy czasu, już w ogóle nie mamy czasu.

Od kiedy trwa wasza walka?

Od listopada 2018 roku, a w zasadzie od grudnia, kiedy Piotrek wyemitował pierwszy reportaż o Omarze w "Czarno na białym". Ich znajomość zaczęła się od teledysku do piosenki "Aleppo umiera" zespołu Roki, w którym Piotrek Czaban jest basistą.

Omar zostawił w sieci komentarz, podziękował za pamięć o Syrii po tylu latach wojny. Piotrek się z nim skontaktował, sprawdzili dokładnie, czy na pewno jest to dziennikarz. Później do tego wszystkiego dołączyłam ja.

Staraliśmy się działać powoli, po cichu, bez presji, bez stresu. Wtedy nie było jeszcze noża na gardle. Niewiele jednak z tego wyszło. W grudniu tego roku musieliśmy przyspieszyć i zintensyfikować działania. Zdaliśmy sobie jednak sprawę, że w Polsce nie mamy żadnego wsparcia. Jaka jest reakcja na wasze działania, prośby, apele? Do rozmów jesteście przecież przygotowani, załatwiliście dla rodziny np. mieszkanie.

Do władz centralnych chcieliśmy iść już z czymś, żeby nie wyglądało to tak, że chcemy ściągnąć do Polski cztery osoby, ale to oni mają się o nich martwić. Staraliśmy się pokazać, że mamy wsparcie Fundacji Ku Dobrej Nadziei z Białegostoku, która zadeklarowała m.in. pomoc finansową. Mówiliśmy, że władze Białegostoku deklarują adaptację, mieszkanie itd.

Okazało się jednak, że to za mało, więc w myśl zasady "Weźcie uchodźcę pod swój dach", podpisałam odpowiednie pismo skierowane do Ministerstwa Spraw Zagranicznych: ja dziennikarka Karolina Baca-Pogorzelska zapraszam rodzinę i będę ich trzymać u siebie w domu, będę ich utrzymywać. To też nie wystarczyło.

Ale jakie słyszycie odpowiedzi?

Nie ma żadnych odpowiedzi. Tych odpowiedzi nie może być oficjalnie, bo mówiąc brzydko, wszystko jest robione na gębę. Dzieje się tak z tego względu, że Omar i jego rodzina nie mają paszportów, więc nie mogą do żadnego kraju oficjalnie wystąpić o wizę, bo trzeba ją w coś przecież wbić.

Wszystkie dokumenty stracili w bombardowaniu ich domu w Aleppo. Nie mieli, jak ich wyrobić. Po ucieczce do Atarib, wyrobienie dokumentów oznaczałoby konieczność powrotu do Aleppo, a im jako antyreżimowcom, groziłoby to śmiercią.

Oficjalnie odpowiedzi otrzymujemy tylko od ambasad. Te twierdzą, że nie mogą pomóc, nie są właściwymi adresatami moich pytań. Podobne reaguje wiele organizacji pomocowych, do których się zwracaliśmy. Ich zdaniem w zasadzie nikt nam nie może pomóc.

Co prawda w nieoficjalnych rozmowach mamy ogromne wsparcie bardzo wielu osób związanych z obozem rządzącym. Widzę, że oni coś robią, ale jednocześnie mamy do czynienia z absolutnym paraliżem decyzyjnym związanym z wystawieniem jednego dokumentu.

Nie wiem, jak nazywa się ten dokument fachowo, ale jest to coś w rodzaju promesy wizowej. Byliśmy w ambasadzie Turcji i radca ambasady zapewnił nas, że jeżeli nasza rodzina dostanie glejt jakiegokolwiek państwa, które zaprosi ich i zapewni, że zabierze z Turcji, to oni wskażą przejście graniczne, na którym Omar i jego bliscy, stawią się nawet bez dokumentów i zostaną legalnie przepuszczeni. Po czym natychmiast mają z tej Turcji zniknąć, bo Turcja ma 4 mln Syryjczyków w obozach i nie chce mieć ani jednego Syryjczyka więcej.

Chodzi o wystawienie takiego dokumentu i zabranie ich np. do konsulatu w Stambule, ambasady w Ankarze, i rozpoczęcie procedury azylowej. Jest wtedy jeszcze jedna możliwość, o której nawet ja wiem, więc nie wiem, dlaczego MSZ nie. Od ubiegłego roku Polska honoruje tzw. paszporty podróżne Czerwonego Krzyża, Czerwonego Półksiężyca. Jest to paszport wydawany na 3 do 5 dni i w niego wbija się wizę wjazdową do danego kraju.

Walka toczy się o życie czterech osób.

Tak, małżeństwa dziennikarzy i ich synów, dziewięcioletniego Ahmeda i ośmiomiesięcznego Abdula Quadira. Córkę już stracili w bombardowaniu szkoły w 2017 roku w Aleppo. Oni nigdy nie chcieli stamtąd wyjeżdżać. Wierzyli, że wojna się skończy, że będą mogli wrócić do Aleppo, gdzie odbudują dom, bo Syria to ich kraj. Jednak w sytuacji, kiedy jedno dziecko już pochowali, myślą inaczej. Ich starszy syn ma problemy ze zdrowiem?

Miał problemy z oddychaniem, bo jak mieszkali w Atarib i nie mieli czym palić, to Omar darł stare spodnie i spalał je w piecu, żeby było ciepło, dlatego też wyziewy z tego pieca niestety nie były najzdrowsze. Było to jednak coś za coś.

Młodszy syn Omara dostał przedwczoraj jakiegoś ropnego zapalenia oka, jakiejś wysypki na ustach, na języku, a że nie ma tam lekarzy, to diagnozowaliśmy go online. Na szczęście są tam jeszcze apteki, więc udało nam się zdobyć maść. Opanowaliśmy kryzys.

W transferze pieniędzy, które były im potrzebne na wynajem mieszkania, pomagała nam Fundacja Światło dla Syrii. Oni też robią wspaniałą robotę na miejscu w obozach.

Omar był wcześnien w więzieniu?

Siedział w więzieniu dosyć długo. Wyszedł z niego za jakąś kosmicznie wysoką kaucją. Był kilkakrotnie poważnie ranny. Gdy relacjonował bombardowanie rynku w Aleppo, jakiś odłamek trafił go w głowę.

Co mówi, kiedy się kontaktujcie?

Boi się o rodzinę. Powiedział, że może nawet zginąć, byleby tylko jego rodzina była bezpieczna. W tych namiotach blisko granicy nie ma niczego, jest tylko bardzo zimno. Odkąd wyjechali z Atarib, sytuacja jest coraz gorsza, zwłaszcza jeśli chodzi o emocje. Poza tym, kiedy widzi się, jak w górach, w namiocie obok, ktoś zamarza na śmierć, to pojawia się myśl, że to mogliśmy być my.

Nie wiem, czy z takiej traumy ludzie są w stanie wyjść. Teraz działają na adrenalinie, ale jak to wszystko się rozwiąże, miejmy nadzieję pozytywnie, to ludzie ci moim zdaniem będą potrzebowali gigantycznego wsparcia psychologicznego. Czuje pani bezsilność?

Tak. Czuję bezsilność, ponieważ wykorzystałam wszystkie możliwości, z jakich mogłam w Polsce skorzystać. W piątek poszło pismo do ambasady w Luksemburgu, wiem, że zostało przekazane ministrowi spraw zagranicznych. Tutaj upatrujemy jakiejś nadziei.

Nie przestajemy z Piotrkiem jednak w Polsce pukać i dzwonić, gdzie się tylko da. Telefon ładuję już trzy razy dziennie. Nie pamiętam, kiedy spałam dłużej niż pięć godzin. Omar łapie internet późnym wieczorem, więc rozmawiam z nimi głównie w nocy. Wtedy jest po prostu mniejsze obciążenie nadajników, które są zniszczone.

W Polsce sytuacja jest znana osobom decyzyjnym. Chciałabym, żeby ktoś mi powiedział: "Spadaj, nie zrobimy tego", zamiast od tygodni wodzić mnie za nos. Słyszę tylko, czego, kto nie zrobił, gdzie nie wysyłał pism, ale ja nie mam czasu wymieniać się pismami.

Niech mi ktoś powie, że mi nie pomoże, tak, jak jasno powiedzieli to Holendrzy, czy Finowie. Może mi być przykro, ale było to szybkie, szczere i przynajmniej nie liczyłam na nic. A tutaj od miesiąca robią nadzieje mi, a ja robię przez to nadzieję tym ludziom. Przestałam informować ich o tym, co robię.

Wcześniej mówiłam, że rozmawiamy z tą osobą, z tym ministrem, że potrzebujemy tego, czy tamtego. Był taki moment, że musiałam szybko wysyłać ich dane, daty urodzenia, bo już miała jakaś decyzja zapaść i... znowu nic. Po co to robić? Po co dawać fałszywą nadzieję? Może lepiej powiedzieć: „Umrzyjcie tam, nie pomożemy wam, bo mamy was w d...". Przepraszam za dosadność.

Co można teraz zrobić? Wcześniej apelowała pani z Piotrem Czabanem o udostępnianie informacji o tym, czy ma to jeszcze sens?

Wszystko ma sens. O tym musi być bardzo głośno. Mnie mój kraj zawiódł, jako instytucja. Niech mi ktoś to powie w oczy: "Karolina nie pomożemy tym ludziom". Mogą to zrobić, przecież ja się z tymi wszystkimi ludźmi spotykam.

I ciągle jest tylko poklepywanie po plecach?

Tak, poklepywanie po plecach, mówienie, że robię świetną robotę i jestem wrażliwą osobą. Super... Ale nie o to chodzi. Wolę wiedzieć, na czym stoję, żeby nie tracić czasu. Mogłabym go spożytkować na zapukanie do innych drzwi. A tak po nocach przygotowuję kolejne pisma, wysyłam je, bo komuś coś się przypomni.

Poza tym jest też pewnie lęk o to, czy następnego dnia będzie kontakt z Omarem i jego rodziną.

Nie miałam z nim kontaktu od 3:10 w nocy do 13. Człowiek się oswaja, ale też wie pewne rzeczy. Oczywiście, że jestem bardzo zaniepokojona. Wiem jednak, że dopiero mniej więcej od piętnastej naszego czasu ta sieć zaczyna lepiej działać.

Kiedy mieszkali w Atarib, to było po 400 bombardowań na dobę. W ciągu 24 godzin tyle bomb spadało. Wtedy te uczucia też były inne. Kiedy z kolei byli w obozie bałam się, że zamarzli. Jednak to wyczekiwanie aż ten telefon zadzwoni, nie należy do najłatwiejszych.